Cegła - Literatura - Proza - Poezja
100 000 KSIĄŻEK NA WWW.TAJNEKOMPLETY.PL !!!
AKTUALNOŚCI MEDIA PODREALIZM CEGIELNIA WASZE & NASZE WYWIADY LINKI KSIĘGA GOŚCI REDAKCJA
 
 
WRÓĆ | WYDRUKUJ

*Feniks*

Wkluczenie

     Od czasu ogłoszenia drukiem tekstu Stokfioszewskiego sporo upłynęło czasu mierzonego stale opadającym rozjątrzeniem krytycznych dyskutantów. Rzecz nienowa, przemijanie zdiagnozować należy jako zgodne z chronometrem. Największą jednak cnotą Matki literatury nie cierpliwość jest, ale miłosierdzie. Mnie wybaczyć trudniej. A zarzucanie tej dyskusji wydaje się być częścią chytrego planu autora Poezji i demokracji. Więc jestem albo kontynuatorem, albo wskrzesicielem tej kontestacji. W każdym razie: jestem.

Wkluczenie

     W każdym wierszu jest ziarno prawdy – to jedyny wniosek pełny wypływający na wcale szerokie wody ewentualnej dyskusji tłumaczącej związek pomiędzy poezją a pisaniem w świecie, nie poza światem. Prawda jednak w definicji Stokfiszewskiego jest wszystkim, co nie jest właśnie wierszem samym: rzeczywistością, sposobem prowadzenia narracji, konstrukcją podmiotu lirycznego, umiejętnością stawania po stronie – nieważne właściwej czy nie. W każdym z tych elementów można dostrzec rzeczywistość zza okna. Dostrzegłem, i co? Przez okno i tak widać wyraźniej.

 

     Problem właśnie z optyką, z potrzebą rozróżnienia – który to już raz i czy powód tegoż nie jest już przedawniony? – pomiędzy patrzeniem a widzeniem. Poezja zwykle umie iść na słuszny kompromis pomiędzy tymi dwoma sposobami dostrzegania rzeczywistości, Stokfiszewski jej tego kompromisu zabrania. Albo udaje, że nie widzi, że taki kompromis dokonuje się w każdym analizowanym wierszu. No właśnie, w wierszu. Bo pytania o uczestnictwo poezji w politycznie zorganizowanej codzienności stawia autor Poezji i demokracji bezpośrednio i bezpardonowo, obcesowo nawet, poezji wprost. Z marszu, z rewolweru, z konieczności udowodnienia, że oto samotność wcale nie jest tak ogromna. Uff, jak dobrze, że jesteś poezjo.

     A więc tylko widzieć. Poezja nie jest w stanie u Stokfiszewskiego zdobyć się na trud rejestracji podporządkowanej kontemplacji i dekompozycji własnych środków wyrazu – po to, by wyczuć pewien rytm świata. Może jedynie reagować, nasamprzód uściśliwszy, że reagowanie właśnie się zaczęło. Zamiast poezji uczestniczącej mamy poezję zaangażowaną – mam wrażenie, że już ktoś, gdzieś, kiedyś, coś…

     Problemem największym szkicu Poezja i demokracja jest to, że wyczerpuje swe możliwości poprzez domknięcie diagnozy. Teza, a potem argumenty, udowodnione, co było do udowodnienia. I tylko dobra wola innych krytyków kultury i literatury pozwoli wskrzesić dyskurs, który, nawet jeśli Stokfiszewski własnoideowo powołał do życia (choć chyba tak mu się tylko wydaje), to jednak równie prędko uśmiercił. Powtórna lektura wierszy przełomu wieków – mówi autor bez zbędnego balastu obostrzeń typu: czyjaż lektura – może dowieść, że nowa poezja stanowi bogate źródło wiedzy o mechanizmach kultury kształtowanej w ramach projektu liberalnej reformy. I skoro może, to dowodzi. I – nie mając nic osobistego na myśli – można mieć tylko wątpliwości, czy deklarowana lektura jest aby na pewno powtórna.

     Stokfiszewski opiera swoje pomysły wyczytywania z tekstów poetyckich składników liberalnej tkanki na skuteczności przełomu, w którym kryje się jakaś ukryta niezbyt skrzętnie cząstka siły rewolucji. W pierwszym akapicie swego tekstu zaznacza, że ma prawo dowodzić w ogóle pewnego standardyzowanego zestawu cech nowej poezji dlatego właśnie, że jest – z jednej tylko definicji – nowa. To zastrzeżenie jest jeszcze istotniejsze po latach, czyli przy uperspektywionym, właściwie już „uchronologicznionym” spojrzeniu na tamtą literaturę. Nic innego, tylko kanon. Stokfiszewskiemu chce się jeszcze przekonywać, że literatura jest teraźniejsza, przeszła i przyszła, i że przez wszystkie te stany emocjonalnej, werystycznej i realistycznej świadomości przejść musi, by się ustatkować. Realizuje on tym gestem – jak się zdaje – strategię przejęcia przez literaturę wielkiej puli zawiedzionych nadziei człowieka prostego. Nie da się jednak dowieść, że autonomia poezji jest ułudą tylko na podstawie zestawienia na osi czasu tytułów i wydarzeń, nastrojów społecznych i emocji tekstu. Po prostu nie każde odbicie jest symetryczne, a nie każda, może nawet rzadko która, symetria służy tylko jednej ze stron. Oczywiście, nie staram się zakrzyczeć – byłby to bowiem krzyk rozpaczy – tez Stokfiszewskiego enigmatycznie przełożonym wołaniem o to, aby poezja odbijała się w wydarzeniach, ludziach, wpływała na układ sił społecznych; próbuję jedynie też wcielić się w Sherlocka Holmesa poezji, by pokazać, że trop prowadzi zarówno od, jak i do niej samej. Może się zwyczajnie okazać, że poglądy autorów tekstów omawianych w szkicu wierszy są równie jednoznaczne, co autora omówień. I wówczas dostrzec można w wierszach to, co autor miał na myśli. Trudno, wmawiając wierszom świadomość czasów i obyczajów, nie zauważyć, że nie czasy i obyczaje stukały w klawisze komputera. A tej przyczynowo-skutkowej dociekliwości odmawia sobie i swoim czytelnikom Stokfiszewski.

     Nie po nazwisku? A może jednak? Z nieszczupłego przecież grona poetów przełomu wieków wybrał pogromca estetycznej przyjemności z lektury poezji tylko kilka nazwisk, nawet nie zasłaniając się retoryczną formułką, że miejsca niewiele, że ograniczeń wymaga przyjęta forma prezentowania newralgicznych argumentów, że kwestie podnoszone dają się obronić jednym nazwiskiem multiplikującym się w innych. Nic. Tylko zestaw – jak z macdonalds. Stokfiszewski, roszcząc sobie pretensje do bycia orędownikiem pewnego objawienia, nie zadaje sobie przy tym trudu, aby stanąć na czele zgromadzenia, wystarczy mu status pośrednika. Stara się stanąć w cieniu – on, niegodny – i pozwala przez swoje usta przemówić tym wybranym, którzy już prawdy doświadczyli, reszta niech pragnie. Tezy zatem czy postulaty?

     Wątpliwość zatem jeszcze jedna. Dlaczego późne lata dziewięćdziesiąte i wczesne lata pierwsze XXI wieku były – w założeniu autora – i mentorem, i świadkiem poezji kontestującej przemiany zachodzące po 1989, a historia dalsza nie miała już szansy przeglądać się w wytworzonej na swym organizmie tkance literackiej? Czy naprawdę ów ruch kontestacji dokonań Okrągłego Stołu oparty na postponowaniu świadomości społecznej, jej elastyczności i niewystarczalności względem rozbudzonych potrzeb, wyczerpał swe siły witalne? Czy tylko znalazł sobie nowy punkt odniesienia, już nie wielki rok 1989? Pytania pozostawione bez odpowiedzi, w gruncie rzeczy pytania niezadane. Ekstrawagancja współuczestnicząca w ignorancji jest – by użyć oczywistego, zupełnie jak chwyt Stokfiszewskiego, zestawienia słów – bardziej efektowna, niż efektywna.

     Wybiórczość zwykle rodzi potrzebę dyskusji, w tym wypadku – jak już wspomniałem – ją unieważnia. Bo jest w oczywisty sposób planowa. Każdy dowodzący niewystarczającego zasobu materiału badawczego będzie potraktowany jak intruz wkradający się na teren strzeżony, z kolei Stokfiszewski swą wyrazistością zdaje się nie dopuszczać do sytuacji, w której dyskusja o reakcyjności poezji po wielkim wybuchu będzie się toczyć bez niego. Brak woli współpracy ze strony autora – znów świadomie efektowny sposób uniknięcia krytyki, która tej efektowności – efektowności, efektowności – mogłaby zaszkodzić.

     Tekst tak się bowiem składa, a składa się przecież precyzyjnie, jakby manifest – jako dowód istnienia tendencji zewnętrznych w literaturze i krytyce – przestał wystarczać z racji pewnej nieciągłości tradycji i wielopoziomowości teraźniejszości literackiej. Stokfiszewski pomiędzy swymi gładkimi frazami, nie zająknąwszy się nawet o niewystarczalności, sugeruje jednocześnie, że literatura jest ważna i ważniejsza. Dostrzec należy w tym sposobie konkludowania sporą dozę nieufności wobec zjawisk literackich, w których miejsce daje się podstawić arbitralnie wartościującą tkankę zespoloną. Nie jest problemem to, że autor szkicu nie przywołuje w każdym punkcie i przy każdym wierszu tekstu i poglądu kontrapunktowo wyrażonego gdzie indziej – to, że wszystko da się z literaturą jako narzędziem w ręku udowodnić jest oczywistością z czasów podstawówki i – poważniej – z czasów wielorakich nadużyć ideologicznych. Dezynwoltura jednak, z jaką poddaje on literaturę marketingowej z gruntu indoktrynacji prowadzi do wielorakich nieodczytań jego zamiarów – wszystkich tych, których on sam ujawnić nie chce. Ot, właśnie. Happening raczej, niż manifest – wyrazisty i kolorowy, z hasłami na sztandarach, ale nie w przekonaniu. Ujmując sobie wiele, w istocie Stokfiszewski kpi z tej rzeszy, która zacznie go oskarżać o niepoważne traktowanie poezji. Głosy oburzenia będą wodą na jego młyn, którego koło kręci się wokół konceptu. Stokfiszewski jest świadomie niepoważny, dokładnie tak, jak poezja jest świadomie religijna albo gejowska.

     Świadomość owa byłaby sposobem porozumiewania się, toczenia dialogu ponad podziałami i ponad niuansami. Rodziłaby umiejętność zaangażowania bez rezygnacji z autoteliczności i zarazem szacowania punktu widzenia odbiorcy. Świadomość poezji, którą wypożycza sobie na potrzeby szkicu Stokfiszewski, byłaby zatem wysoką śmiertelnością słowa poetyckiego wynikłą ze schizofreniczności. Poezja znaczy to, znacząc w zasadzie tamto, bo przecież znaczy. Żonglowanie znaczeniami dawałoby w konsekwencji uprawnioną nieumiejętność obcowania z poezją. Ona sama byłaby i znacząca, i znaczona. Poezja jako znak – mógłby nosić tytuł tekst Stokfiszewskiego. W tym tkwi niepoważność autora dająca odpór powadze sytuacji.

     Bo może rzeczywiście poezja nagle przejęła część funkcji publicystyki pozostawiając sobie wyłączność na jej zagospodarowanie. Tyle, że autor szkicu nie umiał znaleźć równowagi miedzy funkcją a sposobem. Nie umiał określić granicy pomiędzy poezją a demokracją właśnie, nie umiał nazwać wielkości, których używa do tworzenia wzorów. W cytacie z Adorna – nie sposób tego nazwać mottem, zabawą raczej w funkcjonowanie cytatu, jeszcze jeden, obok analizy twórczości Lipszyca namysł nad wolnością i wspólnotą myśli, eksperyment literackiej swobody – poszukuje wsparcia, by zaraz, udzielone mu, odrzucić, zachowując opisaną już detektywistyczną manierę. Myśl o dziele sztuki wciąż pozostaje tylko myślą – nieprzekładalną na czyn. Nie ma manifestu, jest cyrograf podpisany pomiędzy literackim – jak powiedzieć? – widzem(?) a literaturą w ogóle. Do tego prowadzi lektura rezygnująca z języków metafizycznych, egzystencjalnych czy metapoetyckich. I nie mam wątpliwości, która karczma Rzym się nazywa.

krzysztof bernaś

 

Tekst stanowi próbę polemizowania ze szkicem Igora Stokfiszewskiego Poezja a demokracja, zamieszczonym w „Tygodniku Powszechnym” dość dawno, choć wydawać by się mogło, że jeszcze dawniej.

 
  STRONY PARTNERSKIE I POLECANE PRZEZ MAGAZYN CEGŁA  
   
  Portal turystyczny Noclegi-Online Wrocław  Kalambur