Cegła - Literatura - Proza - Poezja
JEST JUŻ 24 NUMER MAGAZYNU CEGŁA - PIECZĘĆ, PYTAJ W KSIĘGARNI TAJNE KOMPLETY, PRZEJŚCIE GARNCARSKIE 2, WROCŁAW
AKTUALNOŚCI MEDIA PODREALIZM CEGIELNIA WASZE & NASZE WYWIADY LINKI KSIĘGA GOŚCI REDAKCJA
 
 
WRÓĆ | WYDRUKUJ

adamcornell

Dryf

Wieczór. Robotnicy wychodza z fabryk i zakladów, niknac gdzies w przestrzeni. Chlód zgnilych lisci powoli zagarnia wszystko. Przed nami znów rozgrywa sie wielka lub calkiem nieistotna tajemnica zycia - powoli przenikajac wszystko.


Chlodna cisza, czern, opuszczone drzewa, szare puste parki, puste ulice, zapach dymu z kominów, zapomniane dogasajace alejki uslane liscmi, chlodne juz swiatlo, które powoli odchodzi, juz nie to, które w pelni rozgrzewa nas w lipcu. Teraz trzeba wlozyc cieply sweter, welniany szal i najlepiej zaszyc sie gdzies na odludziu. Czytajac ksiazki, palac w piecu, chodzac na wieczorne spacery opuszczonymi parkami, przypatrujac sie powolnemu i cichemu prowincjonalnemu zyciu, malym kobietkom sunacym gdzies w mroku po pracy, zaciekawionym nami sklepikarzom, którzy jakims ledwo dostrzegalnym gestem daja znac o tej samej melancholii i zimnym, starym smutku, pomimo swojej ustawicznej rubasznosci. To zimno w te wieczorne chwile otula nas soba tak, ze przechodza ciarki. Myslimy wtedy o pierzynie w cieplym domu, o herbacie, o papierosie. Siadamy na lawce i niczym zahipnotyzowani patrzymy w dal, cmiac peta w mroku parku. Rozpoznac mozna nas jedynie po zarzacym sie papierosie, reszta zlewa sie z otoczeniem. Stajemy sie zimnem, mrokiem, wilgocia - jesiena. Jeszcze biegaja dzieci, jeszcze zycie toczy sie niby swoim tempem, lecz wszystko jest juz jakby za szyba, jakby w niemym filmie, w odjezdzajacym pociagu, jakby oddalalo sie coraz dalej i dalej. Jakby dzwiek starej, szumiacej plyty winylowej, która przez caly czas odtwarza ten sam motyw jakiejs nieznanej melodii. Pod którym z czasem slyszymy inne dzwieki, których na plycie nie ma, otwiera sie przed nami “podswiat” - jakas inna rzeczywistosc, ta z zapomnianego, zakurzonego srychu, która opada na wszystko dookola: sklepy, parki samochody, billboardy. Wszystko jest jak w tej zacietej, winylowej, szumiacej plycie. Zagarniajac nas, wciaga do równoleglego swiata, w którym gramy role samotnego czlowieka chodzacego parkami i czytajacego wieczorami przy swietle swiecy ksiazki o magii. To bylem ja.


Sa tam domy pelne swiatel w nocy, opuszczone ulice. Wszystko dzieje sie jakby w zwolnionym tempie, jakby to miasto nigdy nie istnialo, jakby bylo poza czasem. Dopiero kiedy jestes daleko zaczynasz dostrzegac ich przytulnosc i to, ze chcialbys zatopic sie w ich mieszczanskiej miekosci. Dopiero kiedy stoisz wieczorem na pustej „wylotówce” jednego z takich miast, gdzie oprócz Ciebie jest tylko zapadajacy zmrok i sunace, cieple swiatlem i ludzmi auta. Gdy czujesz klucie i ulge w zoladku na widok stacji benzynowej, na widok przejezdzajacego samochodu - obecnosci. Kiedy widzisz opuszczone, prowincjonalne stacje kolejowe i pedzacych gdzies podróznych, dobrze ubranych studentów, kobiety, mezczyzn zmierzajacych w scisle okreslonycm kierunku. A Ty po prostu zacierajac rece z zimna i palac papierosa, wdychasz zapach jesiennych jablek. Jestes w tlumie z nimi, ale jestes tez oddzielnie. To tak jak te momenty na lotniskach, gdy po wyjsciu z samolotu wszyscy sie witaja, sciskaja i odjezdzaja razem do domów. Nagle w tym zgielku robi sie pusto i cicho, zostajesz sam, wstydzac sie tej pustej otwartej przestrzeni dworca, swojej samotnosci. Zapalasz papierosa. Tak samo jest z dworcami PKP, ale tutaj tak tego nie widac. Jest mróz, jest papieros, jest stacja, zapach pociagów i ten specyficzny chlód. Dokad jechac z Bydgoszczy w zimne jesienne popoludnie?


Na szosie jest juz pusto. Zaczynasz widziec, ze jestes poza, dla swiata jestes calkowicie obojetny, zdychajac tu - nikogo to nie obejdzie, jestes bezdomnym, wyszedles poza bezpieczne ramy i tesknisz - duzo bys dal, wiele oddal za kolderke, herbate i dobre slowo. Najlepiej tej jedynej, z która móglbys zostac nawet na tym zadupiu do konca zycia. Caly ten farmazon wojazu, drogi, przygody pomija zawsze to, co najwazniejsze: ze droga to nic przyjemnego, to koniecznosc, ze ci którzy byli “ludzmi drogi” zazwyczaj wcale nie chcieli nimi byc, zupelnie jak szamani. Po prostu nie mieli wyjscia. Ciagle wedrowanie wydawalo sie jedynym wyjsciem na brak mozliwosci zaadoptowania sie gdziekolwiek. Ciagly ruch pozwalal zyc.


Te wszystkie godzimy na zimnych dworcach, opuszczonych poczekalniach prowincjonalnych miasteczek. Te wszystkie puste „czekania”: na cos, na pociag, na dziewczyne, na radosc, na szczescie. W zimnych pociagach, brudnych przejsciach podziemnych, malych klitach bloków, niewygodnych krzeslach uniwersytetów, w pieknych parkach. Te wszystkie momenty czekania na to, co ma sie zdarzyc na - spelnienie wielkiej potrzeby, na zapelnienie tej pochlaniajacej Cie dziury. Te wszystkie puste miejsca, w których czekasz, które nie sa niczym innym niz Toba - Twoim wewnetrznym odbiciem. Te wszystkie idiotyczne gadki, gesty, grania… Z kazda sekunda na rekach jest coraz wiecej zmarszczek. Te wszystkie niepotrzebne relacje; czesc, co u Ciebie, co slychac, jak leci? Puste przyjaznie, slowa, sekundy, minuty lata, zycia.


Kobieta robi herbate przy oknie w kuchni, jest juz zimno, jesien, ide w brazowej sztruksowej marynarce, patrze w okna rozswietlajacych sie powoli domów. Lubie te spacery, lubie, jak ciarki przechodza mi po skórze od tego starego, jesiennego chlodu, lubie wtedy palic i chlonac fizycznie, tak fizycznie chlonac jesien, zapach, chlód powietrza - stapiac sie z nia. Wilgotne drzewa, budynki, powolny chlód i zastój wieczoru wszystko jakby zwalnia. Samochody wydaja sie jechac wolniej jakgdyby jakas sila, jakis skladnik powietrza niepostrzezenie hamowal ich szybkosc. Oznaki obecnosci, bycia ludzi daja shronienie, rozgrzewaja Cie.


Chodze pustymi ulicami, wpatruje sie w okna i wyobrazam sobie a raczej wchodze w nie i lakne ich ciepla, ciepla bijacego od tych okien, zazdroszczac ludziom bezpieczenstwa i normalnosci.


Lubie te proste gesty, picie cieplej herbaty, palenie paierosów, wszystko zmienia jakby swój sens, dziala inaczej. Jest bardziej intymne, ciche, to zimno na zewnatrz sprawia, ze zblizamy sie do siebie mimowolnie w tym wszechogarnijacym chlodzie, smutku i konaniu na zewnatrz. Okna domów kontrastuja z przyroda z czernia drzew, z wiatrem, ze slabymi liscmi tanczacymi w konarach. Dwa swiaty, dwa przenikajace sie. W takich chwilach mozna poczuc prawdziwe opuszczenie, samotnosc, gdy cale zycie ucieka do domów a na ulicach i w parkach stopniowo zaczyna szalec zimno.


W srodku robi sie miejsce, ten nowy, mrozny juz powiew zycia wchodzi i wypelnia mnie calego. Swiatlo odbija sie od kufli i kieliszków w knajpie, drewniane stoly, krzesla, drewniany wystrój, kieliszki, kufle, cieple swiatlo, ta cala „ciepla manifestacja” wylewa sie na zewnatrz i miesza z zimnym, jesiennym wieczorem, wieczorem pelnym zycia i nostalgii. W takich chwilach lubie siadac w jednej z knajpek i wypijac grzane wino. Wiem, ze za drzwami jest zimno i wyjde na pusta  ulice, na której o 3 w nocy nie bedzie juz nikogo. Tutaj jednak sa ludzie, schodza sie powoli w miare jak noc staje sie starsza, tutaj mozemy sie schowac, zniknac dla zimna, dla drzenia ciala. Tutaj mozemy sie zespolic w jedno, jak w dawnych plemianiach przy ognisku. Ludzie bezwiednie w takie wieczory ciagna ku sobie, ku cieplu, przy ogniu mozna siedziec godzinami, delektujac sie cieplem rozgrzewajacego Cie od wewnatrz grzanego wina. Delektowac sie obecnoscia ludzi, gwarem, istnieniem po prostu. To co sie wtedy mówi ma znaczenie drugorzedne, liczy sie to, ze jestes, liczy sie obecnosc, smiech, zapach, pragnienie.


Pamietam poranki na Isle of Man, gdy co rano wstawalem do pracy, ciemne i chlodne poranki w malutkich pokojach czynszowych kamienic lub tanich hoteli, gdzie w srodku stoi jedynie lózko, umywalka i telewizor, sciany zdobi stara tapeta, a pokój ma 10 metrów. To zimno i ciarki które odczuwasz po wstaniu z cieplej, milej poscieli do chlodu, wilgoci, pustki, wiatru z deszczem - to jak codzienny poród. Wstajesz i wychodzisz na zewnatrz - to ten najgorszy moment. Przeszywajace zimno wiatru wdziera sie pod kurtke, niezaleznie od tego, jak pieczolowicie nie bylaby zapieta. Wiatr z deszczem kluja w oczy i idziesz opuszczonymi rano ulicami, gdy miasto jeszcze spi, gdzie kazda sciana, kazdy obraz emanuje chlodem i szaroscia, gdzie oprócz Ciebie sa tylko cienie smieciarzy i ich glosy slyszane w oddali, gdzie wszystko toczy sie automatycznie, jak w obozie pracy… W tym momencie nikt nie moze tego przed Toba ukryc - na ulicach nie ma nikogo, nie mozesz sie oklamywac.


Noc, opuszczone ulica pelne metów, z rzadka przejezdza jeszcze jakas taksówka, wiatr lekko muska Twoja twarz i zabawia sie liscmi.

Zimne, nocne dworce, wielkie kwadratowe hale na obrzezach miast - gdzie w ukryciu setki ludzi codziennie oddaja swoja krew i czas.

Wieczór. Kobieta z zapiekanek tepo wpatruje sie w dal, czeka zeby zamknac bude i jechac do domu na przedmiesciach, gdzie czeka syn i ojciec. Jedno z tych dzieci MTV, których jedyna bronia przed swiatem jest coraz grubsza skóra, które bawia sie w nasladowanie swoich idoli – tych, którzy w 1 dzien zarabiaja tyle, ile oni nie zarobia przez cale zycie. Nosza czapeczki z daszkiem, spodenki. Wszyscy wygladaja bardzo podobnie, tak jakby zupelnie brakowalo im fantazji, jakby istniala jakas niewidzialna linia, której nie moga przekroczyc, linia w glowie, odgradzajaca ich  od pedalów, frajerów, studentów - tych synonimów slabosci. Spotykaja sie z tymi malymi, tandetnie ubranymi dziewczynkami z przedmiesc - przyszlymi gwiazdami kas Tesco, Lewiatana, przyszlymi babami zapiekankowymi.

Teraz jestesmy tutaj na obszarach Wielkiego Zakladu Hodowli Ludzi Bez Kategorii. Sa hodowani dobrze, maja sklepy pod domami, wykarmieni na najtanszych produktach przydomowego hipermarketu. Niepostrzezenie tuczacego ich tak, jak tuczy sie gesi - wkladajac gumowy waz prosto do gardla. Tam w miescie jest duzo tych, którzy z tym walcza, ale oni nie wydostaja sie poza bezpieczna strefe B. Strefa A jest oddzielona na pozór niewidzialnym murem. Dla tych, którym zostalo jeszcze troche uwaznosci, i których percepcji nie stepil jeszcze codzienny stukot tramwaju, jest to az nadto widoczne. Stopniowo krajobraz sie zmnienia z ladnych kamienic miasta na brzydkie, bardziej szare. Ludzie stopniowo robia sie jacys inni, bardziej zuzyci, zmieci, cichsi, jest coraz mniej ladnych okazów - te zostaly w strefie A. Powoli wchodzimy w nieuchwytna siec biedy, mozolu, tepoty. Mowia Ci o tym budynki, ludzie. Reklamy i billboardy juz Cie nie chronia. Tu sie nie udaje, bo to po prostu nie wyjdzie. Rubaszczne ekspedientki sa zuzytymi, zdeformowanymi modelami, starajacymi sie byc zabawnymi w tej psycho - farsie biedy i wyrobnictwa. Byc moze jest to ich performance, o którym wiedza tylko wtajemniczeni? Rachityczne dzieci z matkami karmiacymi je kielbasa z grilla, w najtanszych ubraniach. Ich dzieci smieja sie tym bezwstydnym, pusto - tepym smiechem esesmanów. Ten smiech, budzi lek - nie jest milym wyrazem radosci, lecz czyms zupelnie innym, jakgdyby wypustem nadmiaru agresji, jak gdyby smiechem z okradania pijanego czlowieka, jest bezduszny jak automat. Tylko pozornie maja jakis wybór – ich swiadomosc celowo zawezana jest do bardzo malej perspektywy. Ich portfele równiez. Czy jest jakas ucieczka, jakies wyjscie - moze w zagranicznych myjniach, zmywakach? Moze w zagranicznych fabrykach, w których znajdziesz wszystko: saune, silownie, stolówke. Które sa tak komfortowe i tak blisko domu, ze bezpiecznie mozesz juz zaczac umierac?


Tak zdecydownie jestesmy tutaj. W niskich malych klitkach produkowani sa przyszli reklamobiorcy, klienci banków, przyszli abonenci. Ci chronieni przez najlepszych specjalistów od wizerunku, ci, których wspieraja najlepsze banki. Migajace swiatelka bloków, setki klitek, jest cicho, musi byc cicho – wszystko, co zakazane jest tutaj skonndensowane na optymalnie najmiejszej przestrzeni, tak, aby sie nie pozabijac. Tylko pozornie zwierzeta laboratoryjne lub te przeznaczone na rzez sa jedynymi ofiarami, my sami powielamy ich los. Wszystko przypomina zart lub podrzedny kabaret. Grube zdeformowane lub rachityczne ciala przechadzaja sie po chodnikach z jamnikami - osobistymi manifestacjami swojej stlumionej zwierzecosci. Wszystko to przypomina wielka obskórna fabryke, gdzie codziennie odbywa sie proces reprodukcji miesa w mieso. Nie ma tu zadnej magii albo nas ona przerasta i nie jestesmy w stanie na nia patrzec - tak jak nie mozna uslyszec bicia serca w zgielku miasta. Podswiadomosc tego miejsca jest jak blokowe piwnice, w których male dziewczynki trafiaja na milych, spoconych panów z lizakami. Nie docieraja tu artysci, performerzy, turysci - wszystko dzieje sie w dobrze okreslonym tempie. Pewnym tego, ze i tak nikt go nie zaklóci.


To nawet blisko centrum: po prostu wejdziesz za garaze, miniesz pare tych opuszczonych ruder, przejdziesz przez tory i spotkasz je: drobne kobiecinki w szarych kitlach, w szarych halach, kombinatach, w ciemnych zakatkach przytorowych budynków, robiace czekolade. To stad pochodza te specjaly, które osladzaja nam zycie. To tu, w obdrapanych szarych murach walacych sie hal, oddaja najcenniejszy towar, jaki maja - swój czas. Wszystko tutaj zatrzymalo sie - to tak, jakbys cofnal sie 30 lat wstecz. To caly czas istnieje, jak obozy koncentracyjne, które niby juz nie dzialaja, a po wyjsciu turystów tak naprawde znów gazuja ludzi.


“Zaklady Pracy Chronionej”.


Idziemy dalej w strone centrum. Widzimy lysych facetów, o twarzach tepych i agresywnych psów, prowadza swoje kobiety w strone miasta, trzymajac je za karki, jak nieposluszne suki. Wszystko oplywa potem i sperma, centrum jest dzis wielkim burdelem. Teraz wszystko wydarza sie jednoczesnie, jak na ostatnich stronach pism dla kobiet, gdzie miniaturki zdjec dzieci z misiami mieszaja sie ze zdjeciami kutasów ssanych przez 3 pary ust.


Sobota.


We krwi mamy MDMA, przeszlismy juz 15 kilometrów po miescie i jego obrzezach palac jednego za drugim i rozmawiajac. Samotna staruszka w mroku pali ognisko z suchych galezi i lisci w swoim ogrodzie, patykiem rozgarnijac pryskajacy ogien dajacy poczucie ruchu, obecnosi i ciepla, bezwiednie nas tam ciagnie. Wszystko zatapia sie w czerni. Rzeczywistosc jest zimna i odretwiala jakby na wpól zamarznieta. Domy, ulice, budynki, parki odchodza jak umierajaca lódz podwodna schodzaca coraz glebiej i glebiej w ciemna, zimna, nieprzenikniona otchlan, skrzypiac z przeszywajacym smutkiem zahaczajac metalem o skaly.

 
  STRONY PARTNERSKIE I POLECANE PRZEZ MAGAZYN CEGŁA  
   
  Portal turystyczny Noclegi-Online Wrocław  Kalambur