Cegła - Literatura - Proza - Poezja
JEST JUŻ 24 NUMER MAGAZYNU CEGŁA - PIECZĘĆ, PYTAJ W KSIĘGARNI TAJNE KOMPLETY, PRZEJŚCIE GARNCARSKIE 2, WROCŁAW
AKTUALNOŚCI MEDIA PODREALIZM CEGIELNIA WASZE & NASZE WYWIADY LINKI KSIĘGA GOŚCI REDAKCJA
 
 
WRÓĆ | WYDRUKUJ

Adriana Molenda

Katedra Moneta (fragment powieści "Duchy powietrza")

 


Lato dzień po dniu rozpuszczało się w powiewach wiatru, który przynosił z gór coraz chłodniejsze wieczory. Turyści uciekali przed tymi wieczorami do miejsc, w których zamieniali się w urzędników, sprzedawców, bankierów i gospodynie domowe. Tak kończyły się wakacje. Pracy było coraz mniej. Neus była jednak ruchliwa i energiczna jak zawsze. Nawet jeśli nie miała prawie nic do roboty, uwijała się z taką krzepą, jakby ponaglały ją głosy zniecierpliwionych klientów. Przeskakiwała między stolikami tak zwinnie, jak gdyby chciała dogonić własne zniecierpliwienie. Ono jednak nigdy nie pozwalało jej spokojnie odetchnąć. Nawet kiedy zapalała papierosa. Zaciągała się nim dokładnie trzy razy na tyle mocno, że niemal cały zmieniał się w słupek oniemiałego popiołu. Zanim popiół zdążył opaść, Neus pośpiesznie wkręcała niedopałek w popielniczkę, wybiegała z zaplecza i zabierała się do pracy. Kiedy już nakryła wszystkie stoły i posegregowała sztućce, a żaden z nielicznych gości nie kwapił się z zamówieniem, wychodziła na taras. Kiedy patrzyła przed siebie, na ulicę, jej spojrzenie z wolna traciło ostrość, twarz rozluźniała się, oddech zwalniał i całe ciało przypominało sobie, że od trzech dni przespała łącznie może dziesięć godzin. Ulica jeszcze tydzień temu tętniąca życiem, teraz zdawała się leniwie przeciągać krokiem nielicznych przechodniów. Przedpołudnia były spokojne. Nieliczni klienci siadywali w wiklinowych fotelach i spoglądając w stronę morza, leniwie sączyli drinki. Jeszcze kilka dni temu taras zapełniony bieganiną dzieci, ich śmiechem i pokrzykiwaniami, podniesionymi głosami pochłoniętych rozmową młodych ludzi, teraz gościł głównie przysypiających staruszków. Neus przecierała oczy i jednym głębokim oddechem wynurzała się z tego leniwego odrętwienia, w którym pogrążają się nadmorskie miejscowości, kiedy lato dobiega końca.

Restauracja, w której pracowała, znajdowała się kilkaset metrów od nabrzeża. W środku było ciemno, a gorące powietrze, mieszając się z dymem papierosowym i zapachem owoców morza, tworzyło gęstą zawiesinę. Ale było tam tylko kilka stolików, przy których siadywali głównie stali klienci. Reszta stolików znajdowała się na tarasie. Wieczorami taras wypełniał się ludźmi i krzątaniną kelnerów. Wtedy nie było chwili wytchnienia.

Antonio był już grubo po sześćdziesiątce, ciało miał drobne, brązowe od słońca i ciężkiej pracy, ale krok tak lekki i zwinny, że sprawiał wrażenie człowieka dużo młodszego. I choć włosy na jego głowie były już wyraźnie przerzedzone, a na twarzy dało się dostrzec głębokie zmarszczki, to jednak uśmiech miał tak promienny a oczy lśniące, że za jego sprawą niejednej młodej kobiecie zabiło mocniej serce. Pod miastem miał piękny obrośnięty winoroślą dom, z piwnicą pełną wykwintnych alkoholi i przytulnym salonem. Mieszkał sam, ale samotny czuł się tylko czasem, w długie, leniwe wieczory, kiedy cisza zamieniała się w tykanie zegara, a wśród pamiątek ustawionych na komodzie jego spojrzenie mimowolnie odnajdywało fotografie trzech dorosłych już córek. Wtedy wychodził na taras, wołał psa i w tajemnicy sam przed sobą pozwalał mu wejść do domu. Kiedy pies się uspokoił, kładł się niedaleko kanapy, Antonio włączał telewizor i razem oglądali jakiś teleturniej albo amerykański film o policjantach i złodziejach.

Tramontana… Antonio lubił ten wiatr, od którego popołudnie ciemniało tak bardzo, że tykanie zegara wydawało się być ciszą. Wiatr wył w niebogłosy i tłamsił korony drzew jak nienasycony kochanek. Wtedy Antonio nalewał sobie szklaneczkę whiskey i na kilka godzin zanurzał się w fotelu. Rozmyślał wtedy o wielu sprawach, bieżących i dawno minionych, czasem zamykał oczy i zapominał, że jest Antoniem. Wtedy odstępowały od niego tumany myśli i znów mógł poczuć niezmącony biegiem czasu smak whiskey. Może właśnie w tych chwilach był najszczęśliwszy.

Antonio miał wielu dobrych przyjaciół, ale większość z nich mieszkała daleko stąd. W pueblo mieszkał tylko stary Miguel – właściciel sklepu mięsnego i Julio, jego daleki kuzyn, który miał restaurację nieopodal plaży. Antonio lubił tam przychodzić podczas sjesty. Zamawiał wtedy carajillo albo whiskey z sokiem pomarańczowym i siadał w jednym z wiklinowych foteli na tarasie.

Lubił tego nowego chłopaka, którego Julio przyjął do pracy kilka dni temu. Przypominał mu trochę jego najmłodszego brata, który utopił się w morzu wiele lat temu. Może właśnie dlatego, kiedy Julio powiedział mu, że chłopak nie ma gdzie mieszkać, że śpi w namiocie, bez wahania zaproponował mu pokój w swoim domu. Kiedyś przecież sam wiele podróżował i często tym, co ratowało go z opresji, była właśnie ludzka życzliwość. Antonio lubił wspominać te czasy, kiedy żył pełnią życia, pracował ze wszystkich sił, a wieczorem zabierał dziewczyny z okolicznych wiosek na przejażdżki motocyklem wzdłuż wybrzeża. Kiedy wspominał swoją młodość, czuł zapach prześcieradeł, które suszyły się rozwieszone na sznurach pomiędzy drzewami przed domem, słyszał energiczne pokrzykiwania matki i szczekanie psów na podwórku. Ten czas jakby nigdy nie minął. To było miejsce, w którym stał dom, do którego zawsze można było wrócić.

Antonio nie wierzył w duchy. Nie wierzył też w Boga. Przez wiele lat pracował w szpitalu przy umierających i widział ciała dobrych i złych ludzi, które zamieniły się w sztywne kłody. Wtedy przestał bać się śmierci. Kiedy jego najstarsza córka spytała go wiele lat temu, dlaczego ludzie umierają, powiedział jej, że to po to, aby mógł spaść deszcz. Bo dusza ludzka to tak naprawdę tylko ciepły oddech. Kiedy idzie do nieba, robią się z niej chmury. Potem spada deszcz, z którego rodzi się nowe życie…

Inez pamiętała o tym, co jej powiedział. Wiele lat później, kiedy rwący nurt myśli stawał się nie do zniesienia, przychodziły do niej te słowa i uspokajały rytm serca. Wtedy wracała do miejsca i czasu, w którym zostały wypowiedziane. Był to jeden z tych momentów, w których życie zatrzymuje się na tyle długo, by móc wyraźnie dostrzec, że jego bieg wcale nie prowadzi ku przyszłości, ale do jedynego miejsca, w którym można je spotkać. A życie można spotkać tylko tu i teraz.

Przeszłość i przyszłość tworzyły sieć symboli, których sens Inez starała się uchwycić. Jednak im głębiej się zanurzała, tym wyraźniej odczuwała, jak wplątuje się w tę sieć, którą sama wcześniej utkała. Bała się, że już nie wróci, że ta podróż będzie trwać w nieskończoność, że ten ocean nie ma dna, od którego można by się odbić.

Kiedy dotarło do niej, czego tak naprawdę szuka, w jedniej chwili zupełnie znieruchomiała. Jak pająk cierpliwie wyczekujący na swoją ofiarę. Jak jego ofiara w uścisku śmierci. Wstrzymała oddech, jednak on nie ustał. Horyzont przestał uciekać, kiedy przestała go gonić. Była tutaj - w miejscu, które stało się jej integralną częścią, którego nigdy już miała nie opuścić. W miejscu, które jak katedra Moneta, o każdej porze dnia i roku odkrywało przed nią swoje kolejne oblicza, które już nigdy nie miało pozostać takie samo.
 
  STRONY PARTNERSKIE I POLECANE PRZEZ MAGAZYN CEGŁA  
   
  Portal turystyczny Noclegi-Online Wrocław  Kalambur