I
Twoje ciało budzi się ze mną z wczoraj.
Łapie ranny oddech jasną szpilką w płuca
i krew płynie nam pełniej.
Paruje światło przyczepione do szkła jak do lustra.
I spada w dół wodną kreską.
Zrywa się rudy świst dnia.
II
Całuj mnie na przystanku,
gdy w furii nadjeżdża tramwaj
i dzień cały poszarpany.
Całuj bez śmierci w każdej słomce
ciągnącej nie oranżadę,
ale zmarszczki, depresję, anoreksję.
Bez trzasku kolan
i nocy rozkrojonych jak arbuz.