Cegła - Literatura - Proza - Poezja
100 000 KSIĄŻEK NA WWW.TAJNEKOMPLETY.PL !!!
AKTUALNOŚCI MEDIA PODREALIZM CEGIELNIA WASZE & NASZE WYWIADY LINKI KSIĘGA GOŚCI REDAKCJA
 
 
WRÓĆ | WYDRUKUJ

Andrzej Konrad Norberciak

Dobroczyńcy z Pięknikowe Hill

           

 

-         Boże, nareszcie, nareszcie – powiedział Mirka, kiedy samochód firmy od przeprowadzek zbliżał się do nowopowstałego osiedla na krańcach Wielkiego Miasta.

-         Tak kochanie, to właśnie dziś – Boguś w zachwycie przytulił do siebie żonę.

-         Państwo to mają szczęście – stwierdził kierowca, z uznaniem spoglądając na nowowybudowane niskie bloki. – Piękna dzielnica. Beverly Hills, nie ma co. Same apartamenta.

-         Och, co prawda nie Beverly Hills, ale jak na nasze miasto... – ni to zaprzeczył, ni to stwierdził pan Boguś.

-         Jak na nasze miasto to właśnie Beverly Hills – stanowczo orzekła żona. - Nawet się podobnie nazywa.

-         Że jak podobnie? – zdziwił się kierowca.

-         Pięknikowe Wzgórze się nazywa – Mirka wypowiedziała to tak jakby usta jej wypełniała smaczna czekoladka. - No właśnie. Pięknikowe Hills... Czy to nie piękne Boguś? Zawsze chciałam mieszkać na jakimś „hills”, a tu nagle, ni stąd ni z owąd...

-         I taki tutaj porządek, wszystko na swoim miejscu.

-         Proszę pana, na takie osiedle to nawet policja nie musi zajeżdżać.

-         A po co tutaj policja? – pełna zdumienia wytrzeszczyła oczy Mirka. – Niech mi pan wierzy. Tutaj mieszkają sami porządni ludzie. Tacy jak my z mężem... A poza tym tutaj jest security Herkules. Całodobowe.

-         Tutaj tak ładnie, że chyba wszystko zagraniczne jest.

-         Wszystko jak w Anglii – fitness club, medical center, snooker. Wszystko podobne.

-         Pani to od razu widać światowa kobieta... – przyznał kierowca, w ciszy swego serca licząc na suty napiwek. Po chwili dodał żartem. – Ja to już nawet nie wiem, czy jadę właściwą stroną drogi?

-         Właściwą. Jeszcze kilka minut i będziemy na Szczęśliwej – odparł jak najpoważniej pan Boguś.

-         Boguś, zobacz tylko na twarze naszych nowych sąsiadów. Jacy oni wszyscy zadowoleni, porządni, szczęśliwi.

-         Tak, to najlepsze towarzystwo dla nas, bo na tym Piąchowym Osiedlu to szkoda gadać...

-         Państwo mieszkali na Piąchowym?

-         Mieszkaliśmy, ale teraz czuję się tak, jakbyśmy tam nigdy nie mieszkali. Jakbyśmy od zawsze mieszkali na Pięknikowym Hills.

-         Mam kuzyna na Piąchowym. Edek Smolarz, tokarz. Może go państwo znają?

-         Wie pan. Większość naszych znajomych mieszka właśnie tutaj. – stwierdziła Mirka, szczególny nacisk kładąc na słowo „tutaj”.

-         Wiadomo. Na Piąchowym to nie to samo... tutaj bloczki niskie, domki szeregowce bliźniacze, a na Piąchowym...

-         Tam proszę pana to był koszmar... Żeby pan tylko wiedział, co myśmy tam z mężem za te dwa lata przeżyli... Tyle tego wszelkiego menelstwa tam było, tych narkomanów, plebsu wszelkiej maści, tych żebraków pod sklepami. Człowiek ni dnia spokoju nie miał. I tylko daj i daj... A od tego jest przecież Caritas i instytucje rządowe. Nie po to przecież płacimy podatki.

-         Nie przejmuj się kochana. Ten koszmar jest już za nami. Tutaj resztę życia przeżyjemy w spokoju i...

-         No resztę, to chyba nie – zaoponowała żona. – Za parę lat, jak dostaniemy awans przeprowadzimy się do Tęczowa pod miastem. Ale tymczasem, tylko zobacz. Czy to nie wspaniałe? – w oczach małżonków zagościło zadowolenie, wywołane pojawieniem się niskiego bloku w którym nabyli dwupokojowe mieszkanie.

Wnoszenie mebli itd. Obydwoje wpadli w ten miły nastrój przeprowadzkowego podniecenia. Kierowca i pomocnik uwijali się w pocie czoła. Mirka była wniebowzięta, wniebowzięta do tego stopnia, że nieomal bez zastanowienia postanowiła nagrodzić pomocników sutym 10 złotowym napiwkiem.

Już pierwszego dnia po wprowadzeniu się do nowego mieszkania Mirka zapoznała nowego sąsiada. Obładowanej zakupami kobiecie pomógł jakiś mężczyzna, uprzejmie otwierając drzwi klatki schodowej i witając kilkoma przyjaznymi słowami.

-         Pani tutaj nowa?

-         Tak. Dopiero co wprowadziliśmy się z mężem.

-         Pod dziewiątkę pewnie?

-         Tak. A pan... – nie zdążyła dokończyć pytania, kiedy ubiegł ją mężczyzna.

-         Ja właśnie z sądu wracam. Sprawę miałem...

-         Ooo – mile zaskoczyła się Mirosława. I jak? Wygrana?

-         Pewnie, że wygrana. Szans nie mieli...

-         Gratuluję...

-         E tam. To nic takiego. To już moja nie pierwsza...

-         Pan widać doświadczony.

-         Trochę się tam w życiu przeżył.

-         Zapewne. To może wpadnie pan do nas któregoś dnia na herbatę i opowie nam nieco o sobie...

-         Co tam opowiadać?

-         Niech nie będzie pan taki skromny. My z mężem jesteśmy tutaj nowi i chcemy poznać tutejsze towarzystwo. A z moim Bogusiem będzie miał pan do pogadania.

-         Tak?

-         Oczywiście. Boguś też jest prawnikiem. Więc jak się tylko urządzimy zapraszamy z mężem do nas.

-         Dziękuję, ale...

-         Proszę nie odmawiać. My zapraszamy pierwsi.

Przypadkowe spotkanie wprawiło Mirkę w jeszcze lepszy nastrój. Z niedawnym wydarzeniem podzieliła się niezwłocznie z mężem. Obydwoje byli wielce ukontentowani. Tego właśnie spodziewali się kupując tutaj mieszkanie. Śmietanka zawsze zwącha śmietankę.

Jeszcze tego samego dnia poznali sąsiada ze swego piętra. Jak na wykształconych ludzi przystało postanowili zawczasu się przedstawić. Drzwi z numerem dziesięć otworzył młody mężczyzna.

-         Zdaje się, że od dziś jesteśmy sąsiadami, więc na dobry początek – wydobyła nieśmiało. – Mirosława jestem, public relations.

-         Piotr – stomatolog.

-         Och, to cudownie. Jak tylko zęby zaczną coś tego nie tak, to od razu do pana. Bogusław, prawnik.

-         Jak tylko, co, to do pana – odrzekł przyjaźnie nowy sąsiad.

-         Do mnie, albo i do tego drugiego pana, prawnika z naszego pionu.

-         Tylko do pana. Jest pan pierwszym prawnikiem w naszym bloczku.

-         Pan się chyba myli. Właśnie rano poznałam jednego pana od nas. Nie przedstawił się, ale wyraźnie słyszałam, że dopiero co wrócił z sądu.

-         Pani widocznie źle zrozumiała. To musiał być Wojtek, dozorca.

-         Dozorca? – emanowała niedowierzaniem Mirka.

-         Tak. To nasz dozorca. Wszystkim naokoło rozpowiada, że ma sprawę w sądzie. To pewnie było właśnie dziś.

-         Ach tak – powoli ukryła zmieszanie Mirka. – Więc ten, tego, jak tylko się urządzimy zapraszamy drogiego sąsiada na herbatkę.

-         Z przyjemnością, z przyjemnością.

Cóż za okropna pomyłka! Boguś nie ukrywał irytacji.

-         Pewnie myśli sobie, że czeka tu na niego jakaś herbatka. Mirka, musisz to jakoś odkręcić.

Okazja odkręcenia nadarzyła się już nazajutrz. Kiedy Mirka wróciła samochodem z pracy Wojtek siedział na krzesełku przy drzwiach od klatki schodowej. Siedział i bezczelnie wylegiwał się w słońcu. „Ładny mi prawnik” – pomyślała wychwytując dolatujący od mężczyzny smrodek nadtrawionego piwka przemieszanego z fajkami.

-         Dzień dobry miłej sąsiadce – przywitał radośnie dozorca. – Wiosna jak marzenie. A wie pani, że za trzydzieści lat ludzie zaczną osiedlać się na księżycu?

-         Mam nadzieję – odparła Mirka, dopowiadając w myślach. „Takich jak ty powinno się osiedlać tam już od dzisiaj”.

I nie ma czemu się dziwić. Wczorajszy złudny czar nowopoznanego prawnika ustąpił nagiej prawdzie zwykłego zmeliniałego dozorcy. Mirka przez chwilę poczuła się tak jakby nagle wrócił koszmar Pięchowego Osiedla. Ale nic po sobie nie dała odczuć. W końcu była specjalistą do spraw public relations.

-         Ładny samochód. Taki to pewnie drogi musi być?

Pytanie dozorcy nieco ostudziło niechęć Mirosławy.

-         Niezła bryczka. I kolor ładny. Granatowy.

-         Metalik. To Nissan – odrzekła z nutką dumy.

-         Japonia to Japonia – stwierdził filozoficznie Wojtek i kiedy właśnie Mirka otwierała drzwi padło kluczowe pytanie.

-         Nie miałaby pani dwoma złotymi poratować?

„Więc nie zapomniał” – pomyślała.

-         Proszę „pana”. Pan mnie chyba z kimś pomylił?

-         Gdzie tam. Państwo dopiero co się wprowadzili... Poratuje pani?

-         Trzymaj – wyciągnęła z portfela 10 złotych. -  Tylko proszę zapomnieć o zaproszeniu na herbatkę. 

Wojtkowi jakby słońce odbiło się wprost w oczach.

- Dziękuję... Co tam herbata. Za to herbaty nakupuje sobie, że hej.

Serce Wojtka przepełniła radość. Z miejsca ruszył do Chaty Polskiej, kupił co trzeba: zapas herbaty, dwa browary i fajki. Siedząc pod blokiem medytował, że ci to mają gest. Tak od razu z 10 złotych wypalić to odkąd pamięta ze trzy razy może było od siedmiu lat. A i zawsze za jakąś robotę drobną, a nie tak od razu, od serca.

      Małżeństwu nie mogło pomieścić się w głowie, jakim to dziwnym zrządzeniem losu persona pokroju tak zwanego „dozorcy” znalazła się właśnie na ich osiedlu. Przecież między innymi po to się tutaj przeprowadzili, po to, aby uniknąć takich i tym podobnych.

Nie – jego istnienie (nie „istnienie w ogóle” lecz jego istnienie tu i teraz) w mniemaniu nowoprzybyłych zakłócało metafizyczny porządek osiedla i urągało wszelkiej przyzwoitości. Wiara w sprawiedliwość i harmonię, wiara w raj na ziemi została nieco zachwiana. Nieznana przyczyna jego bytności tutaj była nie lada zagadką. Bogusia to nawet nieco rozsierdziło, tak że przedsięwziął pewien plan, a jako że był prawnikiem, to wiadomo, że co nieco zdziałać mógł. Ale najpierw postanowił poradzić się stomatologa.

- Co też sąsiad? Zwariował? Usunąć Wojtka z bloku? A kto będzie porządku pilnował? Chyba, że sam pan chcesz z miotełka po klatce schodowej biegać... A jaki tam bezdomny? Domny, jak najbardziej. Piwnicę ma ... Jak to skąd?  Spółdzielnia mu przydzieliła. W dawnej pralni... Jaki tam bezrobotny? Robotny przecież... Dozorcą jest. Porządku pilnuje... A kto inny miałby pilnować? Pan wie ile kosztuje zatrudnienie na legalu dozorcy. Grubo ponad tysiąc... A Wojtek. Panie, co miesiąc trzy stówy  dwadzieścia dostaje. I w to nam graj. Niech pan tylko pomyśli ile w ten sposób na czynszu się zaoszczędza.

Tym sposobem casus dozorcy został rozwiązany. Co tu pluć pod wiatr. Stomatolog ma rację. Wojtek jest niezbędny. Bo i jak to? Zawsze te pięć dych w kieszeni co miesiąc zostaje. 

Jakoś tam, z wolna z takim stanem rzeczy się pogodzono, a nawet ... nawet zaczęto mu nieco sprzyjać.

Bo większość ludzi, co w bloku mieszkała, to zawsze jakoś tam starała się pomóc. Więc nie pomagać, to jakoś nie wypada.

Różnie ludzka dobroczynność wygląda. Jedni, co jakiś czas rzucili groszem – 20, 50, czasami złotówkę dali. Inni fajką poczęstowali. Ale Mirka z Bogusiem, co innego postanowili. Mirka powiedziała, że pieniędzy dawać nie będzie, bo to zupełnie na nic. Bo zamiast sobie coś smacznego i pożywnego kupić Wojtek od razu do sklepu pójdzie i nakupuje sobie piwa, wina i wódki, a z tego to wiadomo, że nic dobrego. Zamiast pieniędzy lepiej czasem coś do jedzenia dać. I Boguś się z żoną zgodził. I nawet ze swej strony coś zaproponował.

Chciał nie chciał uległ w młodości lekkomyślności, która zaowocowała nałogiem tytoniowym. Wojtek nie omieszkał tego nie zauważyć. Ale o częstowaniu nie było mowy. I nie ma, czemu się dziwić, bo jak tu częstować cygaretkami po 15 złotych za 10 sztuk. Ale z drugiej strony żal mu było człowieka. Z czasów studiów dobrze pamiętał, co to znaczy nikotynowy głód. Z obserwacji wiedział, że Wojtek i niedopałkiem nie pogardzi. A trzeba przyznać, że Boguś nie był na tyle małostkowy, żeby jak plebs jakiś fajki aż po sam filtr obciągać, do palców poparzenia. Więc te jego niedopałki to raczej „półpałkami” gwoli ścisłości nazwać by należało. I tak pewnego dnia, przełamując rozterki „czy tak wypada”, zaczął półpałki wyrzucać przez okno, ukradkiem, a nie do kibla jak poprzednio. Żona pochwaliła, bo lepiej niech już ktoś dopali do końca, niż ma się marnować. Poza tym, jak się takiego półpałka spali, to cenowo na to samo wychodzi jak by się całego Marlborasa spaliło. Poza tym inni na miejscu Wojtka to o takich wtórnych dobrach pomarzyć tylko mogą.

Mirka, złego słowa nie można rzec – pani domu jak się patrzy. Gospodarna zawsze była. Ale jakby tam człowiek nie mierzył w sam raz nie wymierzysz - na stole i w lodówce zawsze coś zostanie.. A Mirka wolała hołdować zasadzie, że lepiej niech zostanie, niźli ma zabraknąć. Bo i choćby nawet taki przykład. Pojedziesz do marketu, niby nic nie kupisz za te trzy czy cztery stówki, wydaje się, że w sam raz w tydzień powinno pójść a tu masz... czasem coś człowiek na mieście zje, czasem znajomi zaproszą i zawsze jakiś tam kawałeczek kiełbaski, czy pomidorka zostanie.

Do tego wszystkiego dochodził fakt, że bądź co bądź uważali się za ludzi postępowych. Dobrze wiedzieli, co to znaczy ekologia, efekt cieplarniany, wtórne odpady i problem głodu. Jak tu wyrzucić coś na śmietnik, kiedy w Afryce tyle ludzi głoduje. Co tam szukać tak daleko – głoduje pod naszym blokiem. Trzeba podkreślić, że jeszcze w czasach studiów, kiedy parze studentów nie powodziło się najlepiej, to nawet skórki od chleba zbierali, żeby na niedzielnym spacerze nakarmić nimi łabędzie. A do tego brali przykład z niektórych gwiazd z kolorowych czasopism, co to mimo sławy o skrzywdzonych i poniżonych pamiętają i wspomogą dolarem oraz dobrym słowem przy okazji afrykańskiej wycieczki.

Tak więc, jak tylko sprawne oko i nos gospodyni zauważyły, że jakikolwiek produkt narażony jest na zepsucie, do tej ostateczności nie dopuszczano. Co by to nie było – piętka chleba, czy kawałek kabanosa, zawsze zostało zawinięte w reklamówkę i pozostawione przy drzwiach wejściowych do piwnicy. Bo co warte podkreślenia, Mirka i Boguś nie lubili obnosić się ze swoją dobroczynnością. Woleli pozostać anonimowi. Nie tak jak Monika spod ósemki. Szczególnie latem, jak wszystkie okna pootwierane były, a Wojtek cały dzień spędzał na krzesełku przed blokiem, ta na całe osiedle wykrzykiwała przez okno: „Wojtek, podejdź no tu. Mam coś dla ciebie”. I z trzeciego piętra leciała reklamówka z jakimiś tam „podpsutkami”. Bo Mirka kilka razy na własne oczy widziała, jak Wojtek cichaczem, te jej zrzuty do kosza na śmieci wyrzucał. Bo i co ona tam mogła mu dać? Najbiedniejsza rodzina w bloku, co to jeździ jakimś sfatygowanym Lanosem i obciach wszystkim innym robi. Zresztą zrzuty się pewnego dnia skończyły – Monika podejrzała jak Wojtek te jej dary na śmietnik wyrzucił. To jej się w głowie nie mogło pomieścić. „Hrabia się znalazł. Ona sobie od ust odejmuje, a on sru na śmietnik, dziad jeden”.

Co innego Mirka. W życiu nic niedobrego by nie dała. A Wojtek żadnym z jej podarków w życiu by nie pogardził – Boże, czego to się tam czasem w tej reklamóweczce nie znalazło – kawałki kiełbasy takie, co to je tylko w chłodni w sklepie czasem widywał, sery przeróżne, śmierdzące jak diabli, ale w smaku miód w gębie, kawałek wędzonego halibuta, czy węgorza, a czasami trochę czerwonego kawioru na dnie słoiczka. I takie tam, że jakby wymieniać, to miejsca na półkach w markecie by nie starczyło. Dobre to wszystko było, tylko że mało i ni jak tym flaków do pełna napchać nie sposób.

 

W końcu nadeszły święta i czas noworoczny. Czyż istnieje bardziej sprzyjająca dobroczynności atmosfera, aniżeli niepowtarzalny klimat świąt Bożego Narodzenia, kiedy to nasze serca przepełnione są miłością i chęcią szlachetnych uczynków?

Nie inaczej było z mieszkańcami klatki numer pięć. Zabiegani przed świętami, zajęci odwiedzinami i spożywaniem podczas świąt darów niebios, mimo to nie zapomnieli o współmieszkańcu z najniższego poziomu. I jakoś tak się złożyło, że na dzień przed sylwestrem większość z nich postanowiła podzielić się z Wojtkiem tym, co pozostało z celebracji na pamiątkę narodzin dzieciątka Jezus. Pan Władek z drugiego piętra przystał na propozycję żony, aby poczęstować Wojtka porcyjką niedojedzonych gołąbków, z wyrobem, których jak się wydaje żona tego roku nieco przesadziła, bo nawet buldog Pikuś nie mógł już na nie więcej patrzeć. „Tylko zostaw z siedem na sylwestrowy wieczór dla mnie i psa. Podjem sobie jeszcze trochę. A resztę możesz oddać”.

Mirka również postanowiła przygotować coś niecoś – oprócz pierogów z grzybami i innych tradycyjnych dań włożyła do paczuszki po prezentach pudełko po cygaretkach wypełnione kilkoma niedojedzonymi rurkami z kremem. Nie chciała, aby ciastka pogniotły się i przemieszały z innymi produktami. „Taki prezent powinien Wojtka ucieszyć” - pomyślała.

I faktycznie – tym zbiegiem świątecznych okoliczności na sylwestrowym stole Wojtka pojawiło się tyle produktów, że czym chata bogata tym rada. Tyle tego wszystkiego było, że nawet zaprosił kolegę, co w sortowaniu odpadów wtórnych robił. A najbardziej to się ucieszył na widok kolorowego pudełka z cygaretkami. Czegoś takiego to jeszcze w życiu nie miał. Nawet nie otworzył, tylko postanowił, że równo o dwunastej, wraz z iluminacją fajerwerków otworzy nabożnie pudełko i podzieli się radością z kolegą.

Trzydziestego pierwszego zaczęli z kolegą trochę wcześniej, tak jakoś o dwunastej w południe. Od słowa, do słowa, od kieliszka do kieliszka zbliżał się Nowy Rok, a wszystko to okraszane kęsami kiełbasy, ryb przeróżnych, gołąbków - frykasów o innej porze roku niespotykanych. Siedzieli sobie, wcinali z zapamiętaniem, a kolega zachwalał .

-         Ty Wojtuś, to życie jak w Madrycie masz. Palce lizać. Ale ci tutaj dobrze. Jak o króla o ciebie dbają. Jak u Pana Boga za piecem w tej piwnicy masz.

Wypili po kieliszku i w końcu kolega nie wytrzymał. Musiał zapytać.

-         Słuchaj, co ty tam w tym kolorowym pudełku masz?

-         Prezent mam taki specjalny.

-         Fajki jakieś lepsze?

-         Chłopie, to nie fajki, tylko cygaretki. Tam spod dziewiątki, to tak mnie sobie cenią, że czasem to takie prezenty dostaje, że mówię ci...

-         Dawaj zajaramy.

-         Gdzie tam. Równo w Nowy Rok.

Siedzieli i pili wspominając stare dobre czasy, ale koło dziewiątej, jak to przy wódce bywa skończyły się papierosy. A na osiedlu nawet sklepu nocnego nie było, wszyscy tacy porządni mieszkali.

-         I co teraz będziemy kurzyć? – spytał kolega z nadzieją spoglądając na cygaretki.

-         Nie ma – musimy poczekać do dwunastej – Wojtek nie miał zamiaru złamać postanowienia. Oczekiwanie miało przydać chwili dodatkowej wyjątkowości.

Wybiła dwunasta. Wojtuś z nabożną czcią otworzył pudełko i po chwili niedowierzania oznajmił

-         A to ci pizda jedna.

Nie było innej rady jak tylko pokręcić się pod blokiem, na przystanku i poszukać szczęścia. Ale ludzie napełnieni noworoczną atmosferą nie dawali się długo prosić. W mig można było wrócić do piwnicy i kontynuować radosne świętowanie.

Końcówkę sztucznych ogni oglądali z karetki. Ale co tam sztuczne ognie – sami czuli się tak, jakby im fajerwerki we flakach eksplodowały. Zaczęło się jakoś koło pierwszej, ale o drugiej już nie szło wytrzymać. Kiszki skręcało jakby kto gorące żelazo wlał. To pewnie od przeżarcia i picia nieumiarkowanego – dochodzili. Lekarz zapytał się, czy czego tam niedobrego nie zjedli? A gdzie tam, wszystko takie dobre było, że potem to na łzy się zbierało, jak się tego wszystkiego trzeba było pozbyć. Więc co zaszkodzić mogło, o tym nikt pojęcia nie miał.    

Pół godziny po dwunastej na sale wwieziono nowego pacjenta. Ból powoli ustępował. Był to pan Włodek z drugiego piętra.

-         Pan też tutaj? – zdziwił się Wojtek. – Coś nas dzisiaj widać w bloku jakieś nieszczęście wzięło.

 
  STRONY PARTNERSKIE I POLECANE PRZEZ MAGAZYN CEGŁA  
   
  Portal turystyczny Noclegi-Online Wrocław  Kalambur