Cegła - Literatura - Proza - Poezja
JEST JUŻ 24 NUMER MAGAZYNU CEGŁA - PIECZĘĆ, PYTAJ W KSIĘGARNI TAJNE KOMPLETY, PRZEJŚCIE GARNCARSKIE 2, WROCŁAW
AKTUALNOŚCI MEDIA PODREALIZM CEGIELNIA WASZE & NASZE WYWIADY LINKI KSIĘGA GOŚCI REDAKCJA
 
 
WRÓĆ | WYDRUKUJ

Anna Łabudzińska

Galerianie

Galerianie

Wśród nas pojawia się Jakiś Pan. Znienacka dość. Wywołuje tym zrozumiałe zdziwienie, bo wszystko wokół dymi, samochody nie jeżdżą, a witanie jest, lekko mówiąc, niemile widziane. Zwłaszcza, jeśli ktoś używa do tego ręki innej niż prawa.

- Witam - mówi Jakiś Pan, wyciągając lewą rękę. Prawe ramię trzyma z tyłu, dziwnie wykręcone, jakby martwe. - Jestem Jakiś Pan. Wczoraj wprowadziłem się do tego opuszczonego domu na Załuczu, zaraz za łukiem, a niniejszym mnie to raduje, bo i tak nie będę niczym jeździł, więc uniknę wypadku.

Lewa dłoń - miękka, ciepła i przyjazna - wędruje od jednego obywatela do drugiego, do trzeciego i tak dalej; naturalnie, po drodze trafiają się również obywatelki.

- Dzień dobry - mówi nowoprzybyły. - Miło mi. Witam serdecznie. Och, jak mi jest przyjemnie panią poznać. Cieszę się, że mogę się z panem przywitać, tak. Niezmiernie mi miło. Serce mi się raduje.

W międzyczasie na Załuczu zaczyna buzować (och, dzień dobry!) nowy ogień i Jakiś Pan ze zdumieniem ogląda się przez prawe ramię. Przerywa czynność, która pochłania go od dobrych dziesięciu minut, marszczy brwi.

- Co to? - pyta z głupią miną. - Pali się?

*

Załucze jest uliczką, której właściwie nie ma, nie istnieje na żadnej z map, na żadnym z planów miasta i w ogóle. Pomiędzy jednym a drugim odcinkiem szosy urodził się samozwańczy, ostry zakręt, został pokryty asfaltem i kiedyś, jeśli mogę wierzyć na słowo tym, którzy widzieli, służył do skracania sobie drogi. Obok asfaltu położono chodniczek z równych, a czasem nierównych kostek. Wspina się on nieco pod górę, latem wygląda uroczo, a poza latem w ogóle nie wygląda.

Pierwszy dom to baniowata willa, mieszkają w niej państwo Pikuś - on stary, ona stara, jakieś dzieci oraz pies. Psa się osobiście boję, więc nigdy nie udało mi się zajrzeć głębiej. Zaraz obok figuruje wśród liści ni to garaż, ni szopa, ni domek, trochę w stylu włoskim, a w środku, zależnie od pogody, kłębi się jeden pan lub panów bodajże z pięciu. Dwóch robiło u mnie schody, spartaczyli robotę jak się patrzy, teraz nie chcą się przyznać. Inni pracują jako rozprowadzacze. Jest też kobieta; żona jednego, kochanka drugiego.

Potem znajduje się owo coś, w czym zamieszkał Jakiś Pan i podobno bardzo sobie chwali. Przynajmniej tak się nam wydaje: przedwczoraj chwalił i wczoraj też, więc chyba istotnie polubił swoje nowe miejsce zamieszkania. Gdyby nie grzyb na ścianach i mech na dachu, też chciałbym tam posiedzieć, przynajmniej od czasu do czasu. Blaszany dach to jest coś. W dodatku, gdy się wejdzie na komin, można uzyskać całkiem ładny widok na ruiny kościoła.

Dla lepszej orientacji ktoś doczepił do płotu przy baniowatej willi Pikusiów tabliczkę drewnianą z napisem "Załucze".

Nie wchodzą tam cienie, co nie znaczy, że jest bezpiecznie. Im wystarczy stanąć na szosie właściwej i dokonać zdalnego zapłonu. W ten sposób przestały istnieć trzy przytulne mieszkania w tekturowej kamienicy i drewutnia Pikusiów. Pies, którego się boję, wpadł w depresję i wyje nocami.

*

Dzień rozpoczynam od pisania listów. To taki nieszkodliwy zwyczaj, którego nauczyli mnie rodzice, przy okazji pożyteczny i nieco ryzykowny. Wielu listopisarzy straciło życie w niewyjaśnionych okolicznościach, wielu błąka się po perypetiach i nawet nie wiedzą, jakiej są płci. Ryzyko mnie podnieca, więc jak każdego dnia, schodzę po schodach i otwieram drzwi wyjściowe, wyglądam na ulicę - pusto. Do skrzynki mam tylko kilka kroków i od razu widzę, że coś w niej siedzi.

Powietrze zalatuje dymem.

"Panie Staszku" - czytam, już w swoim pokoju, na stoliku paruje z trudem zdobyta kawa, ale przecież należę do inteligencji, muszę pić kawę. - "Na naszym strychu znajduje się ogromna ilość makulatury. To niezgodne z BHP, ale przecież nie wyrzucimy takiej ilości papieru. Szkoda by było. Z drugiej strony, o pożar nietrudno, nie? Żona się obawia, ja też jestem niespokojny. Prosiłbym o jakąś decyzję".

Jednym okiem patrzę, jak za oknem drzewa gubią liście, drugim świdruję poplamioną kartkę. I co ja mam mu odpisać?

"Proszę podać adres" - gryzmolę. - "Coś się wymyśli".

Trochę boli mnie sumienie, że tak zdawkowo, ale ani sekretarza nie mam, ani całej rzeszy sekretarek, jestem sam. Myślę usilnie, co tu wymyślić, skoro napisałem, że "coś". Wyciągam kolejny świstek z koperty. Adresu - tradycyjnie - nie podano.

"Do: Stan Nabrzeżny. Od: Anonim. Mój panie! Z domu wyjść nie mogę, bo się do mnie przypierdalają. Skandal. Od tygodnia piję tylko mleko, i to skisłe! Z poważaniem, sąsiad".

Jaki, do cholery, sąsiad? Spadaj na drzewo, sąsiedzie.

"Witam. Bardzo mi miło. Mam do pana sprawę, panie najdroższy. Ale tak potajemnie chciałem... Jeśli ktoś to odczyta, to się zbyt dużo dowie, więc na wszelki wypadek napiszę, że chodzi o sprawy sercowe... Ale to nieprawda, najdroższy panie, i panu to mogę napisać. Będę czekał nieopodal rynku, jutro po południu, odpowiada panu szesnasta? Znak rozpoznawczy - czerwona róża. To ja, Jakiś Pan. Adieu"

Dopijam kawę, za oknem szaro, tylko te liście spadają i spadają, nuda. Jakiś Pan nudzi się na Załuczu i z nudów pisze do mnie ryzykowną korespondencję.

*

Po pracy czas na odpoczynek.

W pośpiechu robię listę zakupów - muszę robić listę, bo z racji nawału obowiązków moja pamięć jest dziurawa jak stara skarpeta. W dniu dzisiejszym trzeba mi kupić tylko chleb i coś do smarowania, może pomidora, mam straszną ochotę na pomidora.

Idę ulicą, pogwizdując. To najdłuższa ulica w mieście; dawniej, gdy kursowały autobusy, przejazd nią od początku do końca zajmował prawie godzinę. Z prawa i z lewa wyjeżdżały mniejsze pojazdy, jakieś fiaciki, trabanty, dupojeźdźce. W okolicy przejść dla pieszych tłoczyli się ludzie, chcąc, jak od zawsze podejrzewałem, dostać się na drugą stronę.

- Dzień dobry - rzucam, wchodząc do sklepu i od razu kieruję się między półki.

Jedna zasada: nie gapić się. Spokojny wzrok, wbity w bliżej nieokreślony cel, to podstawa sukcesu. Dwóch kasjerów omiata mnie chłodnym spojrzeniem. Nie znam ich, po braku reakcji stwierdzam, że i vice versa. Jestem już przy półkach, gdy drzwi skrzypią i czyjeś kroki dowodzą, że ktoś inny też zdecydował się dziś zrobić zakupy. Ktoś widocznie nie zna jednej zasady, bo słyszę "Stój!" i kroki się urywają, milkną zamordowane.

Zdecydowanie wolę mniejsze sklepy, ale o tej porze roku w mniejszych nie ma pomidorów, a ja mam straszną ochotę na pomidora przecież. Pustki wokół i tak są zadziwiające: zniknęły gdzieś zupy w słoikach, zupy w proszku i inne zupy, stoisko z produktami higieny osobistej udaje, że istnieje, a oprócz pomidorów w kąciku warzywnym jest tylko cebula. Odczytuję kolejną pozycję z listy, aha, chleb, całe szczęście pieczywo znajduje się na swoim miejscu i pachnie. Burczy mi w brzuchu - po kawie zawsze burczy, mam widocznie mało inteligencki brzuch. Chciałbym go wymienić. Biorę trzy bochenki, potem jeszcze masło, opakowanie rodzime, to z tej fabryki nabiału, której o dziwo jeszcze nie podpalili.

Tuż przy kasie (kasjerzy znów chłodno na mnie patrzą, są identyczni, boję się boję się) można kupić kwiaty. Z różnokolorowej sterty wyciągam lekko przywiędłą różę.

- Dla dziewczyny? - pytają kasjerzy.

- Powiedzmy.

*

Zdarza mi się spać niespokojnie. Przewracam się po łóżku i tylko czekam, aż ktoś na dole zacznie tłuc szczotką w sufit. Czekam, to zrozumiałe, zupełnie na darmo. Głucha cisza, aż w uszach dzwoni. W takich momentach zazwyczaj wstaję, palę papierosa, ale nie do końca, bo oszczędzam, podchodzę do okna. Noc jest jasna jakby szlag ją trafił. Z lewej zajeżdża taka brudno-ruda łuna, z prawej łuna rudo-brudna. Ech, kurde.

Tej nocy z rytmu spokojnych oddechów wybija mnie huk. O, myślę, kolejny budynek poleciał. Podłoga jest zimna, a leżący na stoliku pomidor łypie na mnie odbitym od łuny, krwawo-rudo-brudnym obliczem. Róża wyprostowała się i kwitnie.

Załucze. Nie mam wątpliwości - to willa Pikusiów. Pies wyje wniebogłosy. Wyglądam przez brudną szybę, jest brudna, bo inteligenci nie mają czasu na takie prozaiczne sprawy jak mycie okien. Ulica - jedna, druga, trzecia - roi się od cieni. Jest tak jasno, że mógłbym czytać książkę. Jakiś Pan biega wśród cieni, ziewam, "Zdrajca", myślę. Normalni i uczciwi nie biegają.

*

Na rynku spotykam matkę. Nie wyglądam zupełnie jak ja, umalowałem się specjalnie na tę okazję. Uróżowałem policzki. Założyłem buty w żółte kwiatki, mam szarą marynarkę wygładzaną i spodnie z kantem, muchę, włosy rude - jak marchewka. A matka poznaje mnie od razu. Wtulamy się w siebie chwilę, potem odskakujemy, idziemy dalej.

Schudła strasznie, myślę. Okropnie. Czerwona róża smętnie podryguje w mojej dłoni. Nie jestem nastawiony pozytywnie do Jakiegoś Pana, już nie, zresztą od początku nie byłem. Coś tkwiło obrzydliwego w tych jego łapkach pulchnych i jowialnym uśmiechu. Ale jest tam, czeka, a drzewa zsuwają z siebie fale złotych liści.

Jesień. W dodatku dzień targowy, gwar, owoce na deskach, owoce na sznurkach, miotły ręcznie robione, strachy na mole, niech mnie, dużo tego.

- Stachu? To pan?

- Do diaska, cicho! - syczę i zatykam mu usta dłonią. - Spadł pan z księżyca?

- Przecież nikt nie słyszy! Wszyscy są zajęci swoimi sprawami, dzień dobry, dzień dobry, do widzenia. Nikt nie słyszy, panie Stachu! Absolutnie nikt!

Zastanawiam się gorączkowo, skąd ten biegający nocami zdrajca zna moje imię. Łapię go za rękaw, ten prawy, on jęczy i pozwala się ciągnąć przez zaaferowany tłum.

- Jeszcze raz nazwiesz mnie Stachu, to nie ręczę za siebie! - szepczę mu do ucha. Wokół wirują różne sylwetki, udaję, że nie widzę tych ciemnych. - Mam na imię... Grzegorz.

- Grzegorz - potakuje Jakiś Pan.

- Ty jesteś Karol. I wyrzuć tę kretyńską różę. Wyglądamy jak para pederastów.

On się śmieje, chichocze beztrosko w drugą dłoń, którą mu zostawiłem. Ha! Już wiem, gdzie zgrzeszyłem. Znów pomyliłem słowa, jasny gwint. Na darmo próbuję udawać, żaden ze mnie, psia jego mać, inteligent.

- Pił pan? - zagaduje uprzejmie "Karol".

- Herbatę. Kawa mi się skończyła.

- Ależ jaką herbatę, panie. Wódkę pan pił.

- Wcale nie.

Co też wyprawiam. Siedzę i gadam bez sensu z człowiekiem, który nocami biega po mieście i nie wiadomo, skąd się wziął.

- Już przechodzę do rzeczy - Jakiś Pan widzi moją zniecierpliwioną minę i postanawia przejść do rzeczy. - Widzi pan... Jestem projektantem mody.

- Co? - krztuszę się wczorajszym pomidorem.

- Przyjechałem z P. - zaraz po tym, jak złożyłem życiorys w biurze pracy, odezwał się do mnie ktoś zamożny, powiedział, że burmistrz. Niby miejscowość zakuta, tępa, ludzie nic o kulturze nie wiedzą. Chciał malarza, ewentualnie rzeźbiarza, ale nie było. Byłem tylko ja.

W pewnej chwili robi mi się żal Jakiegoś Pana. Dzieje się to w związku z momentem prawdy. Mój rozmówca wyciąga zza pleców prawe ramię.

- Proszę spojrzeć. Inni może malowaliby lewą lub ustami, stopą ewentualnie. Ja nie. Miałem tylko tę prawą.

- Boli?

- Już nie - wzdycha Jakiś Pan. - Jak nie dotykać, sama nie zaczyna. Ale bywało, że bolała. Nic to, nieważne. Wziąłem tę robotę, cel był jeden. Mam wprowadzić tutaj jakąś innowację, żeby ludzie stali się bardziej światowi. Wiem, że będzie ciężko, już mnie wczoraj przetrzepali, musiałem się wyspowiadać, w dodatku nie uwierzyli, że wyszedłem po prostu siku! Jak wy tutaj żyjecie? Nie chodzicie siku?

- Sikamy w domu i wylewamy przez okna. Do rzeczy, Karolu - mówię ze znużeniem, wokół pachnie jakimś smakowitym żarciem, na co mój mało inteligencki brzuch reaguje w sposób standardowy. - Widziałem cię wczoraj. Nocą znaczy. Dlaczego do mnie z tym?

- Mówiła... taka brunetka wysoka. Mówiła, że pan... że ty, Grzesiu... listy wysyłasz. Ulotki drukujesz. Ja mam mało czasu, zaledwie dwa tygodnie, żeby coś zorganizować. Burmistrz, pan Mazurski, przyjedzie i zechce zobaczyć, co ja mu pokażę, nędzny projektant bez prawej dłoni?

- Zrobisz pokaz mody?

- Bingo! - Jakiś Pan aż podskakuje. - Mam gotowe stroje, moda z najwyższej półki, panie drogi, znaczy Grzesiu. Dla młodych ciemne z połyskiem, dla starszych jasne z dodatkami, tu pióra, Grzesiu, tu guziki, tam jakiś kwiatek. O. Przymierz.

Rozwijam - nikt nie patrzy, wszyscy noszą jakieś paczki, paczuszki, to ja też mogę. W folii znajdują się spodnie czarne, krótkie, z delikatnego materiału, lekko szorstkiego. Do tego prześwitująca koszula, jakby trochę jaśniejsza, połyskuje i...

- Załóż, Grzesiu, załóż - szepcze Jaśnie Pan, pomimo moich protestów wkłada mi przez głowę chłodny fragment odzieży. - Teraz porteczki. No, Grzesiu, załóż, zasłonię cię.

*

Kolejny, nudny świt... Nie, nie świt. To tylko łuna, na moment zapominam, gdzie jestem. Pod wpływem hałasu, który zdaje się dobiegać gdzieś od wewnątrz, szybko wracam do siebie. Boso, w pośpiechu, wyglądam na korytarz, hałas, hałas rozsadza mi dom. Na dole nie ma nic, stary, zamknięty sklep zegarmistrza.

"I pod drzwiami staną, i nocą, pięściami w drzwi załomocą, ty ze snu podnosząc skroń..." Mamusiu! To po mnie!

- Otwierać, otwierać!

- Podpalę tę budę!

- Wyłaź z nory, lisie!

Wracam do pokoju, w pośpiechu chowam listy pod łóżko, chowam też długopis, pióro, atrament i maszynę do pisania, i starą gazetę. Dom trzęsie się od rumoru, drży w posadach. Na ulicy znajomy, kobiecy głos labiedzi skargę, której słów nie rozumiem.

- Otwierać!

- Już. - Udaję zaspanego. Udaję przerażonego, choć nie muszę. - Czym mogę służyć? Zegarki naprawiam dopiero od ósmej. Hej, no co jest?

Trzymam się futryny, w świetle niedalekich płomieni widzę szarą twarz o wąskich oczach, drugą, trzecią, chwytają mnie za ręce, za nogi, wokół trzeszczy i huczy wyrwane ze snu morze ognia, futryna ucieka, robi się jasno jak w dzień.

*

- Miał być zegarmistrz, ten od listów - mówi głos. - A tam studencik jakiś. Młody, nieopierzony, czyli gołowąs.

- A tak tak. To ten.

- Może my niepotrzebnie, tak gwałtownie?

- Zdenerwował się pewnie.

- Przyda mu się na przyszłość.

- Zabrał spodnie? Koszulę, buty? Dajcie grzebień.

Nie wierzę własnym zmysłom - jadę. Jakiś Pan uśmiecha się do mnie. Jowialnie, o, dzień dobry, jak miło. Mam ochotę go zamordować.

Jedziemy dużym pudłem, obok nas jeszcze ze dwadzieścia osób siedzi, leży, jakieś kobiety uwijają się wokół z pędzlami i szczotkami.

- Zapomniałeś, Grzesiu? Dzisiaj mam swój wernisaż, pokaz mody dokładnie.

- Ale ja?

- Ty, ty. Kazali. I nie tylko tobie kazali. Podobno ulotki rozwieszasz.

W małym pomieszczeniu, w którym rozpoznaję szoferkę, pełno cieni. Tego mi tylko jeszcze brakowało, myślę, i osuwam się - w puch, miękko jest, przyjemnie.

- Nie wynajęli mi budynku, powiedzieli, że mają modę i kulturę w dupie. Ale musiałem! No to do burmistrza. Stanęło na tym, że... - Jakiś Pan pochyla się nade mną, resztę chyba trzeba bezpośrednio, do ucha.

- Żartujesz!

- Nie, chciałbym.

- Jasny gwint! Mogłeś mnie ostrzec! Nóg nie umyłem wczoraj, bo wody zabrakło! Nie mam bielizny pod piżamą! Nie mam...

- Grzesiu. - Jakiś Pan uśmiecha się do mnie jak profesjonalista. - Zasłonię cię.

*

Nasz plac - lub, jak często jest nazywany, rynek - ma kształt prostokąta. Pośrodku stoi budynek, gdzie jeszcze kiedyś przesiadywał burmistrz, sprawca całego zamieszania. Teraz nie przesiaduje, stoi. Stoi na środku placu. W samym środku cienistej masy, z której wyłania się jeszcze twarz Jakiegoś Pana, i to wszystko.

Mam na policzkach idiotyczny rumieniec. Gołe nogi, gołe ręce. Ubranie za to - krzyk mody.

- Żywa galeria - cieszy się burmistrz i z zapałem gratuluje Jakiemuś Panu, potrząsając jego prawą dłonią. Jakiś Pan krzywi się i w ogóle ma ochotę uciec. - Pięknie, pięknie. No, to teraz prelekcja, proszę pana. Bez prelekcji ani rusz.

Po lewej stronie piękna brunetka wzrokiem próbuje podnieść opadający dekolt "sukni". Nie znam się na babskich fatałaszkach, ale ten tutaj wygląda hmm... apetycznie.

- Kreacja wieczorowa. - Jakiś Pan wskazuje na ów apetyczny eksponat. - Rozpina się. O, tak właśnie.

Zapominam na moment o swoim położeniu i chichoczę, brunetka jest buraczkowa ze wstydu, srebrne fatałaszki okrywają zaledwie dół jej piersi, spływają też nieco w dół. Nieco. Poniżej wisi tabliczka, drewniana i surowa, niemal jak ta, która wisiała na willi Pikusiów.

"Niewłaściwe znajomości"...

- Męski garnitur w stylu... nazywam to "gotowy mężczyzna". - Do licha! Patrzą na mnie. Czytają piękny podpis, "Piśmiennicza propaganda" i bez żadnej żenady oglądają ubranie i resztę. - Prawda, że uroczo?

Zamykam oczy ze wstydu, głosy oddalają się.

- Kostium kąpielowy, nadaje się także do łazienki! - Chichoty. - Supermini w wersji męskiej! Kurteczka, na zimę, na zimę, idealnie podkreśla kształt nóg. A to koszulka nocna dla dojrzałej pani, która chce podobać się mężowi. - Chichoty. - Bluza. Zamiast kaptura ma wianek, w sam raz dla panny w nieco starszym wieku. Spodenki...

Oglądam, co mogę, jednak staram się omijać wzrokiem innych. Jakoś mierzi mnie napawanie się nagością i oślizgłym podkreślaniem wdzięków osób w różnym wieku. Spoglądam niechcący w górę. Tabliczka. Co? Generalnie?

"Galerianie". Aha.

- Przepraszam?

Spłoniony, zerkam w lewo, gdzie piękna brunetka nadal próbuje powstrzymać fragmenty odzieży przed opadaniem.

- Pan będzie tak miły i poda mi ten szal! - Pokazuje ruchem głowy na leżący niżej mięsisty materiał. - Teraz nie patrzą. Wzięłabym sama, ale będę miała całą dupę na wierzchu...

Jest tak urocza w swoim zapłonieniu się, że ignoruję opadające spodnie (To mają być spodnie? To jakiś żart!) i schylam się, podnoszę, wręczam.

- Joanna - słyszę.

- Staszek.

*

- Zmusili mnie! Panie najdroższy, niechże mi pan uwierzy! Grzesiu! Grzesiu, naprawdę, nie miałem takiego zamiaru! Ja niechcący! Ja tylko dla pieniędzy, Grzesiu!

- Zaraz ci dam pieniądze. Dam ci. Zobaczysz. - Jest tylko zimna, młodzieńcza wściekłość. Spalili mi dom, kolekcję zegarków i pamiątki po ojcu, ubrania, mam tylko piżamę i tę modną namiastkę męskiego, tfu, garnituru. - Zaraz zobaczysz, jak to jest być zmuszanym. Forsę mi oddasz, ale najpierw...

- Co się tutaj dzieje?

Odskakuję od Jakiegoś Pana. No nie, znowu?

Zacieniło się wokół nas, zamroczyło. Liście spadają, jak to jesienią, nuda. Wieje wiatr. Czuję, jak wyrasta mi gęsia skórka na rękach i nogach, a także pod tym pieprzonym, męskim, tfu! garniturem. Nie wiem, co powiedzieć. Piśmienniczą propagandę przecież prowadzę. Najlepiej byłoby nic nie mówić, ale to też nie jest do końca dobre wyjście.

Jakiś Pan wysuwa się do przodu, miętosi w lewej dłoni kawałek materiału.

- A... - mówi, uśmiechając się jowialnie. - Planuję nową wystawę, właśnie przymierzamy dół ze świeżo uszytej kolekcji. Załóż, Grzesiu. Zasłonię cię.

 
  STRONY PARTNERSKIE I POLECANE PRZEZ MAGAZYN CEGŁA  
   
  Portal turystyczny Noclegi-Online Wrocław  Kalambur