Cegła - Literatura - Proza - Poezja
JEST JUŻ 24 NUMER MAGAZYNU CEGŁA - PIECZĘĆ, PYTAJ W KSIĘGARNI TAJNE KOMPLETY, PRZEJŚCIE GARNCARSKIE 2, WROCŁAW
AKTUALNOŚCI MEDIA PODREALIZM CEGIELNIA WASZE & NASZE WYWIADY LINKI KSIĘGA GOŚCI REDAKCJA
 
 
WRÓĆ | WYDRUKUJ

Bartosz Libuda

Kochankowie z Osikowa

KOCHANKOWIE Z OSIKOWA

Całkowicie zmyślona historia, mająca swiadczyć o tym, jakoby prawda i sprawiedliwość zawsze w końcu zwyciężały, niejako więc ku pokrzepieniu serc, co jest zadaniem z gruntu niewykonalnym, acz szlachetnym, jak zawracanie morskiej fali. Jest to zatem historyjka, której przeczytanie należy uznać za jawną głupotę i marnowanie czasu, opowiastka, do której, drogi czytelniku, przystępujesz zapewne dlatego, że jesteś osobnikiem nieudacznym i pozbawionym inicjatywy, a zatem nie masz nic lepszego do roboty.
Pozory powagi, jakich niektórzy dopatrują się w tym dziełku, jedynie potwierdzają ich niemotę, tak samo sprawy mają się z ew. wartością moralną lub wszelką inną, jest to bowiem wytwór z gruntu bezwartościowy, a pewną i jedyną jego zaletę stanowi objętość przeliczana na minuty, podczas których niejeden z Was mógłby zajmować się czymś, czego żałowałby o wiele bardziej.
Utwór ten powstał jako wprawka, ćwiczenie stylistyczne i jest mnie więcej tyle wart, co inne wprawki i ćwiczenia stylistyczne (jakaż inteligentna przesłanka dla wykształconych i mądrych i ileż domysłów dla głupców!).

Noc. Deszcz. Smukła postać w czarnej sukni wymyka się z chałupy na skraju wsi. Biegnie główną drogą ku centrum, w stronę wieży kościelnej, walczy z przeciwnym wiatrem, grzęźnie w błocie. Przewraca się i zrywa do dalszego biegu. Chmury na chwilę odsłaniają księżyc.
Gdzieś w chałupie zapala się drżące światło i z otwartego okna rozlega się babski krzyk:
- Hańba! Nie ma już księdza w Osikowie!

Marian Biegała chodzi późno spać. W ciemności włóczy się po starym domu i łowi słowa, które później zapisuje przy mdłym płomyku świecy na skrawkach papieru. Zdaje mu się, że słowa te unoszą się w powietrzu i wystarczy połknąć je wraz z oddechem. Skąd się tam wzięły? Zostawił je ojciec Mariana, poeta, który powiesił się, gdy chłopiec miał trzy lata. Sznur wciąż kołysze się lekko na belce stropowej w kuchni.
Chłopak rzadko myśli o matce, bo sprawia mu to zbyt wiele cierpienia. Lepi ją ze strzępków wspomnień i wyobrażeń, przechowywanych od dzieciństwa, od dnia, kiedy zniknęła. Stało się to na tydzień przed samobójstwem ojca.
Po stracie rodziców malcem zajął się leciwy proboszcz. Nauczył go czytać, pisać, liczyć i rozumieć świat. Opowiadał o wielkich miastach, o górach, morzach i rzekach, o zwierzętach potężnych jak chałupy we wsi, o ludziach czarnych jak smoła lub żółtych jak olej, o domach, których dachy sięgają chmur. Objaśniał liczby ujemne i pojęcia nieskończoności, czasu i przestrzeni. Marian często wspomina wieczór, kiedy starzec umarł, zgasł mu na rękach, ostatkiem sił szepcząc słowa modlitwy za sierotę.
Jest noc. Młody poeta siedzi przy oknie, ssie skrawek ołówka i patrzy w ciemność. Słyszy krzyk baby i widzi na drodze postać grzęznącą w brei. Odczuwa gwałtowny skurcz zazdrości, który szybko przechodzi w smutek. Wstaje i wali się na posłanie. Marzenie prowadzi go przez dwa podwórka, przez płoty, do chałupy na skraju wsi...
Pod czaszką Mariana rośnie guz, który promieniuje bólem przed zaśnięciem. Bywa, że ból sam przechodzi, ale zdarzają się też gwałtowne ataki drgawek, po których Marian zasypia głębokim snem, jak w przedsionku śmierci.

Leje deszcz. Marian uchyla furtkę i wślizguje się do obejścia, wchodzi do ciemnej sieni. Nasłuchuje. Cisza. Drzwi do dalszej części domu są półotwarte. Oczy przyzwyczajają się do nowych warunków, z mroku wyłania się wieszak na odzienie, szafka na buty, pod którą stoją damskie trzewiki ze skórzanej plecionki z kolorowymi paskami – musiały być drogie. Leżą każdy w swoją stronę, niedbale zzute stopą o stopę. Marian umie to sobie wyobrazić: Magdalena wszystko robi w biegu, w pędzie, rzadko kiedy przysiada, a jeśli już, to myśli w jej głowie gnają jedna przez drugą. Snuje plany, maluje obrazy na szkle, planuje zakupy lub nowe upięcie długich, gęstych, czarnych włosów. Dziś niedziela. Dzień Pański.
- Jesteś w domu? - pyta Marian i wchodzi do głównej izby. Wie, że Magdalena tam jest. Spodziewa się zastać ją przy biurku, przed lustrem.
- A gdzie miałabym być? - odpowiada spokojnie młoda kobieta, zajęta wyrywaniem pincetą brwi.
- Zdaje się, że w nocy ktoś tu był. - Marian usiłuje nadać głosowi ton obojętny, odfiltrować pretensje i zazdrość, ale głos wymyka mu się spod kontroli i słowa brzmią twardo, oskarżycielsko.
Plecy kobiety sztywnieją.
- Czy to twoja sprawa, Marianku?
Marianku! Oto sposób, aby go upokorzyć. Mały Marianek, sierota, przybłęda.
- Tak tylko mówię... ja...
- Przeczesz mi włosy. - głos kobiety łagodnieje, plecy wiotczeją, ale ich kształt pozostaje nienaganny. Marian odbiera z wyciągniętej ręki szczotkę, zanurza ją we włosach dziewczyny i prowadzi w dół.
- Mocniej. Za bardzo się cackasz! Chcesz, żeby mi się skołtuniły?
Marian stoi nad Magdaleną i rozczesuje jej włosy. Wystarczy lekko się nachylić, aby zajrzeć pod bluzkę. Chłopak czuje, jak pocą mu się ręce, miękną nogi, oblewa go fala podniecenia. Niby to przypadkiem muska dłonią odsłonięte ramię, dotyka szyi.
- Zawsze przychodzisz do mnie rano. Dlaczego nigdy wieczorem? - pyta Magdalena. - Jesteś głodny?
- Dlaczego... - Marian powtarza, jak echo.
- Przyjdź kiedyś wieczorem.
Marian czuje nagły ucisk w głowie. Traci władzę nad ciałem, zdaje mu się, jakby odrywał się od ziemi, zaczyna drżeć, wibracje ogarniają mięśnie i rochodzą się po członkach...
- Pójdziemy dziś razem do kościoła. Jesteś już chyba mężczyzną, co? Weźmiesz mnie pod rękę. - mówi Magdalena.
- Co ludzie powiedzą? - pyta Marian ostatkiem sił.
Magdalena wybucha głośnym śmiechem.
- Ach, ty głuptasku...
Ostatnie słowa umykają Marianowi. Próbuje ostrzec Magdalenę, ale jest zbyt późno. Przewraca się na podłogę, wydaje z siebie charkliwy krzyk, ręce i nogi wyprężają się, ciało twardnieje, z ust płynie spieniona ślina. Budzi się na podłodze, z głową ułożoną na kolanach dziewczyny.
- Coś się stało? - pyta bełkotliwie. Z trudem odnajduje słowa, usiłuje przypomnieć sobie, gdzie jest i jak się tu znalazł.
- Nic... Miałeś atak.
- Atak... - ogarnia go smutek, łzy napływają do oczu.
- To nic... Już wszystko dobrze. Przecież jestem przy tobie... - Magdalena gładzi go po włosach. - Ale z nas para, co? Ty epileptyk i poeta, ja wdowa i wiedźma, jak ludzie gadają...
- Zawsze, kiedy to się dzieje, czuję, jakbym miał coś w głowie... Coś...
- Zapomnij o tym teraz.
Magdalena nachyla się i lekko całuje Mariana w usta.
- Śpij...
Biegała zasypia.

Ledwie świta, gdy Marian się budzi. W ciszę snu wdzierają się krzyki. Biegała rozgląda się zdziwiony – spędził tę noc w obcym łóżku. Obok śpi Magdalena. Jest naga. Wydarzenia ostatnich godzin gubią się gdzieś pomiędzy snem a rzeczywistością. Głosy dobiegające ze wsi stają się coraz mocniejsze i wyraźniejsze. Biegała wyłapuje poszczególne słowa:
- O la Boga!...
- Wikary się powiesił!..
- Taki młody był!...
- Wiedźma!
- Ona go opętała!..

Magdalena otwiera oczy. Uśmiecha się lekko i ziewa.
- Mały Marianek... Marian...
- Dzień dobry. - odpowiada chłopak szeptem.
Dziewczyna siada na łóżku, podciąga pod brodę prześcieradło.
- Co tam krzyczą? - pyta cicho.
- Baby lamentują... Głos dobrze niesie o poranku. Podobno wikary się powiesił...

Kamień uderza w szybę i wpada do sypialni.
- A to suki...
Magdalena zrywa się z posłania, naga pędzi do drzwi i z impetem wybiega do ogrodu. Marian widzi ją przez rozbitą szybę. Pod furtką stoi grupka kobiet w różnym wieku, od panny na wydaniu po staruchę wspartą na kosturze. Wygrażają domowi i żegnają się na przemian, okutane w chusty, ociekające wodą, smagane ulewą. Na widok nagiej, rozwścieczonej gospodyni, która podnosi z ziemi kamienie i ciska nimi przed siebie, młode kobiety uciekają z piskiem, a stare wrzeszczą:
- Wiedźma!
- Kochanica antychrysta, o Boże zlituj się nad Osikowem!..
- W kościele wczoraj nie była, diablica!
Odchodzą dopiero, gdy Magdalena uchyla furtkę.
- Precz! - woła za babami.
Dziewczyna wraca do chałupy. Płomień w jej oczach przygasa. Na włosach i ciele Magdaleny osiadły błyszczące krople deszczu.
- Czego chcą ode mnie, wredne suki... A czy to moja wina, że się we mnie zakochał, że tu był, ze łapy wyciągał, że chciał całować i płakał? Pogoniłam, kazałam wracać pod krzyż, wyspowiadać się, a on powiesił się z tego wszystkiego! I to moja wina ma być? Ja mu pętlę na szyi wiązałam? Parszywe suki!.. Marian.... przecież ty wiesz, że ja.... z nim nic! Z tobą pierwszy raz, pierwszy raz, pierwszy raz, jak mój mąż zginął!
Marian patrzy na nią szeroko otwartymi oczami. Chce coś powiedzieć, ale głos uwiązł mu w gardle. Czuje pulsowanie w skroni, jakby tamto miało znowu nadejść. Noga drży mocno. Magdalena przypada do niego i tuli go do siebie.
- Już dobrze... Spokojnie... - szepcze.
- Wczoraj, kiedy przyszedłem... Przyniosłem wiersz. Napisałem poprzedniej nocy. Zostawię ci, przeczytasz?
- Tak. Chcesz już iść?
- Chcę pisać. W domu czekają na mnie słowa... Te, co je ojciec zostawił, mówiłem ci kiedyś. Muszę je pozbierać.
- Wiem. Przyjdź do mnie znowu. Kiedy chcesz.
Marian, który wciąż leży pod kołdrą, wstaje, by się ubrać, ponieważ jest nagi. Nie czuje wstydu. Wie, ze Magdalena patrzy i sprawia mu to przyjemność. Próbuje zastanowić się nad tym, co będzie później. Czy codziennie ma przychodzić w tajemnicy do chaty na skraju wsi? Coś się w nim buntuje. Odkąd pamięta, zawsze musiał się czegoś wstydzić. Najpierw choroby. Później matki, która odeszła i ojca – pijaka i samobójcy. Jak bardzo chciałby iść z Magdaleną pod rękę do kościoła, pojechać z nią do miasteczka na targ, kupić jej sukienkę albo chustę! To nic, ze jest od niego starsza, to nic, że wygląda przy niej jak dziecko! Wszystko to bez znaczenia – Marian wie, że to, co rośnie w jego głowie, co czuje prawie zawsze przed atakiem, wkrótce go zabije. Myśli o tym, patrząc w okno i spostrzega zbliżającą się postać. Poznaje ją natychmiast po charakterystycznym, rozkołysanym kroku zwalistego mężczyzny – to sołtys Michałko idzie smalić cholewki do młodej wdowy.
- Następny sprawiedliwy... - szepcze Magdalena i spluwa na drewnianą podłogę. - Nie chcę, żeby cię tu widział. Ludzie cię zniszczą, zaszczują... Schowaj się... schowaj się do szafy! - rozkazuje i otwiera przed Marianem drzwi. Biegała protestuje, ale wdowa jednym gestem ucina dyskusję. Później nakłada i wiąże podomkę. Sołtys włazi przez furtkę, a Marian zanurza się pomiędzy sukienki i koszule Magdaleny. Do szafy wpada odrobinę światła przez dziurkę od klucza, który zapodział się dawno temu. Biegała klęka wśród miękkich, pachnących, łaskoczących nagą skórę tkanin, przyciska oko do malutkiego otworu. Nasłuchuje...
- Pochwalony! - sołtys wita się tubalnie i bez pytania wchodzi do głównej izby. Ciężkie, podkute buty dudnią na drewnianej podłodze.
- Na wieki wieków. - odpowiada cicho Magdalena. Biegała wychwytuje w jej głosie nutę napięcia i lęku.
- A deszcz ciągle pada, co? Ludzie mówią, ze to wina wdowy!
- Ludzie różne rzeczy gadają.
- No właśnie... Podobno wikariusz nieboszczyk bywał tu potajemnie!
Michałko wali się na krzesło, które trzeszczy pod jego ciężarem.
- Przed nikim drzwi nie zamykam.
- No właśnie... I teraz są z tego kłopoty!.. Nawet nie ma komu pochować chłopaka, żaden ksiądz nie przyjedzie, drogi rozmyte... Zboże gnije na polach... We wsi gadają, że to przez wiedźmę.
- A co to mnie obchodzi? Ja zboża nie mam, ziemi nie mam, tyle co dla siebie w ogródku.
- A wiecie, kogo ludzie za wiedźmę uważają? I chcą stos budować?
- Mało mnie to grzeje.
- A powinno, moja droga mości panno... o was to mówią! Że wy wiedźmą jesteście!
- I co z tego, że tak gadają?
- Źli są... źle się to może skończyć... Jest tu jeden gospodarz, co kiedyś uczył się na księdza, ale nie wytrwał przez baby i pijaństwo, on chce wikarego chować i z wiedźmą się rozprawić, nawet mszę spełnić... Przyjdą tu baby po ciebie... przyjdą!
- Wygnam i tyle!
- Wygnasz? Jak cię powrozem albo łańcuchem zwiążą i za włosy powloką na plac, przestaniesz być harda!.. Ale ja tu jeszcze mam władzę... Własną piersią bym cię zasłonił... A oni się boją mnie bardziej od krucyfiksu!
- Nie potrzebuję pomocy. I chciałabym zająć się swoimi sprawami, mam pracę do zrobienia.
- Te malunki na szkle i plecionki, co je targ wozisz, co? A może ty co innego robisz? Może ty tu gusła jakieś odprawiasz?
- Niech pan już idzie.
- Spokojnie... Mamy czas... Gdybyś była dla mnie trochę bardziej miła, wziąłbym cię pod opiekę.
- Jestem miła, kiedy mam ochotę.
- A teraz?
- Teraz jest mi niedobrze. Cuchnie tu.
- Harda jesteś!
Sołtys zrywa się nagle i próbuje chwycić Magdalenę za rękaw podomki, ale dziewczyna uskakuje.
- Będę krzyczeć.
- A krzycz... Nikit ci nie pomoże. Wszystkich utwierdzisz, że jesteś opętana... Wiedźma... Ale gdybyś... była miła... - sołtys zbliża się do Magdaleny, która cofa się pod ścianę. - Bądź grzeczna... Obiecuję, że włos ci z głowy nie spadnie... Będę do ciebie przychodził... jak ksiądz wikary... A twój mąż... Co się z nim stało? Że niby go drzewo przywaliło w lesie? Ludzie mówią, że to twoja sprawka, żeś jego lalkę igłą przebiła... Później ten chłopak... Mnie też zabijesz?.. No pokaż, że jesteś wiedźmą, spróbuj swoich sztuczek, jak ci się uda wymknąć mi z łap, to uwierzę... Taka młoda kobieta... Samotna... Nie brakuje ci mężczyzny?..
Sołtys przypiera Magdalenę do ściany i wyciąga rękę. Magdalena odbija dłoń, pluje napastnikowi w twarz i chce wymknąć się bokiem, ale sołtys chwyta ja w pół. Szamoczą się i przewracają na podłogę. Sołtys dyszy i zrywa z Magdaleny szlafrok, szuka ustami jej piersi, zatyka jej dłonią usta. Magdalena walczy, gryzie i drapie, ale nie ma szans. Sołtys gmera przy spodniach.
- I co... - dyszy. - Gorąca jesteś jak całe piekło... Pokaż, żeś wiedźma, lubię takie, co stawiają opór, bestyjko...
Biegała kuli się w szafie i gryzie pięści do krwi. Boi się, głowa mu pulsuje. Słyszy jęki i krzyki Magdaleny i jeszcze głębiej wbija się między ubrania.
- Twarda sztuka... Wpuść mnie do środka... będzie przyjemniej... taka z ciebie wiedźma...
Z ust Magdaleny wyrywa się krzyk:
- Boże, pomóż!..
- Ani Bóg... Ani diabeł... Zaraz będziesz moja, a wtedy... niech cię biorą na stos... co za suka uparta... - mozoli się sołtys i na odlew bije Magdalenę w twarz.
Marian drży na całym ciele. Robi znak krzyża i wyskakuje z szafy. Sołtys jest zbyt zajęty, aby go zauważyć, poza tym nikogo się nie spodziewa. Magdalena już się prawie nie broni, twarz ma umazaną krwią. Sołtys rozchyla jej nogi. Biegała porywa ze stolika wazon i z rozmachem rozbija go gwałcicielowi na głowie. Sołtys nieruchomieje. Z rozbitej czaszki sączy się przez włosy czerwona stróżka.
Magdalena i Marian odwalają sołtysa na bok. Dziewczyna leży chwilę na podłodze, drży. Wkrótce jednak wstaje, prześcieradłem wyciera twarz, ogarnia wzrokiem chałupę, poprawia podomkę, spogląda na sołtysa i na Mariana.
- Mówiłam ci, żebyś się nie mieszał... Zabiją cię...
- Sołtys mnie nie widział...
- To i lepiej... Pomyśli, że naprawdę jestem wiedźmą.... - po ustach Magdaleny przebiega cień uśmiechu, ale jej oczy wyrażają tylko nienawiść. - Jeśli żyje, ścierwo... Powinnam poderżnąć mu gardło...
Sołtys coś mamrocze, usiłuje dźwignąć się na rękach, ale znów pada i traci przytomność.
- Przynieś z kuchni pogrzebacz.... Zawiążę mu czerep prześcieradłem i wywleczemy go za próg... tylnym wejściem do ogrodu... I za płot. Gdyby się ruszył i czegoś próbował... Przyłóż mu... Z całej siły.
Marian staje na straży z prętem gotowym do ciosu, dziewczyna opatruje rannego.
- Gotowe... Prześcieradła szkoda... Dźwigniemy go... Weź pod barki, ja za nogi... Na deszczu się zbudzi. Już tu nie wróci... Będzie bał się wiedźmy.

Po wyniesieniu nieprzytomnego sołtysa, Magdalena zabrania Biegale wracać do jej chałupy.
- Idź do siebie i zapomnij o mnie. Nie chcę, żeby cię z tym łączono, rozumiesz?
- A ty? Przyjdą po ciebie...
- Oczy im wydrapię.
- Powinnaś uciekać... do lasu. Sołtys nie odpuści, baby naśle...
- Żeby mnie jak wściekłego psa tropili? To jakbym przyznała się do wszystkiego. Mam swój dom i nic na sumieniu, nigdzie się nie wybieram. A ty trzymaj się ode mnie z daleka. Dostałeś, coś chciał... Jesteś mężczyzną...
- Ja... To znaczy... Wydaje mi się... ja... ja ciebie kocham!
- Przejdzie ci. Żebym cię tu nie widziała!
Marian znów jest w swoim domu. Od wczorajszego popołudnia nie miał nic w ustach, jedynie wypił trochę wody. Spiżarka i piwniczka są puste. Do niedawna utrzymywał się z drobnych usług dla wieśniaków – pisał lub czytał na głos listy i testamenty, pomagał wypełnić formularze do urzędów, ale pieniędzy zarobionych w ten sposób było zbyt mało, aby przeżyć. Najbardziej pomagała Biegale Magdalena, a zdarzało się, że ktoś inny zlitował się i rzucił mu kromkę chleba albo podał kubek mleka przez płot. Jednak wraz z nastaniem letniej słoty, gdy wszyscy wiedzieli, że żniwa będą złe, a rozmiękłe drogi uniemożliwią wyjazdy na targowisko i wizyty handlarzy, ludzka dobroć się skończyła i Biegała liczył tylko na wsparcie młodej wdowy oraz na owoce i grzyby zebrane w lesie.

Marian leży w starym, twardym, skrzeczącym, pełnym dolin i rozpadlin łóżku, w tym samym, w którym poczęli go rodzice. Nasłuchuje odgłosów ulewy oraz burczenia własnego brzucha. Z sąsiedniej izby dobiega miarowe kapanie – to strop przecieka. Deszcze, wichury i czas nadwerężyły chałupę. Gdy przyjdzie zima, ciężki, mokry śnieg oblepi dach i będzie sterczeć poza nim grubymi nawisami, dom może runąć. Lecz ani to, ani głód nie przerażają Biegały, jakby sprawy doczesne nie miały znaczenia. Marian czuje, że jutro wydarzy się coś, po czym nic nie będzie takie samo. Dręczy go niepokój. Zasypia dopiero przed świtem. Budzi go dźwięk dzwonów na poranną mszę, lecz wyraźnie inny, niż zwykle. Chłopak rozpoznaje głęboki, dudniący bas świętego Jerzego, olbrzymiego dzwonu w starej wieży, jedynej pozostałości dawnego kościoła, który spłonął przed narodzinami Mariana. Aby rozbujać świętego Jerzego, potrzeba przynajmniej pięciu silnych mężczyzn do pociągania za sznury. Dzwon odzywa się rzadko, ostatni raz ponad pięć lat temu po śmierci papieża. Najstarsi mieszkańcy Osikowa mówią, że świety Jerzy oznajmia wydarzenia ważne i przykre, a jego głos wieszczy katastrofę i przypomina o istnieniu Piekła. Biegała zrywa się, ubiera i wychodzi z domu na deszcz, spogląda w stronę chałupy młodej wdowy i zmierza w przeciwną stronę, do kościoła. Im bardziej zbliża się do świątyni, tym potężniej brzmi dzwon. Zmęczona, rozmiękła ziemia zdaje się drżeć po każdym uderzeniu potężnego serca. Z całej wsi nadciągają do kościoła wierni. Ulewa się wzmaga, jest przy tym ciepło i duszno. Chmury wiszą nisko nad chałupami i wierzchołkami drzew. Jedyną osobą posiadającą w Osikowie prawdziwy parasol jest wdowa Magdalena, ale próżno wyglądać jej na trakcie. Mieszkańcy wsi brną w błocie, wielu na boso, aby nie pogubić butów w ciężkiej brei, idą w przyklejonych do ciała koszulach, zmęczeni, zrezygnowani, a przy tym jacyś zacięci w swoim otępiającym milczeniu. Marian wchodzi do kruchty wraz z ciżbą, robi posieszny znak krzyża, rękawem ociera mokrą twarz i zatrzymuje się za ostatnim rzędem ławek, w których wszystkie miejsca są już zajęte, bo osikowianie to pobożni ludzie. Z drewnianego stropu kościoła kapie woda. Święty Jerzy milknie. Słychać lekki szum. To dziesiątki krzyżujących się szeptów. Ołtarz jest wciąż pusty, ale wiadomo, że zjawi się na nim Feliks Kuchenka, dawny student niższego seminarium, niedoszły zakonnik i kapłan, pijak, kobieciarz, wątpliwy filozof i kiepski mistyk, moralizator i ojciec gromadki dzieci, przez jednych podejrzewany o czary i związki z Diabłem, przez drugich uznawany niemal za świętego stygmatyka, naznaczonego ranami pańskimi, które ponoć obnaża w karczmie w zamian za szklaneczkę gorzałki. Biegała rozgląda się dyskretnie. W trzeciej ławce z przodu dostrzega wysoką postać z zabandażowaną głową. Sołtys. Marian klnie w duszy, choć przecież nie chciał zabić. Ale lepiej byłoby dla Magdaleny, gdyby Michałko leżał w łóżku z pękniętą czaszką. Rozlega się dzwonek i z zakrystii wychodzą czterej ministrancji w komżach, ci sami, którzy służyli u starego proboszcza i młodego wikarego. Wraz z dźwiękiem organów (organista także poparł uzurpatora Kuchenkę – pomyślał Biegała), na ołatrz wkroczył sam Feliks, wyniosła, dumna, sztywna postać w przykrótkich, ale za to zbyt obszernych szatach liturgicznych, poprzedzany przez najmłodszego ministranta z kadzidłem. Organy milkną, wszystko zdaje się być umówione. Kuchenka wolnym krokiem, dudniąc stalowymi okuciami trzewików o bukowe schody, wchodzi na ambonę i zatacza spojrzeniem łuk ponad postaciami wiernych, marszczy gęste, wydatne brwi i przygryza dolną wargę pożółkłym siekaczem. Szepty słabną i wreszcie całkowicie milkną. Nikt nawet nie odchrząka. Uzurpator wykonje szeroki znak krzyża.
- Słyszycie, jak dudni!? - samozwańczy kapłan przecina ciszę okrzykiem i robi efektowną pauzę. Słyszą. Krople rozbijają się o dach. - Myślicie, że to deszcz pada? Nie, moi drodzy, to Diabeł, niezliczone czarcie nogi przebiegają po naszej świątyni i sprowadzają na nas to nieszczęście, ten potop, gorszy od tego, którym Bóg dotknął Egipcjan!...
Biegała spogląda zdziwiony na mówcę, który myli plagę żab z doświadczeniem Noego. Nikt inny jednak tego nie dostrzega. Wzrok Feliksa Kuchenki miota błyskawice. Ludzie wpatrują się w niego, lecz nikt prócz Mariana Biegały nie śmie spojrzeć mu w oczy. Młody poeta widzi w nich pijacki płomień, wiarę w prawdę wypowiadanych słów i szaleńcze natchnienie.
- Wiecie, dlaczego tak jest? - Kuchenka znów zadaje pytanie, lecz nie oczekuje odpowiedzi i aby to podkreślić, spogląda w górę, ku sklepieniu, wyciągając ku niemu dłonie jak apostoł. - Wiecie, dlaczego Diabeł rządzi w Osikowie, dlaczego kpi z nas, ludzi pracy, i żniwne pola topi w ulewie!? Powiem wam! A dlatego, że chce się przypodobać wiedźmie! Diabeł ma wielką moc, ale kobieta, która umie latać na miotle, na pogrzebaczu, potrafi zawrócić czarciemu łbu tak bardzo, że mu rogi czerwienieją! Ot, mamy tu diabelski flirt, dibaleskie schadzki pod osłoną chmur, ponad nimi, baraszkują sobie robaczki w świetle gwiazd, których my nie widzimy od tygodni, siadają okrakiem na księżycu albo nurzają się w obłokach jak w pierzynach, a co tam robią, jak sobie dogadzają, jak dokazują, to na pewno słyszą ci z was, którzy, jak ja, po nocach nie śpią! Ejże, czy to wasze chałupy i łoża tak trzeszczą, czy to drzewa wzdłuż drogi tak piszczą? Nie, to oni płodzą tam czarci pomiot!
Biegała poczuł, jak robi mu się słabo. Tak, Feliks Kuchenka naprawdę to widzi! Być może teraz dostrzega diabła huśtającego się na długim ogonie, oplecionym zręcznie wokół stropowej belki. Marian rozumie, do czego zmierza ta przemowa. Rozgląda się i powoli rusza w stronę wyjścia, ale fałszywy kapłan dostrzega go natychmiast.
- A dokąd że to wybiera się nasz poeta, przyjeciel pewnej młodej wdówki, hę? Trzymać ptaszka, nim zaszkodzi zbawieniu swojej biednej duszy! Zamknąć w zakrystii pod kluczem!
Kilka silnych rąk chwyta Mariana, wlecze go przez kosciół, przez ołtarz, ten i ów pluje chłopakowi w twarz lub daje kuksańca pod żebro, baby syczą z nienawiści. Wreszcie zamykają się drzwi zakrystii, chrobocze zamek i Marian zostaje sam. Słyszy donośny głos samozwańca:
- Na wodę - ogień! Na grzech - świetość skalaną! Oto, do czego doprowadziła ta zła kobieta! Oto powiesił się nam, powiesił w kościele świętym, nasz młody ksiądz wikary! Co z jego duszą zbrukaną? Jak ją uratować? Ja wiem, jak! Rozpalmy stos pod płaczącym niebem i oddajmy Bogu, to co do niego należy, a Diabłu to, co nam zesłał! Tego, co się targnął na życie, w świętej ziemi chować nie wolno! Niech dwa ciała spłoną, a boskie miłosierdzie niech rozdzieli dym z tych płomieni i pchnie go swym oddechem tam, gdzie postanowi – pod swój tron lub w otchłań najgłębszą! I niech zaświeci słońce, niech wyschną pola, niech podniosą się zboża, niech wyjdą na żniwa mieszkańcy Osikowa, niech zapełnią się spichrze i stodoły, niech odejdzie widmo głodu na zimę, nech zwycięży sprawiedliwość! Mężczyźni! Po drewno i chrust, po suche siano, po pal dla wiedźmy, po deski, pnie i gwoździe do zbudowania rusztu dla wikarego! Kobiety! Idźcie po nią, lecz nie sądźcie zanadto, nie bijcie, aby zabić, lecz zostawcie ją temu, który tchnie iskrę zemsty! Bóg z wami! Idźcie!
Biegała nasłuchuje pod drzwiami.
- Idźcie! - woła rozdzierająco Feliks Kuchenka i natychmiast rozlega się tumult, ciżba tłoczy się do wyjścia, baby się nawołują, wciąż powtarzają się słowa „wiedźma”, „stos”, „śmierć”.
Marian miota się po zakrystii od ściany do ściany, mechanicznie zagląda do księgi intencji mszlanych i czyta drobne pismo młodego wikarego: „za słońce”, „za poprawę pogody”, „za udane żniwa”, „aby złe duchy opuściły Osikowo”... Za oknem uzbrojonym w kraty powstaje wrzawa – to baby zbierają zgraję, która pójdzie po Magdalenę. Jest wiele ochotniczek, jedna ma ze sobą szpadel, inna widły, kolejna nóż do chleba. Przekrzykują się, skaczą sobie do oczu, wreszcie ruszają w stronę domu na końcu wsi, nie zważając na ulewę i wzmagający się, silny wiatr. Mężczyźni pod wodzą sołtysa są lepiej uporządkowani, nikt nie śmie się sprzeciwiać.
- Ten po gwoździe, ci dwaj osadzą pal, wy zbudujecie stos, a wy rusztowanie dla wikarego, ty przywieź siano, a reszta po chrust do lasu! I rozpalić mi ognisko na placu zebrań, tam to będzie!

Sforze kilkunastu bab przewodzi pięćdziesięcioletnia siostra sołtysa. Wołają na nią Sierpowa, bo umie bokserskim ciosem powalić tęgiego chłopa. Jej mąż pije i przepuszcza pieniądze z gospodarki na dziewczyny, a przez sen często mamrocze o Magdalenie. Wszystkie baby mają porachunki z młodą wdową. Ich mężowie i synowie wychodzą na próg, gdy wiedźma idzie przez wieś, a młodsi włóczą się za nią w kupie, pogardliwie spoglądając na rówieśnice. Wreszcie ją dopadną! Nienawiść dodaje im sił, brną przez breję, przez zalane pola, na skróty, prześciagają jedna drugą. Są już blisko, widzą uchyloną furtkę i wbiegają przez nią bezładnie, przewracają się w błoto i powstają, na myśl, że ofiara mogła im uciec, dostają szału, wyją i piszczą jak sfora wściekłych suk. Drzwi do chałupy także są otwarte. Pierwsza wpada do środka Sierpowa, za nią następne. Zatrzymują się, jakby onieśmielone. Magdalena siedzi przy biurku i czyta książkę. Czy to Biblia? Młoda wdowa jest w eleganckiej, kremowej sukni przewiązanej w pasie. Ma odsłonięte ramiona, długie, czarne włosy pięknie rozpuszczone, twarz jasną, niemal świetlistą. Nogę trzyma założoną na nogę. Głębokie rozcięcie sukni uwydatnia pięknie wytoczone udo. Magdalena jest ucieleśnieniem tego wszystkiego, czym żadna z obecnych w jej domu kobiet nigdy nie będzie. Młoda wdowa zamyka książkę, wstaje i odwraca się do zalęknionej sfory.
- Czego checie? - pyta cicho. - Co macie zrobić, róbcie.
- Pójdziesz na stos za czary. - odzywa się Sierpowa.
- Ty mnie sądzisz nie będziesz. - odparowuje Magdalena.
- Naszych mężów i synów bałamucisz! Świata za tobą nie widzą, o tobie gadają po trzeźwemu i po pijaku! - wtrąca inna.
- Ty urok na nich rzuciłaś!
- Gdybyście się myły przynajmniej raz w tygodniu, urok by nie działał.
- A to przyznajesz się, wiedźmo!
- Do niczego się wam nie muszę przyznawać.
- Do naszych chłopów taka miła jesteś!
- Miła jestem, kiedy chcę, dla kogo chcę!
- W Boga nie wierzysz!
- Moja sprawa, w co wierzę.
- A swojego męża zabiłaś, drzewo na niego zrzuciłaś, czarownico!
- Moim mężem gęby sobie nie wycierajcie... Nic wam do niego. Był lepszy od wszystkich waszych pijaków.
- Dość tego! - wrzeszczy Sierpowa i rusza na Magdalenę. Dziewczyna nie próbuje się bronić. Dostaje pięścią w twarz, lecz nie upada, bo Sierpowa chwyta ją za włosy i wywleka na środek izby. Baby rzucają się na młodą wdowę z wyciem i wyzwiskami. Magdalena przewraca się, odruchowo zasłania głowę. Kobiety najpierw ją kopią, potem kotłują się na niej i tarzają, demolują izbę, walczą o możliwość zadania każdego ciosu. Wreszcie Sierpowa odgania je wrzaskiem, kułakami i kopniakami.
- Dość, dość, bo zabijecie, głupie, na stos ma iść, na stosie umierać!

Marian Biegała czuje pod czaszką pulsujący ból. Szarpał już za kraty w oknie, błagał, groził walił pięściami w drzwi i próbował je wywarzyć, wszystko na próżno. Stoi na środku zakrystii, pochylony, wsparty na kolanach i sapie, oddycha z trudem. Zdaje mu się, że zaraz powali go silny atak padaczki, ból jest tego zwiastunem, lewa noga, ta, która zawsze pierwsza drży i drętwieje, wielokrotnie dawała o sobie znać, ale atak nie nadchodzi. Spojrzenie chłopaka zatrzymuje się na krzyżu wiszącym na ścianie. Marian klęka i szepcze gorączkowe słowa modlitwy, sam nie wie, co mówi, prosi, zaklina, obiecuje, bluźni. Nagle ktoś nerwowo przekręca w drzwiach klucz. Biegała zrywa się i przypada do klamki, szarpie i otwiera zakrystię. W progu stoi stoi stary organista. Usta mu drżą, wpatruje się w rozczłapane, dziurawe trzewiki.
- Ja o niczym nie wiem, o niczym nie wiem!.. - cofa się, ale Marian dopada go ze zwinnością, o którą sam się nie podejrzewał, i chwyta za gardło.
- Ale na tej farsie u Kuchenki grałeś, co? Grałeś, ty!...
- Powiedzieli, że mi dom spalą, ze wsi z córkami wygnają, nie bij, ja prosty człowiek, o niczym nie wiem, z nimi nie poszedłem, ręki nie przykładam...
Chłopak odpycha startego.
- Gdzie oni są? Co z Magdaleną!
- Na placu zebrań, przed chatą sołtysa, stos budują... I ruszt... dla wikarego... ja o tym nic nie wiem, nic nie powiedziałem...

Marian wybiega przed kościół, aby pognać co sił w stronę placu zebrań, ale nieoczekiwana zmiana pogody zatrzymuje młodego poetę w miejscu. Nie pada! Podmuchy wiatru niosą drobiny wody i ciskają nimi chłopakowi w twarz, ale deszcz, który bez litości bombardował wioskę od kilkunastu dni, ustał. Chmury wzniosły się dość wysoko i jest tak jasno, że Biegała odruchowo mruży oczy w obronie przed blaskiem słońca. Dziwna jest cisza panująca wokół. Cała przyroda zdaje się zaskoczona tą nagłą metamorfozą, ptaki, jakby zlęknione, milczą. Na widok Mariana nieśmiało zaszczekał duży, czarny kundel, okupujący dach wysłużonej budy. Zawtórowało mu kilka innych psich gardeł. Za drugim rzędem chałup w niebo wznosi się słup ciemnego dymu, złamany przez wiatr.
- Magdalena!.. - szepcze Marian i wyobraża sobie najgorsze. Rusza pędem przed siebie, gotów zabić każdego, kto zagrodzi mu drogę albo gołymi rękoma rozgrzebywać płonący stos, w którym do drewnianego pala przywiązano młodą wdowę. Do Placu Zebrań jest blisko. Marian biegnie na przełaj, przez zalane breją podwórza, po łydki w błocie. Gdzieś jakiś pies zrywa się za nim w pościg i ze skowytem zawisa w pół skoku w powietrzu, ściągnięty łańcuchem. Chłopak widzi już solidną, wysoką, podmurowaną chatę sołysa, otoczoną porządnym płotem, na tyle głęboko osadzonym w ziemi, że nie wykośliawiły go ani ostatnie wiatry, ani ulewy, choć grunt tak rozmiękł, że inne ogrodzenia kładły się pokotem jak pijane szeregi. Wystarczy przesadzić tę ostatnią przeszkodę, później obejść sołtysowy dom i znaleźć się twarzą w twarz ze wszystkimi mieszkańcami Osikowa, zgromadzonymi na podwójne widowisko – pogrzebania w ogniu ciała wikariusza samobójcy i spalenia na stosie wiedźmy, tej, która niewinną, młodą duszę zaprowadziła na skraj Piekła i teraz tylko sam Bóg może decydować, co z nią zrobić, lepiej więc, żeby z dymem uniosła się w górę, ku Niebu, niżby miała od razu iść w dół, tam, gdzie, jak mówi Pismo, jest płacz i zgrzytanie zębów.
Maian nie przeskakuje płotu, a czai się za nim, rozciągnięty w błocie, z głową pomiędzy sztachetami, czujnie wpatrzony w dwie postacie, które wyszły na tył chałupy. To sołtys i Feliks Kuchenka w przykrótkim, lecz zbyt obszernym stroju kapłańskim, wsparty na kosturze, z dymiącym skrętem w kąciku ust. Biegała słyszy najpierw podniesiony głos sołtysa:
- A co mnie obchodzi, że mokre! Ma się palić, rozumiesz, palić, nie dymić! Baba ma się usmażyć, a nie udusić, jasne? Pieniądze wziąłeś?
- A wziąłem, ale jak się ludzie zmiarkują, jak ich sumienia ruszą i będę musiał czmychać... na niewiele mi wystarczy.
- Masz jeszcze, niech cię!.. - sołys sięga za pazuchę i wyciąga plik banknotów, zwilża śliną palec, odlicza i podaje Kuchence, który upycha zdobycz w bieliznę pod spodniami. - Ale pamiętaj, niech ci ręka nie zadrży! Wikarego możesz uwędzić, wilki go zeżrą, wrony dokończą, ale suka... wiedźma ma się palić!
- Spokojnie, mam ropę do ciągnika, jakby co, podlejemy stos, poza tym siano z dołu prawie suche, trochę z mokrym przemieszane, żeby za szybko się nie chajcowało. Tylko może by ją zakneblować, jakby się darła?
- Niech się drze, nikt się nie ruszy, żeby jej pomóc, nikt rąk do ognia nie włoży, a ja chętnie posłucham jej skowytu... Nie chciała krzyczeć pode mną, będzie wyć z mojego powodu... No, w imię Boże... zaczynajmy krucjatę! Jak się z tym załatwimy, osadzę cię na plebanii jako proboszcza.
- Święceń nawet nie mam...
- Święceń? Do diabła z tym... Jak jest człowiek, to i papier się znajdzie, byleś umiał te czary sprawować i rękami machać jak nasz stary proboszcz.
Sołtys wyciąga kieszeni butelczynę, zaprawiają swoje plany kilkoma tęgimi łykami samogonu, ściskają sobie prawice i idą na plac zebrań.

Biegała nie umie opanować emocji. Drżą mu i pocą się ręce, serce tłucze się w piersi jak oszalałe. Marian uświadamia sobie, że nadchodzi dla niego czas próby. Tu nie można już wymsknąć się z szafy i zaatakować od tyłu sołtysa Michałki, ale trzeba stanąć przeciw całej wsi, przeciw nienawiści tłumu, który znalazł i osądził sprawcę niepowodzeń mieszkańców Osikowa, smutnego, przegranego życia kilkudziesięciu mężczyzn i kobiet, wskazał odpowiedzialnego za kalectwo i choroby, głupotę i niewdzięczność, gradobicia, wichury, susze, powodzie, trąby powietrzne, szkodniki, pomór trzody i ptactwa, pijaństwo i zdradę.

Nikt nie zwraca uwagi na Mariana. Krzykliwa zgraja otacza ciasnym półkolem dwie konstrukcje: pierwsza to ruszt desek, na którym leży w zwykłym, czarnym garniturze młody wikariusz, druga to osadzony głęboko w ziemię pal, do którego przywiązano Magdalenę. Pod rusztem i wokół pala ułożono siano, chrust, duży ich zapas leży w pobliżu, są też pękate kanistry z ropą oraz wóz strażacki na wypadek, gdyby ogień wymknął się spod kontroli i zagroził chacie sołtysa, o co jednak trudno, bo wszędzie dokoła błoto, breja i kałuże. Wiatr rozgania chmury i zdziwieni mieszkańcy Osikowa wystawiają twarze do słońca. W ich dusze wstępuje przeświadczenie, że spełniają się słowa samozwańca Kuchenki, samozwańca, pewnie namaszczonego przez samego Boga. Dość pozbyć się złego, spalić wiedźmę, aby do wsi powróciło wszystko, co dobre, za czym tęsknią uczciwi, pracowici ludzie. Dlatego wieśniacy ze zdwojoną furią wygrażają Magdalenie, opluwają ją, ciskają w nią kulami z błota i domagają się podania pochodni. Biegała ogarnia to wszystko jednym spojrzeniem i natychmiast jego wzrok skupia się na postaci młodej wdowy. Magdalena stoi na podwyższeniu wykonanym z kilku drewnianych skrzynek po jabłkach. Na twarzy ma zakrzepłą krew, włosy potargane, suknię podartą, jedną pierś odsłoniętą. Zdaje się być nieobecna duchem, patrzy gdzieś w dal, przed siebie, usta ma lekko rozchylone, jej nozdrza poruszają się, jakby chciała wyczuć pierwszą smugę dymu, gdy wreszcie podłożą ogień. Mimo upodlenia, Magdalena wciąż jest piękniejsza od naładniejszych panien we wsi, od tych, które, gdyby nie młoda wdowa, chodziłyby w glorii swojej urody, adorowane na zabawach tanecznych przez chłopców i odprowadzane zazdrosnymi spojrzeniami przez starszych, żonatych mężczyzn. Piękność Magdaleny zdaje się być zjawiskiem nadprzyrodzonym, czymś zewnętrznym wobec kobiety nią obdarzonej, czymś, czego nie zdołała zniszczyć wściekła agresja bab, czego nie strawi ogień. Każdy skrawek ciała młodej wdowy, każdy z jej palców i paznokci, za którymi wysycha krew, jest odbiciem doskonałości. Mężczyźni, którzy dotąd domagali się rozpoczęcia widowiska, teraz milkną, ich pięści rozluźniają się, z dłoni wypadają błotne kule. Chcą jeszcze trochę popatrzeć na tę, o której mogli tylko marzyć, leżąc u boku swoich cuchnących potem i cebulą żon, wzdrygających się przed zapaleniem świecy w chwili inrtymności. Uciszają się nawet kobiety, które, choć dopięły swego, czują, że nie odniosły zwycięstwa, że to nieuchwytne, to, co świadczy o wyższości Magdaleny nad nimi, to, co daje jej pierwsze miejsce w sercach i umysłach mężczyzn, jest nietknięte, a nawet wzmocnione, bo przemienia się w legendę, w opowieść, którą dziadkowie przekażą wnukom, którą dorastający chłopcy będą słuchać z wypiekami na policzkach, wstydliwie ukrywając to, co dzieje się pod ich portkami, do czego później wrócą w samotności.
Wszystkie głowy zwracają się w stronę Feliksa Kuchenki. Sakozwańczy kapłan w absolutnej ciszy krzesze zapałkę i przykłada ją do nasączonej naftą szmaty obwiniętej wokół drąga. Powolnym, uroczystym krokiem, z pochodnią targaną przez wiatr, zbliża się najpierw do rusztu, unosi ogień w górę jak znicz olimpijski i przykłada go do słomy. Płomień wybucha gwałtownie, w powietrze unosi się zapach ropy. Czarny dym spowija konstrukcję, mokre drewno trzaska i syczy. Feliks Kuchenka rusza w dalszą drogę - do Magaleny. Marianowi zdaje się, że napięta twarz samozwańca drży, a może to tylko drgania powietrza rozgrzanego ogniem. Kuchenka spogląda w niebo, jego usta szepczą jakieś słowa, ręka z pochodnią wykonuje długi, uroczysty łuk w stronę nasączonej paliwem słomy otaczającej wdowę.
- Mordercy! Zabijacie ją bez sądu!
Marian Biegała z zaskoczeniem słyszy swój własny głos, pełen siły, determinacji, odwagi i wściełości. Pochodnia cofa się odrobinę.
- Wszyscy tu obecni wydali na nią wyrok w swoich sercach, a sam Bóg, który na tę chwilę zesłał słońce i wiatr nad polami, wyraził swoją wolę! - Kuchenka wyniośle odparowuje niespodziewany atak i toczy ciężkie spojrzenie po twarzach zebranych. Nikt się nie sprzeciwia. - Rób swoje. - rozkazuje cicho i dobitnie sołtys. - Bóg jest sprawiedliwy. - dodaje głośniej, aby wszyscy słyszeli, Michałko. - Jeśli nie jest wiedźmą, jeśli ma Boga w sercu, ogień jej nie liźnie! Sprawdźmy to!
- Czekaj! - wyrywa się Marian. - Jeśli chcecie ją spalić, to razem ze mną!
Chłopak wchodzi na stos i staje obok Magdaleny. W całej jego postawie jest tyle siły, że młoda wdowa, której usta drgnęły, jakby chciała zaprotstować, milczy, tylko jej oczy wyrażają najgłębszy, niewymowny smutek. Biegała szuka dłoni przywiązanej do pala i zaskiska na niej swoją.
- Nie bój się... - szepcze. - Siano mokre, dym... Udusimy się... zanim...
- Marian! - Magdalena odzyskała głos, w którym słychać dawną pasję. - Oszalałeś? Wynoś się stąd, przed tobą życie!.. Po co ci to!
- Niedługo umrę. To, co rośnie w mojej głowie... Lepiej tak. I będziemy razem.
- Wyciągnąć chłopaka! - woła gniewnie ktoś z gapiów.
- Z Biegałą nie podpalać! On nie winien!
- A pamiętasz... - Marian Biegała syczy do sołtysa. - Jak dostałes w czerep u wdowy? Ja tam w szafie byłem, ja ci przyłożyłem, choć za słabo... jak stąd wyjdę, podam cię do sądu...
- Ludzie! - krzyczy sołtys Michałko. - Kogo bronicie? Kochanka wiedźmy? Diabła wcielonego? Tego, który z nią po kryjomu wasze lalki bodzie igłami, który chichocze, gdy was kości łamią, brzuchy bolą?
Sołtys wykorzystuje efekt swojej przemowy, wyrywa pochodnię z rąk drżącego jak w febrze, przerażonego Kuchenki i przykłada ogień. Płomienie wybuchają ostro w górę, znów czuć paliwo. Stos ginie w ciemnym obłoku. Michałko odsuwa się o kilka kroków od gorąca i wydziera się coś do Kuchenki, że miało tak nie dymić. Gapie milczą, większość ucisza garstkę lamętujących. Ciekawość znów bierze górę i mieszkańcy Osikowa nasłuchują, spragnieni krzyków i wycia palonych żywcem. Taki wrzask na pewno przebiłby się przez szum płonącego siana. Czyżby skazańcy znaleźli w sobie tyle zaciekłości, aby milczeć? Ludzie usiłują przeniknąć wzrokiem płomienie. Napięte oblicza tężeją jeszcze bardziej i uginają się kolana. Co za widok! Po minucie całe Osikowo klęczy wokół stosu, odzywają się lamenty, ktoś bardziej opanowany intonuje modlitwę różańcową. Zbielałe usta Felika Kuchenki szepczą:
- Na Boga, jak Dawid w płomieniach...
I nie ma najmniejszego znaczenia fakt, że samozwańczy kapłan znów się pomylił i pomieszał Dawida z Danielem.
Sołtys Michałko sterczy jak wmurowany w ziemię. Czy to sen? W głębi, za parawanem ognia, widzi tych dwoje! Ona przywiązana do pala i on obok niej! Płomienie, zamiast kąsać, liżą ich skórę jak jęzory szczeniąt! Zdają się nieobecni, chyba nie widzą tego, co dzieje się wokół. Ona, młoda wdowa Magdalena, czy nie była zszargana, podrapana, pobita, w podartej sukni odsłaniającej pierś? Jest tam teraz w prostej, białej szacie, w takiej, w jakiej dziewczyny wychodzą w pole, aby się podobać chłopcom, włosy ma rozpuszczone, twarz spokojną, jasną, czystą, patrzy gdzieś w dal i po jej wargach błąka się lekki uśmiech, jakby spoglądała przez okno na rozległą, zieloną łąkę, za którą wstaje słońce i przegania nocną mgłę.
Michałko odzyskuje panowanie nad sobą, rozgląda się trwożliwie, zbiera siły do ucieczki, ale spóźnił się tych kilka chwil. Ludzie we wsi są rządni sprawiedliwości i prawdy, wyjaśnił im przecież, że jeśli wiedźma ma Boga w sercu, to płomienie jej nie tkną! Zebrało się wokół niego kilku chłopów, kilka bab.
- Ty... - szepczą z nienawiścią. - Ty świętą panienkę kazałeś nam wrzucić w ogień... Ty jesteś winien naszych nieszczęść, chorób bydła i powodzi. Ty jesteś diabelskie nasienie!..
Michałko patrzy na to wszystko, jak na film oglądany w kinie na olbrzymim, trójwymiarowym ekranie. Oto drużyna strażaków – ochotników przypada do drezyny, ktoś rozwija wąż, kieruje go w ogień, dwóch innych bierze się do pompy i woda ginie w płomieniach, które, zamiast gasnąć, rozbłyskują ze zdwojoną mocą, a im bardziej strażacy przykładają się do roboty, tym wyżej wzbija się ogień.
- Kuchenka! - sołtys woła piskliwie, próbuje wyrwać się rękom, które go oplatają. - Tam jest! Tam jest oszust! - wskazuje na kapłana samozwańca, który zdążył już wydostać się poza krąg gapiów i znika za rogiem najbliższej chałupy. Mieszkańcy Osikowa nie dadzą mu uciec. Kilku mężczyzn rzuca się za nim w pogoń, w szamotaninie błyska nóż i ciało wali się pomiędzy oprawców. Chłopi chwytają trupa za nogi i ręce. Przy akompaniamencie lamentów, wśród modlitw i przekleństw, wrzucają go w płomienie.
Sołtys Michałko wybucha śmiechem. Jaki ten sen prawdziwy! Nie, to nie może się dziać! Co to za zimny przedmiot pod szyją, ból, brak tchu, krew na białej koszuli. Nie pozwalają mu upaść i wloką do ognia. Nie tak miało być, nie taka śmierć... I jego także, jak Kuchenkę, biorą za nogi i ręce. Gasnącymi oczami dostrzega prześlizgujące się po nim spojrzenie Magdaleny. Czy to drwina w spojrzeniu tej kobiety? Ostatnim uczuciem, które odcisnęło piętno na twarzy sołtysa Michałko, jest przerażenie i przebłysk zrozumienia, któremu towarzyszy niedowierzanie.
Mieszkańcy Osikowa wymierzyli swoją sprawiedliwość jeszcze jednej osobie. Sierpowa, siostra sołtysa, która przewodziła zgrai bab w wyprawie po Magdalenę, wpadła do ognia, w czerwony popiół, nim wyzionęła ducha, z nożem pod żebrem. Kobiety z jej bandy dopadły ją w piwniczce, pijaną, przerażoną, mamroczącą o litość. Zanim któraś z nich pchnęła Sierpową w bok, urządziły jej taki sam kocioł, jaki wcześniej sprawiły wdowie. Zemsta oczyszcza, zmazuje winę, daje szansę zbawienia. - myślały, lecz strach ich nie opuszczał.

Tej nocy w Osikowie spały tylko małe dzieci i niedołężni starcy. Po zmroku niebo znów zasnuło się chmurami i lunął deszcz, ale mimo to dwa ogniska na placu zebrań płonęły do świtu. Ludzie gadali, że niby w cysternie, której strażacy użyli do gaszenia, była ropa, inni posuwali się dalej i utrzymywali, że ropa lała się z samego nieba, aby podtrzymać ogień. Spłonęły trzy chałupy: sołtysa, Feliksa Kuchenki i Sierpowej. W tej ostatniej zginął mąż sołtysowej siostry, zbyt pijany, aby się wydostać z pożogi. Mieszkańcy Osikowa gromadnie spędzili tę noc w kościele, pod polną kapliczką i na placu zebrań, dodając sobie otuchy samogonem i czekając na koniec świata. Ten i ów zapowiadał go przed nastaniem dnia. Spragnieni miłości oddawali się rozpuście. Świt przyniósł uspokojenie i rozgrzebywanie pogorzelisk. Nie brakowało sceptyków, którzy twierdzili, że doczesne szczątki Magdaleny i Mariana Biegały spoczywają w popiele, to oni właśnie grzebali tam widłami i łopatami. Miny im zrzedły, gdy wywlekli na obrzeża ognisk jedynie zwęglone ciała zamordowanych towarzyszy i księdza wikariusza. Gdzie podziało się tamtych dwoje?

W Osikowie mówią o nich do dzisiaj i będą chyba mówić, dopóki wystarczy ludzkiej pamięci. Chałupa Mariana Biegały zawaliła się w zimie pod naporem śniegu, ale dom Magdaleny wciąż stoi, z nowym płotem, firankami w oknach, wysprzątany, czekający na kochanków, którzy w każdej chwili mogą powrócić, a nawet, jak powtarzają szeptem Osikowianie, zachodzą tam pod osłoną nocy. Baby, które doglądają przybytku młodej wdowy, gadają o ciepłej pościeli, o sukience na krześle, o szczotce położonej po drugiej sronie lustra, o tytoniu rozsypanym na stole (czyżby mały Marian ćmił fajkę), o plecionych trzewikach rozrzuconych w sieni... Do tej pory nie znalazł się śmiałek, który spędziłby noc w ukryciu nieopodal domu Magdaleny, a gdyby ktoś spróbował, ściągnąłby na siebie gniew całej wioski. Nowy proboszcz i młodziutki wikariusz, którzy rozgościli się w kościele i na plebanii, są zadowoleni ze swoich owieczek, ale jedno spędza im sen z powiek: te pozbawione sensu, obraźliwe wobec Boga i zdrowego rozsądku gusła i dziwaczna cześć okazywana pustej chałupie na skraju wsi.

 
  STRONY PARTNERSKIE I POLECANE PRZEZ MAGAZYN CEGŁA  
   
  Portal turystyczny Noclegi-Online Wrocław  Kalambur