Cegła - Literatura - Proza - Poezja
JEST JUŻ 24 NUMER MAGAZYNU CEGŁA - PIECZĘĆ, PYTAJ W KSIĘGARNI TAJNE KOMPLETY, PRZEJŚCIE GARNCARSKIE 2, WROCŁAW
AKTUALNOŚCI MEDIA PODREALIZM CEGIELNIA WASZE & NASZE WYWIADY LINKI KSIĘGA GOŚCI REDAKCJA
 
 
WRÓĆ | WYDRUKUJ

basia f.

'Ballady dziadowskie'

O gaździe, co był ostatnim z pradawnego rodu Szedł z daleka Dziad z kulawą nogą. Na stopach miał sfatygowane buciska z cholewami, które za czasów niepamiętnej świetności – kiedy należały do jakiegoś bogatego chłopa, albo oficera, honorowo (a może i nie?) poległego w boju za nie swoją sprawę – musiały być czarne, wypucowane do połysku i prezentowały się dumnie, nie przypuszczając, że przyjdzie im dokonać żywota na dziadowskich nogach, w cieniu sięgającej kostek, zszarzałej kapoty, której pierwotnej barwy próżno chciałbyś dociec. I której nie pamiętał ni Dziad, ni robactwo, ciekawe ludzkiego świata i z zadziwieniem wyzierające spomiędzy nadwątlonych splotów wiekowej tkaniny. Zachodzące krwawo słonko chowało się z wolna za łagodnym wierchem góry, gdy podróżnik przystanął w zadumie nad brzegiem górskiej rzeki. Spod zmrużonych powiek spojrzał na słońce i pobiegł wzrokiem za jego ostatnim promykiem. Takim, któremu to nie chciało się wracać nazad, do nieba, który skoczył na czubek spienionej fali, na oślep spieszącej z wartkim nurtem, mrugnął blaskiem chwilowego lśnienia do zapatrzonego nań wędrowca, zachybotał bezradnie i przepadł znienacka. Gdzie? Pewnie w zimnej toni. Zamyślony dziadzisko prędko odwrócił pomarszczoną, pokrytą kurzem twarz od zdradzieckiej wody. Poprawił zwichnięte rondo kapelusza, spod którego sterczały skołtunione, rzadkie pasma siwych włosów, na ramię zarzucił bezwładną płachtę konopnego wora, postawionego na skraju drogi, gdy przystanął tam dla krótkiego odpoczynku i powolnym krokiem ruszył na południe, kędy spotykały się dwie wysokie góry, otwierające u swych stóp wąskie wejście do zielonej kotliny. Sękaty kostur, którym podpierał się wędrowiec, rytmicznie stukał o trakt, ubity wieloletnim ciężarem chłopskich furmanek, od pokoleń niezmiennie zdążających tędy na jarmarki, na odpusty i na kolej do Starego Miasta . Innej drogi do wsi, do której zmierzał pieszy podróżnik – nie było. Z jednej strony bowiem przystępu do niej broniły szemrzące z cicha wody Dunajca, a z drugiej strome zbocza stoków porośniętych osiką, trzęsącą się na wspomnienie okrutnej męki Zbawiciela, do której się przyczyniła, jako jedyna spośród drzew zląkłszy się brutalności rzymskich żołdaków i z przestrachu udzieliwszy swego drewna na belki Świętego Krzyża. Dziad czujnie obejrzał się na wikliny, gęsto porastające przeciwległy, ginący pośród drżących cieni brzeg szerokiej rzeki, na głazy nieśmiało wystawiające głowy z chłodnej głębiny i coraz głośniej mamrocząc pacierze oraz uporczywie trzymając się prawej strony traktu, przylegającego do górskiego zbocza, przyspieszył nierównego kroku. Nie uszedł jednak daleko, gdy za plecami usłyszał turkot metalowych obręczy, w kleszczowym uścisku spinających koła chłopskiej furmanki, zaprzężonej w parę karych, dobrze utrzymanych koni, wlokących za sobą gruby ogon kurzu, niby tuman mgły unoszący się ponad ziemią. Aby uniknąć stratowania cofnął się pod osamotnioną olszynę, tęsknie wyciągającą ramiona pokrzywionych konarów w kierunku swych sióstr i wsparty na kosturze, zaczekał póki go nie miną. -Prrr! – Nie żaden upiór, ale młody parobek, siedzący na koźle obok siwowłosego starowiny, mocno ściągnął lejce i cokolwiek zdziwiony widokiem kulawego wędrowca, utkwił pytające spojrzenie w drzemiącym gospodarzu. – Gazdo! Toż to przecie ten Dziad, co u was trzy roki temu zimował w komorze! -Niech będzie pochwalony – Dziad zdjął z głowy kapelusz i przyciskając go do piersi, jął uporczywie wpatrywać się w rozbudzonego chłopa, któremu pamięć najwyraźniej srodze szwankowała. -Na wieki wieków – leciwy gazda z wolna uchylił czapki. -Wyście przecie Lach! -Ano, Lach. -Nie poznajecie? – zdziwił się i ciągnąc po trawie pusty wór, niemrawo zbliżył się ku furmance. – Widać, nie poznajecie – zmarkotniał, przysuwając się do wozu, aby leciwy Lach, nadaremnie wytężający wzrok zawodzący z wiekiem, mógł się mu lepiej przyjrzeć. -Wszelki duch… Wyście to, dziadku? – Lach wnet się opamiętał i zaraz kazał parobkowi miejsce uczynić na wozie, który wnet potoczył się dalej, ku karczmie, przed laty pobudowanej za rozstajem dróg. Tej samej, co to Żydzi prowadzili ją od kilku pokoleń. – Nie boicie się tu sami? Koło wody? Po zachodzie słonka? Nie boicie się topielców? Boginek? Albo inszych strachów? Dziad zaprzeczył powolnym ruchem głowy i nucąc ochrypłym głosem Wszystkie nasze dzienne sprawy spozierał spod zaczerwienionych powiek, pod którymi kłuły drobinki pyłu, na ten Pana Bozickowy świat, w którym i dla żebraka, od niepamiętnych czasów chodzącego po prośbie od wioski do wioski, znajdzie się choćby skrawek miejsca. Na tę opustoszałą drogę, wiodącą do wsi, od wieków uwięzionej w stromych ramionach górskiej kotliny. Na to niebo ponad ziemią, szarzejące teraz pod zasłoną gęstniejącego mroku. Na giętkie gałązki szumiącej wikliny, kłaniające się pod naciskiem wiatru i na coraz ciemniejszą toń rzeki, kryjącej w głębinach niematerialne byty, zazdrośnie strzegące swoich sekretów i zmyślnie karzące śmiertelników, którzy poważyliby się zakazaną porą wypuścić w nawiedzone miejsca, łamiąc tym samym odwieczny pakt, zawarty ongiś pomiędzy światem ludzi i światem demonów. -Coś mi się widzi, że to tutaj było – mruknął rozglądający się Lach, nie patrząc ani na pobladłego z trwogi parobka, ani na skupionego Dziada, który skończywszy nucić Pieśń wieczorną, jął odmawiać pacierze w intencji dusz zmarłych. – A może i co dalej? – szeptał z cicha. Parobek, który bez trudu odgadł, o co staremu gaździe chodzi i któremu ze strachu włosy zjeżyły się na głowie, śmignął batem końskie zady i mocniej ścisnąwszy lejce w garści, uniósł się znad kozła. -Wio! Wio! – krzyczał ile sił w płucach i choć zatykało go powietrze, gwałtem wdzierające się do szeroko otwartych ust, nielitościwie popędzał spienione zwierzęta, chcąc jak najszybciej oddalić się od kamienistego brzegu rzeki i przeklętego miejsca, o którym tyle niedobrego nieraz się nasłuchał. Jeden chłop ze wsi – nawet wiedział który – często przecie opowiadał co mu się przytrafiło nad Dunajcem, gdy samotnie wybrał się z deskami do Starego Miasta. Pojechać z nim nie miał kto, bo ludziska mieli robotę w polu, a na to, żeby nająć parobka, był zwyczajnie za biedny. Przed świtaniem zaprzągł konie do przygotowanego wieczorem wozu i wyruszył w drogę. Bać się, zrazu nie bał. Ale skoro minął most na Końcu Wsi i skierował się na trakt, ciągnący się wzdłuż brzegu szemrzącego niewyraźnie Dunajca, poczuł nieuzasadniony lęk. Konie także zaczęły dziwnie strzyc uszami i trzymając się z dala od podstępnej topieli, desperacko gnały naprzód, wcale nie popędzane i jakby nie pomne ciężaru desek, wciąż nabrzmiałych ożywczymi sokami. Tarcice – mocno spięte łańcuchem, którego luźno zwisający koniec, podzwaniając, uderzał o kamienie – z jednej strony wsparte na karze , a z drugiej sunące po drodze, z chrzęstem orały jej ubitą nawierzchnię, chwilami zupełnie zagłuszając szum rzeki, o tej porze roku spokojnie toczącej swe wody do ujścia oraz przejmujące sowie jęki, dochodzące z przeciwnego brzegu. Chłopina, któremu stłumione przez odległość krzyki nocnego ptaszyska postawiły na baczność wszystkie włosy pod wyliniałą baranicą, w popłochu uczynił znak krzyża, jął półgłosem odmawiać pacierze i pokrzepiony siłą modlitwy, mocno strzelił z bata. Konie jednakże, wcześniej tak dziarsko biegnące do przodu, z trudem przebierały nogami, żłobiąc podkowami głębokie dziury w kamienistym trakcie. Poczęły rzęzić, stuliły uszy i pokryte kożuchem piany, rozpaczliwie próbowały ciągać za sobą ciężar desek, zwielokrotniony za sprawą niewiadomej siły. Ki diabli? Zlękniony chłop, nie mając sumienia smagać po spienionych zadach bezsilnych kasztanów, zlazł pomału z wozu i nie wypuszczając z garści ni lejców, ni bata, wlókł się obok zwierząt, mozolnie sunących do przodu. Wszyscy Święci Pańscy, Święta Kingo, dajcie ino dojechać do Starego Miasta! A zaraz do klasztoru polecę! Do spowiedzi pójdę, na ofiarę księdzu nie poskąpię… Udręczony niedobrym przeczuciem, kiedy tylko znalazł się z końmi na otwartej przestrzeni (bo w krzakach nie śmiał się obzierać) i kiedy srebrzysta tarcza księżyca ostrożnie wychynęła zza skłębionych chmur, obejrzał się za siebie. Wszelki duch… – pomyślał w trwodze, nie ważąc się zbliżyć do skulonej postaci, która nie wiedzieć kiedy przycupnęła na deskach. Hej! Skąd to idziecie? – wrzasnął nieswoim głosem i próżno czekając na odpowiedź, smagnął lejcami mokre, końskie grzbiety. Pewnie chcecie, żeby was podwieźć? Wierzchem trzęsącej się dłoni otarł spocone czoło. Gadaj do tego, a to nic! – mruknął, ani przez chwilę nie zamierzając zbliżać się do zagadkowego podróżnika. Gadać nie umie? Niomtok jaki, czy co? – przemyśliwał, próbując dodać sobie odwagi. Co to za jeden? Kiedy wsiadł? Skąd się wziął? Iii… pewnie jakiś dziad spał w krzakach. Ale żeby nawet Boga nie pochwalić… Może i niomtok… A jeśli to nie żaden dziad? Ponownie się przeżegnał i myląc kolejność słów, zaczął odmawiać pacierze za pokutującymi duszami. Zwalić tego z wozu na ziemię, nie zwalę… Kątem oka obserwował nieruchomą, przygarbioną postać o człowieczych kształtach, która ni razu nie zmieniła pozycji, a siedziała za daleko, ażeby rozpoznać płeć, a co dopiero rozeznać rysy twarzy. O ile rzecz jasna, takowe posiadała, bo co, jeśli nie należała do gatunku istot ludzkich? Panie Boże, odpuść nam nasze grzechy… Chłopina był już prawie pewien, że to Biała przyszła po niego i już jął się szykować na tamten świat i nawet rachunek sumienia pobieżnie uczynił, gdy wtem milczący towarzysz podróży, a w istocie owo niewiadome „coś”, zerwało się gwałtownie i nim droga uciekła od brzegu rzeki, skręcając raptownie pomiędzy łąki, skoczyło w wikliny, a potem, z pluskiem, do wody. -Musiał to być topielec, nic innego – stwierdził w zamyśleniu stary Lach, oglądając się na wstęgę oddalającego się Dunajca. A po chwili, jakby zdziwiony pędem zziajanych koni, podniósł głos na parobka, natychmiast nakazując mu zwolnić. – Na co mi przyszło na stare lata? – zwrócił się do Dziada z nagłą skargą w głosie. – Nie mam się na kim wesprzeć. Z obcymi, z parobkami muszę się użerać. Ale tak to bywa, kiedy człek nie dochowa się dziecisków, bo na starość ani podpory, ani pociechy nie ma… -A cóż was tak zebrało na narzekania? – spytał zaciekawiony dziadzisko. -Sam ostałem, odkąd umarło się mej babie, świeć Panie nad jej duszą. Umarło się tamtego roku. -Co też to, gazdo, gadacie? – ożywił się wędrowiec i poniechawszy modłów, jął uważnie wsłuchiwać się w biadania rozdygotanego starowiny, w którego ciele wyczerpana dusza siedziała jeno ostatkiem nadwątlonych sił. Biadania bardziej na niełaskawy los, aniżeli na niedobrych ludzisków. -Nie darzy się na mojej gospodarce, dziadku, nie darzy! Trzym baby miał, wszystkiem trzy przeżył i po żadnej nie mam potomka. -A wychowanica? Pamiętam, że mieliście wychowanicę. -Niech ręka boska broni przed takimi wychowańcami! – Lach uchylił czapki przed samotną kapliczką, postawioną ongiś przy rozstajach. – Miałem ja całą gazdówkę wychowanicy zapisać, ale zmierziła mnie okrutnie, kiedy zaczęła moją, świętej pamięci, babiną pomiatać. I umyśliłem sobie niedawno, że dam jej jeno dożywotnie pomieszkanie w chałupie. -To jakże wam teraz gazdować bez baby na wielkiej gospodarce? -Nielekko, nielekko – stęknął starowina i jął niepytany rozwodzić się nad chylącą się ku upadkowi świetnością lachowskiego rodu. A znakomity to był ród. Kmiecy. A stary, bo pewnie jeszcze czasy księżnej Kingi pamiętający. I w miarę wolny, jak wszystkie kmiece rody (a było ich zrazu dwanaście), bo zamiast odrabiania pańszczyzny w folwarkach, płacił czynsze na rzecz klasztoru starosądeckich klarysek, do którego wieś należała przez długie stulecia, póki rząd austriacki nie przejął i nie skasował kościelnych majątków. Lecz i potem, po uwłaszczeniu, było niezgorzej, albowiem Lachom przypadła na własność wielka rola, na której gospodarzyli od pokoleń i pewnie żyłoby się im jako u Pana Boga za piecem, gdyby nie klątwa jakowaś – jak prawią mądrzy ludzie – imająca się potomków aż do siódmego pokolenia. I tak za jej sprawą, a może z winy przypadku, wiekowy ród powoli wymierał. Zamiast synów rodziły się córki i nie było komu dziedziczyć nazwiska przodków, których pamięć gasła wespół z bezdzietnymi potomkami. Z wielkiej zaś roli jeno połowowa ostała się w rękach prawowitego spadkobiercy, bo na reszcie, nielitościwie pokrojonej na małe zagony, osiedlili się obcy, wywodzący się z dawnych zagrodników i chałupników . -Ciężkie czasy nastały – dumał głośno Lach i wygrzebawszy wiekową fajkę z lnianego woreczka zawieszonego na szyi, pomalutku skrzesał ognia. – Teraz młodzi do Pesztu na zarobek uciekają i ani się obejrzym, a nie będzie komu robić na naszych zagonach. Bo powiadam wam, że nastanie kiedyś dzień, w którym bezrolnych biedaków zabraknie. I przyjdzie koniec na wielkich gospodarzy. Oj, przyjdzie. -Co też to, gazdo, opowiadacie! – obruszył się parobek, któremu nie mieściło się w głowie owo Lachowe gadanie. -Wspomnisz moje słowa, Bartek! Wspomnisz! – Staruszek w zadumie pykał fajkę i rozpamiętując przeszłe wydarzenia, powiódł zblakłymi, niedowidzącymi oczyma po splątanych gałęziach chaszczy, nieśmiało wypełzających z przydrożnego rowu. Ile to lat temu było? Zaraz… Policzył na palcach. Siedemdziesiąty krzyżyk dźwigał na zgarbionym karku, więc jakieś pięć dziesiątków minęło od czasu, kiedy pojął za żonę urodziwą córkę młynarza. Janielcia na nią wołali… Nie! Janielcia wołali przecie na drugą babinę. Zatem może… Jancia? Też nie! Z desperacją począł rozgrzebywać starodawne dzieje, jakby samemu sobie usiłując dowieść, że nie imają się go starcze dolegliwości (z utratą pamięci włącznie) i nie spoczął, dopóki nie nabrał pewności, że przecie chrzestne imię pierwszej małżonki brzmiało: Jantosia. I że za patrona miała świętego Antoniego Padewskiego, który – jeśli tylko zacząć się doń modlić – pomaga odzyskiwać zagubione rzeczy. A skoro tak jest zaiste, to może i utraconą pamięć odszukać pomoże? Uśmiechnął się z goryczą i zdając się nie dostrzegać wpatrzonych weń, przenikliwych oczu tajemniczego Dziada, nie przestawał pykać fajki. Tak, Jantosią ją zwali. Robotna była, urodziwa i dobrego zdrowia, więc nie dziwota, iż nikt nie przypuszczał, że nielitościwa Biała zetnie tę dziką różę w siedemnastej wiośnie życia, zaledwie parę miesięcy po ślubie. Raz – pamięta – gdy wrócił ze stajni, stanęła, jak ten trup blada, koło paleniska i mało brakło, a obszerne spódnice zajęłyby się ogniem. -Co ci to, Jantoś? – Porwał ją na ręce, ułożył na sienniku, wypchanym świeżą słomą i zaraz kazał dziewce służebnej budzić matkę, co spała w komorze. Matka wnet przybiegła i po obejrzeniu chorej, której ciałem wstrząsały okropne dreszcze, oświadczyła z grobową powagą, że ktoś nieżyczliwy musiał rzucić urok i nie zastanawiając się, puściła żarzące się węgielki drzewne na wodę, przyniesioną ze studni w drewnianym cebrzyku. -A nie gadałam? – tryumfowała, zazierając do naczynia. – Poszły na dno! Wszystkie, co do jednego! Widać, ktoś urzekł. – I wnet po trzykroć odmówiła Ojcze nasz i Zdrowaś Mario, po trzykroć obmyła spocone czoło synowej i po trzykroć napoiła ją wodą z cebrzyka, wypowiadając właściwe w takich razach zaklęcie: – Jeden cię urzekł, trzech cię uzdrowiło: Bóg Ojciec, Syn Boży i Duch Święty. Amen. – Ale podjęte przez nią zabiegi nie poskutkowały. Nie poskutkowało także zamawianie choroby przez staruszkę znachorkę, sprowadzoną tego samego wieczora, ani wywary z leczniczych ziół, zbieranych przy nowiu księżyca, ani przestawianie posłania wezgłowiem w miejsce nóg, ażeby Białą wyprowadzić w pole, bo Jantosię nazajutrz wzięły straszne bóle i zmarła parę dni później. -Musi być mocny czarownik, skoro taki urok zadał – szeptały sąsiadki, tłumnie gromadzące się w izbie, gdzie na marach spoczywała odziana na czarno nieboszczka, o której wieczne spoczywanie miały się modlić przez trzy wieczory, aż do dnia pogrzebu. -A, bo to wiadomo, kiedy kto nieboszczkę urzekł? Może i sama nie wiedziała, i z urokiem obeszła za wodę, albo się z nim przez noc przespała? Nie odczyniła zawczasu, to i wzięło ją mordowisko . -Ej, gadam wam, kumoszki, musi ktoś być na Lachów okropnie zawzięty. I to ktoś z sąsiedztwa – pokiwała malutką głowiną zgrzybiała znachorka, której prawdziwego wieku nikt nie umiał dociec, jako że żałobnicy zgromadzeni w chałupie Lacha od zawsze pamiętali ją jako bardzo starą i wciąż taką samą: potulnie schyloną ku ziemi, podpartą sękatym kijaszkiem i od lat niezmordowanie wędrującą w poszukiwaniu leczniczych ziół po miedzach i po uroczyskach. Znała się na chorobach jak mało kto w tej części wsi. Umiała je zamawiać, wybierała odpowiednie zioła, ale na klątwę nie umiała zaradzić, bo równo trzy lata po pogrzebie Jantośki umarła Lachowi druga żona, Janielcia. Umarła w połogu. A i syn, którego urodziła, ledwie dychał i trzeba go było zaraz w chałupie ochrzcić, żeby nie przyszło mu schodzić ze świata z grzechem pierworodnym, by splamiona nim dusza, skazana na wieczną tułaczkę po padole ziemskim, nie kołatała próżno do bramy niebiosów. Lecz (dziw nad dziwy!) chudzina przeżył zmarłą matulę. I to przeżył o kilka dobrych roków. Cherlawy był wprawdzie i za dziećmi parobków ganiać nie nadążał, ale Lach nie chciał nawet słyszeć o powtórnym ożenku i gniewał się na matkę, kiedy z nieukontentowaniem powiadała, że trzeba mu wystarać się o godniejszego dziedzica. Że mały niezguła, gdy tylko podrośnie, nie nada się ani do tańca, ani do różańca. Że nie może całe życie na przypiecku siedzieć i tymi ślepiami, wytrzeszczonymi w ciągłym zadziwieniu, przyglądać się światu. -Cichajcie, bo nie zdzierżę! – Lach wściekał się na każdego, kto tylko śmiał wytykać odmienność syna i coraz częściej przeganiając utrapioną staruchę do komory, siadywał wieczorami w izbie z małym na kolanach, pokazując mu palcem to kwokę z kurczętami, siedzącą w skrzynce pod stołem, to młode króliki, hycające po klepisku, to święte obrazy na bielonych ścianach. Chudzina chichotał i nie wyciągając kciuka ze stale uchylonych ust, z których nieprzerwanie ciekła strużka śliny, łapał oswojone trusie , albo zapamiętale dmuchał w gliniane ogony gwiżdżących ptaszątek, kupowanych przez ojca na każdym jarmarku. A niemało miał przecie onych piejących kogucików, kukających kukułek i takich świstawek, co to świergotają niczym pospolite wróble. Roznosił je wszędzie: po podwórku, po stajni, po sieni, toteż nie dziwota, że babka często się na nich potykała. A ile się przy tym napomstowała, to rozum przechodzi! Nierzadko też przejechała laską po grzbiecie, mamrocząc pod nosem, że z takim odmieńcem to jeno utrapienie i żadnej pociechy. Nic dziwnego przeto, że nie lubił wchodzić jej w paradę i siadywał z cicha albo na ciepłym przypiecku, albo tulił się do spódnic dziewki służebnej, która go wykarmiła i wypiastowała, zastępując umarłą matulę. Odkąd się urodził, mówiono w osiedlu, że za grosz pomyślunku nie ma i że głupawym na zawsze zostanie, a on przecie, w tej swojej nierozumnej głowinie, poukładał sobie, że zapłakałby się bez owej służebnicy. Że na bezlitosnym świecie, na którym na takiego jak on, nierobotnego próżniaka, krzywo spoglądają nawet parobkowie, przepadłby z kretesem, gdyby nie wyrozumiałość poczciwej dziewczyny. I chociaż nie umiałby wyjaśnić, dlaczego tak mu dobrze w pobliżu jej szerokich spódnic, to jednak kochał ją całym sercem, bijącym jakoś inaczej niż u zdrowych ludzi, bo zupełnie po swojemu: słabo i nierówno. -Puk! Puk! – Czasami przykładał rękę do rozchełstanej na piersi koszuliny i leżąc za piecem, spozierał na domowników zza wełnianej derki, drapiącej po gołych nogach. – Puk! Puk! – Najczęściej, gdy w nabożnym milczeniu spożywali wieczerzę i gdy po wieczornym obrządku w oborze nigdzie nie spieszyli, zastanawiał się w jakim rytmie biją ich dorosłe serca. A może to nie serce, tylko uwięziona dusza szamoce się bezradnie, jak wrona, złowiona kiedyś w sidła przez nieletniego parobka? I jeśli nie zginie, umęczona szamotaniną w klatce zapadłych żeber, jeśli się w końcu wyrwie, to może z radosnym świergotem pofrunie ku słonecznemu niebu? A skoro tak, to może i lepiej, żeby odleciała? Jako te gliniane ptaszki z gawędy o małym Jezusie, którą pewnej zimy opowiedział domownikom wędrowny dziadyga? -Ulećcie ptaszki! Ulećcie! – pomrukiwał bełkotliwie, układając na przypiecku jarmarczne świstawki i nie pomny, że nieraz na próżno próbował tchnąć w nie powiew życia, strącał zabawki na twarde klepisko, na śmierć, na zatracenie. -Skaranie boskie z odmieńcem! – sarkała babka. I tylko ojciec nie mówił złego słowa. I tylko dziewka służebna w milczeniu zbierała do zapaski odłupane główki, pęknięte korpusy i bezgłośne dziobki. -A naści – pocieszała zaraz, obdarowując go kawałkiem placka, albo suszoną gruszką. – Ino mi tu nie płacz, bo gaździna będą się gniewali. – Ocierał tedy te swoje mało rozumne ślepka i całym swym jestestwem skupiony na obgryzaniu słodkawej gruszki, spojrzeniem wiernym, niczym u nieporadnego szczenięcia, śledził wzrokiem niemłodą już dziewczynę, bezustannie krzątającą się po zagraconej izbie. Litościwa była. Przyznałby to każdy dziad, chodzący po prośbie. Złego słowa nigdy nikomu nie rzekła, żebrakom w tajemnicy przed skąpą Lachową matką nieraz ułomek czerstwego chleba do garści wcisnęła i za Lachem tęskne oczyska wypatrywała. Oj, nie lubiła jej za to stara gaździna, która wnet spostrzegła co się święci i niemiłosiernie dokuczała, bo jakże jej rodzony syn, kmieć z kmieci, z dziada pradziada gospodarz pełną gębą, miałby oglądać się za sierotą? Komornicą? Ale po prawdzie, nie oglądał się wcale! Dziewucha nawet mu się nie podobała i pewnie nie zauważyłby jej skłonności ku sobie, gdyby mu matka nie zarzuciła rozpusty pod dachem własnej chałupy. Oniemiał. Z frasunkiem popatrzył na czerwoną ze wstydu służącą, przy której starucha umyślnie wszczęła awanturę i dopiero kiedy dziewczyna ze szlochem uciekła do stajni, pojął w czym cała rzecz. A kiedy nazajutrz o świcie zdybał ją u płotu, z węzełkiem pod pachą, kułakiem ocierającą oczy, nie dał odejść ze służby. Ostała tedy. Starą gaździnę – jak ludziska po cichu do dziś dnia gadają – złość zżarła, bo na zimę zeszła z tego świata. Zaś Lach, świadom, że nigdzie nie znajdzie lepszej matki dla swego odmieńca, nie licząc się ze zdaniem sióstr, dawno temu spłaconych i powydawanych za bogatych gospodarzy, ożenił się z dziewką. Dobrze ze sobą żyli do późnej starości, ale Bóg poskąpił potomstwa. A kiedy odmieniec, któremu pewnej wiosny zachciało się ulecieć ku niebu, spadł z konara kwitnącej jabłoni i wyzionął ducha, wzięli na wychowanie nieletnią Lachową siostrzenicę. Z biegiem lat, kiedy zbladła nadzieja narodzin dziedzica, pogodzili się z niedolą. Wychowali krewniaczkę jakby własną córkę, gdy nadeszła pora wydali za krzepkiego kawalera i pogrążyli się w nabożnym oczekiwaniu na wnuczęta. Nie dane im jednak było piastować dzieciątek i nie doczekawszy pociechy, zgniecieni ciężarem wieku i strapienia, kurczyli się pomału, chyląc ku ziemi bruzdami poorane czoła. Ich zgrubiałe dłonie potraciły niegdysiejszą sprawność i trząść się zaczęły, nogi z trudem powłóczyły po kamienistych zagonach, a zgarbione sylwetki trzeba było podpierać na kijach, ażeby podmuch wiatru nie cisnął ich kędyś, u płota. Chadzali przeto oboje, wsparci o siebie nawzajem. I tak błąkając się wokół obejścia, dumali nad własną zgryzotą. Przykro im było siedzieć w pustej izdebce, gdy młodzi wędrowali w pole, więc szli do sadu i siedząc pod karłowatą jabłonią, na ławce sczerniałej od deszczów, śnili na jawie o swojej przeszłości. Znużeni pracą, zgnębieni życiem, niczego dla siebie nie pożądali i pogrążeni w cichym czekaniu na nadejście Białej, szukali wzrokiem zaświatów. -Trza się uchylić, zrobić miejsce młodszym – szeptały nieraz bezzębne wargi Lacha, zaciskające się słabo na ustniku fajki. – Na nic się w chałupie nie przydajem. Na chleb nie zarobim. Darmo się karmim. – Dumał o steranych kościach, o fizycznej niemocy i o tym, że zawadza wychowanicy. – Alem nie na to ją brał, żeby miała nami pomiatać! Zhardziała. Poniewierać człekiem zaczęła. Widzi jej się, że wnet całą gospodarkę zapiszę, że wielką gaździną ostanie, alem nie na to się rodził, żeby umierać w komorze, jako ten dziad byle jaki. Oj, nie na to! I jak postanowił, tak w końcu uczynił. Nie pomogła udawana pokora wychowańców, bo choć ciało miał zgrzybiałe, to pomyślunek taki, jako i za młodu. Ale że litościwy był i nie chciał bezdomnej siostrzenicy przeganiać z chałupiny, obiecał jej i jej chłopu, dożywotnie pomieszkanie w zagrodzie. Przystała na ugodę. Po pierwsze dlatego, że nie miała się gdzie podziać, a po drugie, bo po cichu liczyła, że rozjątrzonemu staruszkowi serce zmięknie i niebawem (leciwy był przecie) przekaże jej w testamencie całą gospodarkę -Ej, dziadku, ostało mi się samemu! – Ostatni Lach we wsi, końskim parsknięciem wyrwany z zadumy, z żałością spojrzał na wędrownego dziadygę i jakby zdziwiony, że nie siedzi na sczerniałej ławce pod jabłonią, powiódł nieprzytomnym wzrokiem po przydrożnych krzewach. – Markotnie mi cosi bez mojej babiny, bo ani do kogo gębuli otworzyć, ani kogo w chałupie o dobre słowo prosić. A niedobre wychowańce po kryjomu podbierają z komory co im w łapska wpadnie i wywożą na jarmark, na sprzedaż. Pyskują, szanować nie szanują i jeno wypatrują, kiedy ta Biała Pani przyjdzie po mnie z kosą. -Co też ta prawicie? – przejął się dziadzisko. – Wdzięczności żadnej wam nie okazują? -Ano, nie okazują! – jęknął gazda. – A mnie przecie już niewiele trzeba. Jużem jedną nogą na tamtym świecie i jeno chcę, żeby miał mnie kto doopiekować do dnia śmierci. Bo nie daj Bóg, jak legnę na pościeli, to nie będę miał u kogo doprosić się o garnuszek wody. -Gazdo! Co też ta gadacie! – oburzył się zasłuchany parobek. – Dyć nawet i ja mogę podać wody! Choćby za te buciska, coście mi sprawili tego roku! I za kufajkę na zimę! Wędrowny Dziad, który nie o takich obietnicach we świecie zasłyszał, który niemało napatrzył się ludzkiemu cierpieniu i ludzkiej podłości, nie rzekł ani słowa i zdjąwszy z siwych włosów zakurzony ochłap kapelusza, zadarł głowę ku niebiosom i zapatrzył się niemo w pierwsze gwiazdy, słabym blaskiem połyskujące na granatowiejącym firmamencie. O dziewce służebnej, co wielką bogaczką po chłopie została Niezdarnie złaził z wozu Dziad z kulawą nogą. Ale jeszcze niezdarniej szło to starowinie Lachowi, w którego wychudłym ciele ledwie tliła się gasnąca iskierka życia. -Pomału, gazdo, pomału – parobek podtrzymał ramieniem gospodarza, słaniającego się na nogach, wcisnął do jego trzęsącej się prawicy grubą laskę i wolno podprowadził ku wierzejom rozgadanej karczmy. – Uważajcie na próg – szeptał, wiodąc staruszka do gwarnego wnętrza, oświetlonego migotliwym blaskiem naftowych lamp. Dziad, postępujący parę kroków za nimi, chyłkiem pokuśtykał pod ścianę i cupnąwszy na klepisku, kędyś w ciemnym kącie, w milczeniu spozierał na gazdów debatujących przy flaszeczkach bimbru, na podpitych kawalerów zaczepiających służącą i na drzemiącego za szynkwasem Żyda, który ożywił się dopiero na widok bogatego Lacha. -Alem się was zlękła! – Dziewka służebna, której karczmarz kazał uniżenie podjąć stareńkiego gościa, cieszącego się w okolicy nie lada szacunkiem, potknęła się na dziadowskich nogach. – Też tak siedliście, nieporęcznie! – parsknęła nierada i pobiegła na środek izby, porzucając żebraka, schowanego w cieniu. Ów zaś, wyraźnie zapomniany przez Lacha i niedostrzeżony przez chłopów, odpoczywających przy kieliszku po ciężkiej robocie, daremnie czekał na jakikolwiek ochłap z litościwego stołu. – Dalej tu siedzicie? – zagadnęła zdziwionym tonem, uciekając od zalecających się kawalerów. – Usuńcie się do sieni, to wam chleba ze spyrką przyniosę. -Niech ci Bóg nagrodzi, dziecko – odparł chrapliwie i pomału jął dźwigać się z klepiska. -Oj, la Boga! Żebyście umieli odmienić moją dolę, to bym was za żywota do nieba posłała! – roześmiała się na cały głos i znikła za szynkiem. Maria jej było na imię i za patronkę miała samą Niebieską Panią, ale ludziska od maleńkości zwali ją Maryną, albo też Maryśką. I widać, umiłował ją Pan Bozicek, bo ani rozumu, ani urody, ani też pracowitości i dobrego zdrowia nie poskąpił. A że obrotna i rzetelna była, a nade wszystko życzliwym słowem zjednywać umiała przychylność chłopów, nawiedzających karczmę, Żyd już parę lat trzymał ją na służbie. Odkąd to, jako ledwie odrośnięta od ziemi dziewczynina, przydreptała bosa, w umorusanej koszuli, z pytaniem, czy przyjmą ją do posługi. Przyjęli. Z uczciwej rodziny bowiem pochodziła i z pracowitej, tyle że – najuboższej w pobliskim przysiółku. Ale nie krzywdziła sobie. Nie narzekała i nie złorzeczyła Bogu, który nie bez przyczyny taki a nie inny porządek ustanowił na ziemi, w co głęboko wierzył i co ludziom nieraz prawił wędrowny dziadyga. Służebna, uwijając się pomiędzy popijającymi z kufli chłopami, nie zapomniała o wygłodniałym Dziadzie i przyniosła mu schowany pod zapaską gruby pasek słoniny z pajdą razowego chleba, z którymi zaraz usunął się do sieni, gdzie usiadł w półmroku, w cieniu otwartego skrzydła drzwi, skąd – sam nie będąc przez nikogo widzianym – miał niezgorszy widok na zaludnione wnętrze izby. Na gadatliwych gazdów, na drzemiącego za szynkiem karczmarza, na wesołą Marynę i głupiego Jonaszka, przemykającego chyłkiem pod okopconymi ścianami. Dawniej pono ów Jonaszek, był niczego sobie kawalerem. Ojcom na roli pomagał, za dziewuchami się oglądał, po lasach wnyki zakładał i wypatroszoną zwierzynę Żydowi do karczmy przynosił. Ale gadano też, że lubił nocami po sąsiednich wioskach chadzać i kradać. Nikomu jednak nie udało się przyłapać go na gorącym uczynku i przez parę dobrych lat bezkarnie szabrował w okolicy. A że rzadko który gospodarz uchował dobytek przed szkodnikiem, ludziska strasznie nań pomstowali, no i w końcu Jonaszka pokarało. Był to podobno późny wieczór. Jonaszek wracał z rabunku brzegiem Dunajca, wesoło pogwizdując i przypatrując się punkcikom gwiazd, migocącym na pogodnym niebie. I jak gadają: szedł, szedł i nagle patrzy, a na ziemi leży zawiązany worek. A w tym worku coś się okropnie szamoce. Przystanął, obmacał znalezisko, ale konopnego sznurka nie zdołał rozplątać i nie zajrzawszy do środka, pewien, że to małe zwierzątko, zarzucił wór na plecy i przyspieszywszy kroku oddalił się od rzeki, aby uniknąć spotkania z właścicielem zgubionego tobołka. – Pewnie złodziej wybrał komuś trusie ze stajni i musiał się czegosi wystraszyć – myślał, przedzierając się pomiędzy szumiącymi gałęziami wikliny. – W chałupie wezmę noża, przetnę sznurek i popatrzę, co mi się trafiło… – medytował rad z fartu, raz po raz przystając i poprawiając coraz cięższy worek. – Ki diabli? Coś mi strasznie ciąży. – Zatrzymał się pod samotną wierzbą i wsparłszy tobół o spróchniały pień, otarł spocone czoło. -Hu! Hu! Hu! – usłyszał nagle z drugiego brzegu Dunajca. – Gdzieś jest? – I zdziwiony obrócił się w tamtą stronę, usiłując przebić wzrokiem ciemność, a wtedy z worka ozwało się: -Hu! Hu! Hu! Jam już u Jónoska w torbie! – Wystraszony cisnął ów wór na ziemię. W mgnieniu oka przebiegł przez pobliskie rozstaje i goniony szyderczym chichotem, ledwie żyw ze strachu i zmęczenia, wpadł do karczmy. Minął zadziwionych chłopów, zdębiałego Żyda i schował się w komorze, gdzie do białego rana na kolanach odmawiał pacierze. Nieraz już powiadano Dziadowi, gdy tędy wędrował, że Jonaszek po zdarzeniu nad Dunajcem zmienił się nie do poznania. Że kraść przestał, z chałupy po nocach nie wychodził i aby śmiercią głodową nie pomrzeć, najął się w karczmie do ciężkich robót. Beczki z okowitą i z piwem wytaczał z piwnicy, koniom obrok zadawał i za Marynę wiadra ze studni na nosidłach dźwigał. A że silnym i rosłym chłopem był, nieraz zacietrzewionych pijaków za drzwi karczmy wyrzucał. Tylko że dawnego rozumu już nie miał. -Ej, Jonaszku! Jakże to z tym twoim workiem było? – gazdowie, których w przeszłości nieraz był okradał, drwili zeń okrutnie, ale na szczęście niewiele z ich gadania pojmował, bo przygłupiał na amen i tylko uśmiechał się bezmyślnie. -Ostawilibyście głuptaka w spokoju! – Maryna, biorąc Jonaszka w obronę, wyganiała go zaraz z pustymi wiadrami po wodę i takoż samo uczyniła teraz, skoro wypatrzyła, że któryś z podchmielonych kawalerów jął okrutnie drwić z głupka, niepewnie przestępującego z nogi na nogę. -Maryno, a coś tak jest za nim? – niestary pijaczyna zbliżył się ku dziewce chwiejnym. Wymknęła się zwinnie i z gniewnym parsknięciem uciekła pod ścianę. – Nie bądź taka harda! – ruszył za dziewczyną. -A naści! – poczuł nagłe uderzenie. – A naści, paskudniku jeden! – i kolejne. -Jasny gwint! – Obrócił się rozeźlony, zasłaniając twarz przed mocnym ciosem grubej, Lachowej laski. – Co robicie? – syknął, z wściekłością rzucając się na starca, ale nim zdążył objąć w kleszczowym uścisku żylastą szyję wiekowego gazdy, wielka pięść spoczęła mu na nosie, z którego na koszulę chlusnął gorący strumień krwi. I głupi Jonaszek, który właśnie wrócił od studni z nosidłem i który tak mu był przygrzmocił, wywlókł rzężącego kawalera na podwórze i jął pławić w pełnym wody, głębokim korycie, co za dnia świnie w nim jadały i byłby pewnie utopił, gdyby karczmarz nie kazał mu puścić pijaka i wrócić nazad, do gospody. -Sromota! Wielka sromota! – pojękiwał brodaty Żydzisko, bijąc pokłony przed Lachem. – Grandziarz starszego nie uszanował! Pod moim dachem! Alem ja przecie niewinowaty! Jam tu zła czynić nie kazał! Wybaczcie biednemu Żydkowi, panie Lachu! Wybaczcie! I nie omijajcie na przyszłość jego zajazdu! Nie omijajcie! -Ja was nie winuję – mruknął ciężko dyszący staruszek, wsparty na ramieniu wiernego parobka i kiedy się wszystko pomału uspokoiło, kiedy poruszeni chłopi na powrót zasiedli do stołów, zawzięcie komentując zaszłe wydarzenie, spoczął na szerokiej ławie, nie spuszczając wyblakłych oczu ze zmieszanej Maryny. – Pójdźże tu panno! – zachrypiał. – Dolej piwa! -Bóg wam zapłać, dziadku – szepnęła, podchodząc do Lacha z glinianym dzbankiem w dłoniach. – Za to, żeście mnie wybronili. -Dobrze ci w tej służbie, panno? – jął wypytywać staruszek, przytykając do szklanicy bezkrwawe wargi i z głośnym siorbaniem popijając spieniony napitek. -Nie krzywduję sobie – odparła półszeptem, obzierając się na czujnego Żyda. -Kawalerka pewnie nie daje spokoju? -Bywa, że czasami nie daje, ale umiem się wybronić. A i głupi Jonaszek, jak takiemu grandziarzowi przygrzmoci, to jeno kościska klekocą! – Zaśmiała się, z uwagą przypatrując się zapadłym policzkom i pooranej bruzdami, Lachowej gębie. -A swatów nie posyłają? – dociekał starowina. -Swatów? -Kuraśna z ciebie dziewucha, urodliwa… -I służebnica – skrzywiła się, próbując skryć pod nieszczerym uśmiechem niespodziany smutek. – Kawalerom w głowach jeno panny z wianem i z wielkiej gospodarki. -To żaden z gorzałką nie posyłał? -Żaden. -I żadnego nie chcesz? -N…nie! – Zawahała się, nim pisnęła cieniutkim głosem: – Żadnego. -A mnie, chciałabyś, panno? -A co bym was, dziadku, miała nie chcieć? – parsknęła i ze śmiechem uciekła z izby, nie biorąc poważnie słów starca, któremu, owszem, wypada się żenić, ale chyba z tą Białą, co od czasu do czasu z kosą na ramieniu poza opłotkami chadza. Dziad z kulawą nogą, który wszystko widział i słyszał ze swojego kąta w sieni, z politowaniem pokiwał głową i chwilę później, odprowadziwszy wzrokiem odjeżdżającą sprzed karczmy Lachową furmankę, pokuśtykał w kierunku stogów, co stały nieopodal, na rozległej łące. Sękatymi rękoma wygrzebał głęboką jamę w sianie, pachnącym końską miętą, z impetem wcisnął się do środka i westchnąwszy przeciągle, zapatrzył się w pyzatą gębulę miesiączka. Wieczór był ciepły, więc nie chciał żebrać o nocleg w obórce i z doświadczenia znając skąpstwo karczmarza, schował na rano obgryzioną skórkę chleba i zmówił wieczorne pacierze. Nocować na świeżym powietrzu się nie bał, bo nieraz przecie, podczas wieloletnich wędrówek po cudnym, Pana Bozickowym świecie, zdarzało się mu sypiać pod gołym niebem. I nieraz miał okazję napatrzeć się dziwom, o jakich bogobojnym kmiotkom nawet się nie śniło i o jakich potem rozpowiadał po wsiach. A były to nie lada historie, od słuchania których ludziskom włosy stawały na głowach: o orszakach pokutujących duchów, wędrujących smętnie popod płoty i widywanych przez piastę od koła; o Białej, przemykającej chyłkiem, z kosą na ramieniu; o Czarnym , który w wietrzne noce pomagał samobójcom zarzucić powrózek na gałąź, czy o boginkach , zazierających przez okna do chałup, w których baby leżały w połogu. Parę razy nawet wypatrzył w nocnym mroku strzygonia , szczerzącego nań ostre zębiska i zmagał się z siodełkiem , podobnym do czarnego, przerośniętego kociska, które przycupnęło mu na piersi i okrutnie go zmordowało, a kiedy się przebudził, na gwałt czmychnęło w pobliskie zarośla. -Oj, Panie Bozicku, co to się po tym Twoim świecie wydziwia? – mruczał, pełen pokornej ufności w niewyczerpaną łaskę Opatrzności i w opiekę czyśćcowych duszyczek, za którymi modląc się, nieustannie orędował. Nigdy bowiem nie zawiodły go w potrzebie, strzegąc przed złą przygodą i delikatnie budząc każdego poranka. – Oj, Panie Bozicku, nie umarłych, ale żywych bać się potrzeba – wzdychał zasypiając i nim ciężka ze zmęczenia głowa spoczęła na piersi, zanucił ochryple: – Boże, Bozicku! Nie było jak to przy cycku. Jeść dali, robić nie kazali… Jednak nie dane mu było odpocząć po całodziennej wędrówce, bo ledwie zamknął oczy, przebudził go szmer gałęzi leszczyny, za którą chował się kawaler, tęsknie spozierający ku ścianom rozgadanej karczmy. Nie wiadomo kiedy przyszedł ze wsi, w której dawno pogasły światła i umilkły ostatnie psiska, ale Dziada, drzemiącego w stogu siana, pewnie nie zauważył, bo zaraz jął się przechadzać niecierpliwie, nasłuchując odgłosu znajomych kroków. Zrazu nic się nie działo i dziadygę mierziło owo niespokojne tupanie, bo rozbudził się na dobre i już nie mógł oka zmrużyć, a ruszać się nie chciał, ażeby szelestem nie zdradzić swojej obecności przed obcym, który, wypatrzywszy w księżycowym blasku postać, wybiegającą spomiędzy opłotków, w pośpiechu ruszył jej naprzeciw. Maryna, którą Dziad, wychyliwszy się ze swojej kryjówki, zaraz poznał w dziewce, spóźniła się na umówione spotkanie i tłumacząc się kochankowi, bezładnymi ruchami spracowanych dłoni przygładzała zmierzwione włosy. -Maryś, Maryś – szeptał, coraz mocniej tuląc ją do siebie. – Jużem myślał, że do mnie nie wyjdziesz! Gromala się nazywał i był przystojnym kawalerem, przeto patrzyła nań jak w malowanie. A kiedy do niej gadał, albo kiedy pieścił, niebo się dla niej otwierało, bo słyszała w głowie i anielskie pienia, i bicie niewidzialnych dzwonów – tak uroczyste, jakie niosło się echem po całej okolicy przy odpuście w Starym Mieście. Zależało jej na nim, a juści! Odkąd tylko sięgała pamięcią, zawsze ją coś ku niemu przyciągało i chociaż wiedziała, że majętne ojce nie dadzą się mu z nią ożenić, nie broniła się przed onym kochaniem i gdy tylko prosił, nie namyślając się wiele, biegła poza sioło, na łąki. Ale, Bozicku! Gdzie córce komorników, służącej u Żyda, marzyć o ślubie z gazdowskim synem? Klarowała mu to nieraz ze łzami, prosząc, aby się zlitował, aby nie rozbudzał w obojgu jeszcze większych tęsknot, ale nie chciał słuchać i boczył się, póki nie przystała na kolejną schadzkę. -Ckniło mi się za tobą, Maryś! Ckniło przez cały dzień! -I mnie się ckniło… -Ojce kiedyś zmiękną – mruczał, ściskając ją coraz goręcej i ciągnąc w stronę pobliskiego stogu. – Jak potracą siły i nie będą mogli w polu robić, zapiszą mi całą gospodarkę, a wtedy… -A jak nie zapiszą? A jak się będą bali, że weźmiesz babę nie po ich woli? -Zapiszą, zapiszą – uspokajał. -A jak się każą z kim innym ożenić? – zapytała zlękniona, bo przyszłości bez niego żadną miarą nie umiała sobie wyobrazić. -Chyba po moim trupie! – burknął, z niechęcią myśląc o dziewkach, które na próżno mu swatano i które przy Marynie widziały się jakieś nierozgarnięte, szpetne, a przede wszystkim nazbyt łase na jego majątki. Lecz cóż się dziwić pannom, że chciały bogatego chłopa? Że wolałyby gospodarzyć we własnej chałupie, niżeli niezamożnymi będąc, chadzać na odrobek do majętnych gazdów? Ale Gromala, choć niejedna dziewka nieraz lubczyku nawarzyła i próbowała dolać mu do piwa, zbałamucić się nie dał i do żadnej z gorzałką nie posyłał. I chociaż ojce, których był wypieszczonym jedynakiem, coraz usilniej nalegali, aby się ożenił z którąś z gospodarskich córek, zaparł się i o pannach z przysiółka nawet słyszeć nie chciał. -Przetrzymamy wszystko, Maryś. Przetrzymamy – przekonywał wątpiącą dziewczynę. -Aleś ty zawzięty! -Jeno z tobą się ożenię! Jeno z tobą! -Ale… -Jeno z tobą! – nie dał jej dokończyć. – I do grobowej deski przy tobie ostanę. Do grobowej deski! -Do grobowej deski! – powtórzyła jak to echo, co je czasem w pobliskim lesie słychać. -Maryś… Pięknie do siebie szeptali przy zasłuchanym księżycu. Ale o czym mówili, Dziad nie chciał nikomu powiedzieć i nazajutrz o świcie, samotnie zdążając uśpioną drogą, dumał nad losem kochanków. I tak dumając, przekroczył drewniany most na Końcu Wsi i zastukawszy do niskich drzwi przydrożnej zagrody, poprosił o kapinkę wody. Ubodzy gospodarze, nieposiadający niczego oprócz zgrzybiałej, chylącej się ku ziemi chałupiny, krytej wyłysiałą strzechą, nie poskąpili wędrowcowi napitku, do którego dołożyli kawałek żytniego, pieczonego na blasze placka, za co wywdzięczył się modlitwą w intencji dusz tych, co owe domostwo ongiś zamieszkiwali i uradował gawędami przyniesionymi z szerokiego świata. Drobne dzieciska, z lękiem wyglądające zza matczynej spódnicy, zrazu nasłuchiwały z daleka, ale niebawem, zafascynowane piękną mową gościa siedzącego na szerokiej ławie, otoczyły go gęstym wianuszkiem i z otwartymi gębami łykały cudne słowa. Słowa, układające się w opowieść o zaklętych skarbach, o strachach buszujących w nawiedzonych miejscach i wielkim miłowaniu, które zakłóciło spokój duszy pewnego umrzyka. -W jednym mieście, po drodze, jakem się wracał z Kalwarii, opowiadali ludziska o pannie, co strasznie rozpaczała, kiedy jej kawaler nie powrócił z wojny. Czekała na niego, czekała i doczekać nie mogła. Do kościoła latała i Boga prosiła, żeby wrócił, bo nijak bez niego żyć nie umiała. I w końcu przyjechał. Na wozie. Zabity. Przywieźli go chłopy z wojny. Przywieźli i pochowali. A panna dalej wydziwiała. Jeść przestała. Śmiać się przestała. Po nocach nie spała. A we dnie na cmentarz latała. I ryczała. Tak okropnie za nim ryczała, że nie mógł zaznać spokoju. I kiedy ryczeć nie przestawała, przyjechał raz po nią. Noc wtedy była ciemna, pioruny biły i wietrzysko wiało. O północy usłyszała pukanie do okna. Wyziera i co widzi? Na czarnym koniu, któremu z nozdrzy i spod podków iskry się sypały, siedział zabity kawaler. Włosy jej na głowie ze strachu stanęły. Uciekać chciała, ale nie było dokąd. A on kiwa na nią ręką, jak to u trupa bladą i woła: Pójdź, jakżeś tak iść chciała! A dyć, nie chciała! Nie chciała teraz swojego kawalera! – Dziad, któremu głowę wciąż zaprzątała nędzna dola służącej Maryny, zamyślił się na chwilę, nie zważając na dzieci, wytrzeszczające na niego przerażone ślepka. – Dziwy się na tym świecie czasami dzieją, niezwykłe dziwy! -I co dziadku, co? – najmłodsze dziecko z niecierpliwością szarpnęło rękaw Dziadowej kapoty. – Co z panną? -Ano, panna uciekać chciała – powtórzył w roztargnieniu, w kilku zdaniach kończąc to swoje gadanie: – Ale porwał ją na konia. Porwał i wiezie na cmentarz. Skoro źle ci było samej, to teraz razem będziem koło siebie spoczywali – tak jej prawi. Zaś ona w ryk, bo do chałupy nazad by chciała. Bo noc ciemna, bo pioruny biją i wietrzysko wieje. Nie chcesz mnie teraz? – pyta się upiór. To po coś nie dała mi w spokoju spoczywać? A czarny koń z piekła rodem, któremu z nozdrzy i spod podków iskry się sypały, przeskoczył nad cmentarnym murem. Pannie zadawało się, że w powietrzu lecą. I jak poznała kędy się znaleźli, i jak poczuła, że upiór ciągnie ją do mogiły, wydrzeć się chciała, ale że sił jej zbrakło, pomyślała, że już po niej. I pewnie by przepadła, gdyby w cmentarnej kaplicy nie nocował żebrak, co za prośbą po świecie chadzał. On to w ostatniej chwili ocalił pannę. Przyskoczył, za ramię chwycił i pacierzem spłoszył upiora, któremu w garści ostał się jeno kawałek dziewczyninej spódnicy. -Wyście to dziadku byli? Wy? – dopytywały podniecone dzieci. -Ja? – jałmużnik uśmiechnął się zagadkowo. – Gdzieżby, ja! I nie chcąc zabierać czasu życzliwym domownikom, pięknie podziękował za gościnę, pożegnał się po bożemu i ściskając kostur w ręku, pomaszerował w głąb wsi, która już nieraz zgotowała mu przychylne przyjęcie. Wieśniacy bowiem za święty obowiązek uważali karmienie żebraków, którzy wedle zwyczaju odwdzięczali się modłami tak w intencji żywych, jako i umarłych; przynosili nowiny z obcych stron i skromnemu ludowi, który z rzadka wypuszczał się poza dolinę, otwierali oczy na dziwy Pana Bozickowego świata. Na ten przykład takie, o których rozprawiano w okolicach Jasnej Góry, dokąd od pokoleń pielgrzymowały nieprzebrane rzesze pątników i gdzie królowała Czarna Madonna, która dawnymi czasy obroniła klasztor przed napaścią luterańskich Szwedów. Bo któż inny, nie licząc uczonego księdza jegomości, znosiłby do wioski te piękne podania, gdyby nie wędrowne dziady? I któż opowiadałby skupionym ludziskom, o tym, że koniec świata nastąpi wówczas, gdy blizny na smutnym obliczu Jasnogórskiej Pani, dosięgną jej serca? A kto wie, czy nie nastąpi on niebawem, skoro rzeczone blizny, będące śladami po ranach, zadanych ręką świętokradcy, wydłużają się z upływem stuleci? Truchlały pobożne baby, truchleli nawet zuchwali chłopiska przy owych historiach i z chęcią gościli wędrowców po chatach, domagając się gawęd o świętych miejscach, których nie widzieli i zapewne nigdy nie zobaczą. Nie dziwota więc, że tak byli chciwi cudnych opowieści. Że mocnymi pętami przywiązani do rodzimej ziemi, łaknęli kontaktu z wyśnionymi światy, które jeno ci, co je przemierzali, umieli ukazać w odpowiednim kształcie. Dziad z kulawą nogą, dobrymi wspomnieniami wiedziony w te strony, poprawił konopny worek przerzucony przez ramię i stukając kijem o kamienie wystające z drogi, wolnym krokiem kuśtykał ku zachodowi. Powieki miał półprzymknięte, a twarz schowaną w cieniu obwisłego ronda kapelusza, ale widział więcej niżby się z pozoru ludziskom zdawało. Jednak nie dziwował się wcale, bo już długie lata chodził po padole ziemskim, i chociaż tu i ówdzie ludzie różnili się mową, to gryzły ich takie same troski, nękały takie same strachy i kusiło to samo diablisko. -Ej, Boże, Bozicku! – westchnął, wciąż nie mogąc zapomnieć o ubożuchnej Marynie i o majętnym Gromali. – Za biednaś panno dla gospodarskiego syna. Za biedna! Ojce nie dadzą się mu z tobą żenić. Nie dadzą! – mamrotał, czując ciężką łapę wzruszenia, zaciskającą się wokół żylastej szyi. – Boże, Bozicku! Tyś jeden mocen nasz żywot odmienić. Ale ja nie krzywduję sobie. Nie krzywduję! Mnie jeno tego dziewczyniska żal! Okropny żal! Dumając nad własną niedolą i złym losem bliźnich, przycupnął na zielonej trawie, na wprost sczerniałej od deszczów figury Frasobliwego Jezusa, wyrzezanej w drewnie i słaby z niewyspania, podpierając ciężką głowę na zwiniętej pięści, zdrzemnął się w słoneczku. Coś mu się pewnie miłego roiło, bo uśmiechał się we śnie, dając się łaskotać palcom słonecznych promieni, oświecających blaskiem wąską kotlinę, w której w dawnych czasach, nad brzegami kamienistej rzeki, przycupnęły z cicha chaty osadników. -Ej! Dziadku! Chybaście nie pomarli? – zbudziło go dziecięce wołanie. Powoli uchylił powieki i zoczywszy bosą dziewczynkę w brudnej sukienczynie, podniósł się pomału. -A ty czemu Dziadowi spać nie dajesz? Czegoś tu przylazła? – mruknął rozeźlony, gramoląc się na drogę, gdzie stało zaciekawione dziecko, kręcące w dłoniach wiklinową witkę, którą poganiało ku rzece stadko nieopierzonych gąsiąt. -Myślałam, żeście pomarli – odparła rezolutnie, na wszelki wypadek cofając się do przydrożnego rowu, w którym gąsięta szczypały zielone listki krwawnika. – Bo cupieliście pod płotem, jako mój tatulo w ońskim roku. -I co? Co z tatulem? – spytał łagodniejąc. -A co miałoby być? Umarli. -Umarli, powiadasz – popatrzył z wysoka na lnianowłosą czuprynę, na bystro spoglądające oczka i zakatarzony nosek, który dziewczynka co chwila ocierała rękawem zgrzebnej koszuliny. – Jak na cię wołają? -Marysia – odrzekła śmiało i oglądając się za siebie, dodała z powagą: – A mojemu bratu Józek. -Józek? – obejrzał się zdziwiony. – A gdzie masz tego Józka? -Ano, tamok! We krzakach siedzi, bo się was przestraszył. -Mnie? -Boi się, bo go raz jakisi dziadyga chciał do worka porwać. -A ty się nie boisz? – spytał, kątem oka zerkając na Józkową głowę, wysuwającą się ostrożnie zza krzewu kaliny, obwieszonej czerwienią korali. -Jam mało strachliwa! – Wypięła dumnie chudą pierś i obejrzawszy się na rozproszone stadko gąsiąt, zaraz ku niemu podyrdała i zaganiając na ścieżkę, wiodącą nad strumień, krzyknęła na Józka, aby miast się chować, przyleciał na pomoc. – Gospodyni będą krzyczeli, jak gęsi potracim! – smagnęła gałązką bose pięty brata i zapominając o dziadydze, pognała między wysokie pokrzywy i stadko, i pochlipującego Józka. -Ostańcie z Bogiem, dzieci – szepnął starzec bardziej do siebie, niźli do rodzeństwa, które po śmierci tatula musiało pójść na służbę, i ociężałym krokiem poczłapał przed siebie. Wędrował tędy i owędy, roznosząc po chałupach swoje opowieści i parę dni minęło, nim trafił do zagrody leciwego Lacha, który zaraz usadził go na ławie, kazał wychowanicy nałożyć do miski ziemniaków podlanych zsiadłym mlekiem i oparty o przypiecek, pykając fajeczkę, z zagadkowym uśmiechem spozierał na gościa. -Wiecie – nie wytrzymał w końcu i kiedy sami w chałupie ostali, szepnął: – Żenię się. -Żenicie się? – Dziad, wyskrobujący drewnianą łyżką resztkę ziemniaków z miski, zastygł w bezruchu. Zrazu mniemał, że się był przesłyszał, ale gdy zagajony gospodarz potwierdził wcześniejsze słowa, złożył dłonie w modlitewnym geście. -Co się tak dziwicie? – Lach podszedł do stołu i usiadł naprzeciw. – Sam ostałem. Nie ma mnie kto doopiekować na starość, bo wychowanica… Niech Bóg uchowa przed takimi! – machnął ręką. -Macie już jaką babę na oku? Czy dopiero myślicie poszukać? -Jużem posłał swatów – oznajmił półszeptem. – Jeno wychowańce o niczym nie wiedzą. -Dadzą wam się żenić? -A co mają nie dać? Jam tu gazdą i nic im do mojego ślubu, i do mojej baby. A wy… – Przyjrzał się badawczo zadziwionemu dziadydze, międlącemu w dłoniach ochłap kapelusza. – Wy o nic nie dopytujecie? Nie ciekawiście mojego ożenku? -Co by wam tu rzec, Lachu? – wybełkotał Dziad, przeczesując palcami pozbijane pasma rzadkiej, siwej brody. – Możem i ciekaw, ale rozradzić żeniaczki, to wam przecie nie rozradzę. -A czemu mielibyście rozradzać? – zdziwił się staruszek, nie wypuszczając z ust cybucha fajki. – Zresztą, rozradzić se nie dam. Samemu przykrzy mi się na świecie, a jak babinę do chałupy sprowadzę, będę miał do kogo gębę otworzyć. -A coście za jedną upatrzyli? Wdowę jaką? – dopytywał wędrownik, którego ogarnęło słuszne przeczucie, każące cofnąć się myślom do zdarzeń mających miejsce w Żydowej karczmie. -Udała mi się ta panna, coście ją u Żyda w Zabrzeży widzieli – odparł Lach. – Posłałem tedy swatów z flaszką. Zaraz na drugi dzień. I nie odmówiła. -Toć przecie młódka! Mogłaby uchodzić za waszą wnuczkę! -Wiem. -I służąca. -Mnie wiana nie potrzeba. Mam dosyć i ziemi, i dobytku, przeto głodować nie będziem. A jak mnie pięknie doopiekuje, to zapiszę wszystko w testamencie. -A wychowańce? Co rzekną na waszą wolę? -Nic nie mają do gadania. A jak mi będą babą pomiatali, precz z chałupy pogonię! Dziad pokręcił głową i ni słówkiem nie zdradzając tego, co sądzi na temat Lachowych zamysłów, wsadził do pustego wora pęto kiełbasiny i bochenek chleba, na życzenie gazdy przyniesione z komory przez dziewkę służebną, ukląkł na środku izby i odmówiwszy pacierze, pożegnał gościnną zagrodę. Ale nie na zawsze. Tego lata bowiem nieraz dane mu było zaglądać do obejścia, co czynił nie tylko dla gorącej strawy, lecz i dla Maryny, której urodzie, oprawionej w paradne spódnice i gorsety, wyszywane szklanymi paciorkami, nie mógł się napatrzeć. Jednakowoż patrząc, milczał tajemniczo i dumając w ciszy nad boskimi plany, dziwował się odmienionej doli ongisiejszej sługi i ukontentowaniu leciwego gazdy, któremu przy młodej małżonce wyraźnie ciężaru lat ubyło. Maryna i Lach przeżyli ze sobą trzy roki, szanując się wzajemnie i nie czyniąc z siebie widowiska, jak zrazu we wsi prorokowano. Bo choć młódka, małżonka na ludzkie pośmiewisko nie wystawiała, gospodynią okazała się porządną i o Lachowy dobytek należycie dbała, pilnie strzegąc go przed zachłannymi wychowańcami, wygnanymi z izby do komory i nie mającymi śmiałości czynić wrzasku wokół swej niedoli. Zaś kiedy Lachowi sił zbrakło, stała się mu prawdziwą podporą, bo i karmiła w ostatnich miesiącach żywota, gdy trzęsącą się ręką nie zdołał łyżki do gęby wrazić, pod ramię wodziła między bielonymi ścianami obejścia i wesołymi pogwarkami zabawiała w długaśne wieczory. A na jarmarku nieraz, na oczach ludzisków, własną zapaską wycierała zasmarkany nos męża-starowiny. Zawistnicy, których po świecie niemało i którym w ślepia zawsze cudze szczęście kole, co rusz powiadali, że czyniła to wszystko, ażeby przyobiecanego w testamencie zapisu nie stracić, ale Dziadowi, który rokrocznie zaglądał do Lachowej zagrody, wcale nie widziała się tak interesowna, jak o niej gadali. I chociaż czasami, przy odpuście albo jarmarku w pobliskiej mieścinie, spotykała swojego Gromalę, trwającego cierpliwie w kawalerskim stanie, ni razu nie zasromała, ani nie strapiła Lacha. A gdy przede śmiercią stracił władzę w nogach, gdy zległ był w pościeli, troskliwie go pielęgnowała. A gdy Biała przelazła przez dziurę w płocie, gdy umarł, odprowadziwszy wzrokiem plebana z wiatykiem, wyprawiła mu godziwy pogrzeb i zanim posprzedawała wszystkie grunta, otrzymane wedle ostatniej woli nieboszczyka, jęła przemyśliwać o przeprowadzce do rodzinnego przysiółka. Do ojcowej chaty zwiozła ruchomy dobytek: wypielęgnowane konie, dojne krowy z owcami, kury nioski, gęsi z gąsiętami, puchate pierzyny, domowe statki, cztery malowane skrzynie, wypełnione babskimi szmatami i moc rozmaitych różności, o jakich parę roków temu nawet jej się nie śniło. Lach bowiem danego słowa dotrzymał i zapisał jej w testamencie wszystko co z dziada pradziada posiadał i choć wychowańce (inni krewni dawno pomarli) krzywdowali sobie, nie śmieli głośno żółci na nią wylewać, jako że pozwoliła im do śmierci zeżyć w chałupie, w której tyle lat siedzieli i obrabiać okrojony kawałek gruntu, na którym tyle lat pracowali. Parobka, który u nieboszczyka wiele lat przesłużył, dobrze wypłaciła, między dziewki służebne stare ubrania rozdała i na koniec, zamówiwszy u kowala żelazny krzyż z paradnymi zawijasami, który kazała postawić na Lachowej mogile, na dobre przeprowadziła się w rodzinne strony. Za przyczyną polachowskiego majątku całą rodzinę z biedy podźwignęła i gdy minął okres żałoby, za mąż się wydała. Za swego Gromalę. Bo starzy Gromalowie, odkąd stała się z najbiedniejszej, najbogatszą partią w siole, przestali synowi zakazywać żeniaczki i nawet do prawdziwej zgody z nimi doszła, jako że nie chowała urazy o dawną niełaskę. -Boże, Bozicku! – Dziad, który pewnego razu trafił do Gromalowej chałupy, głośno chlipiąc gorącą polewkę, kątem oka spozierał na Marynę, krzątającą się radośnie koło pieca, na którym suszyły się gruszki ze śliwkami i wzdychał cichutko. – Boże mój, Bozicku! -Co wam to? – przystanęła. -Nadziwować się nie mogę waszemu dostatkowi. I waszej litości. -A czemuż? -Boć z dawien dawna wiadomo, że litosne serce nie stoi w parze z bogactwem. -Toć pewnie zachodziliście nie do tych chałup, co trzeba! – zaśmiała się serdecznie i jęła go usilnie przekonywać, aby nie odmawiał gościny i na zimę w chacie pozostał. – Mróz siarczysty, kurniawa, śniegi do pasa, a wy ostać u mnie nie chcecie? -Ostać, bym ostał – mruknął. – Jeno co wasz chłop na to powie? -A co by miał gadać? – wzruszyła ramionami. – Jak już ja się zaprę, to zaraz się zgodzi. I powiadam wam, że daleko o tym kiju nie zaleziecie. Ostańcie – nalegała. – Przezimujecie w komorze. Za polewkę pacierze za Lachem zmówicie, pieśni zaśpiewacie, gadki opowiecie… Miejcie pomyślunek! Jeść mamy co! I spać jest gdzie! -Gadacie? – wahał się. -Na wiosnę w ten wasz świat pójdziecie. -Na wiosnę? – nie krył nieśmiałej radości. -A dyć, gadam po ludzku! -Niechaj wam Bóg błogosławi! – Z rzewnym uśmiechem pochylił się nad dymiącą polewką i nie opierał się dłużej namowom życzliwej gaździny. -Już pobłogosławił – uśmiechnęła się, głaszcząc dłońmi okrągły brzuch, sterczący spod serdaka. – A was, jakem obiecała, do nieba za żywota poślę! Za to, że moja dola tak się odmieniła! – rzuciła uroczystym szeptem, święcie przekonana, że to żebrzący dziadzisko, któremu onegdaj w żydowskiej karczmie okazała litościwe serce, orędował za nią u Pana Bozicka. Wędrowny Dziad uniósł zadumaną twarz znad miski i zapatrzony w skupioną gębulę Maryny, pomyślał ze smutkiem, że na świecie ciągle jest za mało podobnego szczęścia i takiej wdzięczności. O Jaśku, co z zarobku w Peszcie wrócił Wracał z Częstochowy Dziad z kulawą nogą. Szedł bardzo powoli, bo gorąc był wielki. Ale nie dziwota, skoro zbliżał się środek upalnego lata. A lato tego roku było wyjątkowo piękne. Nie tak parne i burzowe, jak ubiegłe. Słoneczko stało na południu. Rozgrzane powietrze falowało nad piaszczystą drogą. Kościelne dzwony biły na Anioł Pański, a echo przyniosło do dziadowskich uszu ich rozhuśtany dźwięk, stłumiony przez znaczną odległość. Żniwiarze poznikali z pól, aby nie stawać na drodze duszom pokutujących przodków, co dzień o tej porze wędrujących po miedzach, zielonymi wstążkami przecinających łany dojrzewających zbóż. Stary wędrowiec poprawił przerzucony przez ramię wór ze zgrzebnego płótna i oglądając się, uczynił znak krzyża. Na kamienistej drodze, wijącej się między pagórkami pokrytymi szachownicą niewielkich, nieurodzajnych zagonów, nie było żywego ducha. Na ścierniskach również. Chłopi, jeszcze niedawno stawiający w koślawym rzędzie mendle z małych snopeczków pszenicy, przetykanych plamami krwistoczerwonych maków, porzucili sierpy i zeszli przed południem do chałup, których strzechy nieśmiało wyglądały zza plecionych płotów. Przystanął. Obejrzał się jeszcze parę razy na wąskie smużki dymów, unoszące się nad chatami i niepewnie pozierając na miedze, pobielone kwiatami krwawnika, obrócił się na pięcie i pokuśtykał na zachód, do sioła, do którego już nieraz zaglądał. Był rok 1900 kiedy wkroczył na drewniany most na Końcu Wsi, przerzucony nad szumiącą rzeką i napotkał Jaśka, opartego o skrzypiącą poręcz i zapatrzonego niemo w słoneczne promyki, skaczące swawolnie z jednej rozpędzonej fali na drugą. -Niech będzie pochwalony – uchylił kapelusza, z zaciekawieniem spoglądając na wypchany parciany worek, na porządne, acz nieco przykurzone odzienie i posępną minę młodego chłopa. – Skąd idziecie? – zagadnął, głęboko przeświadczony o tym, że podróżny nie wędruje ze wsi, ale do niej wraca. -Na wieki wieków – odparł zapytany, z wolna cedząc słowa i ociągając się, odwrócił wzrok od rwącego nurtu rzeki, toczącej swe wody do pobliskiego Dunajca. – A dyć, ze świata idę, dziadku. Ze świata. -Tako, jako i ja – mruknął Dziad, coraz natarczywiej wpatrując się w zasępione oblicze piechura, kryjącego zadumane oczy w cieniu kapelusza i ściskającego w garści cybuch zgasłej fajki. – Coś markotny wracacie. -Ano, markotny – odparł zapytany, podnosząc spod stóp wypchany wór i nie oglądając się na starca, wolnym krokiem udał się nad stromy brzeg rzeki. Poszukał łagodnego zejścia do wody i zdjąwszy kapelusz z głowy, siadł na wielkim głazie, na którym niezawodnie, bo był bardzo duży, w każde popołudnie, po zachodzie słonka, musiały gromadzić się tutejsze boginki. Najczęściej widywano je o zmroku, gdy prały swoje szmaty w bystrym nurcie rzeki. Niezgrabne były: małe, pękate, z krótkimi rękami i nogami. I przeważnie biegały po brzegach z rozpuszczonym włosem. Jednak nie każdemu człekowi chciały się pokazać, więc niektórzy natykali się tylko na białe płachty mokrych pieluch, powiewające na wiklinach, albo słyszeli niewyraźne szmery rozmów. Ale przecie byli i tacy – w tym Jaśkowa macocha – którzy, nieostrożnie zapędziwszy się wieczorem w okolice wody, widzieli jak boginki, cupiące na kamieniach, prały wielkimi piersiami ubrania małych boginiaków. Należało wtedy jak najszybciej uciec i broń Panie Boże, nie zaczynać zwady z istotą, która na ogół nie czyniła śmiertelnikom krzywdy, lecz jeśliby ją napastować, rzuciłaby urok, albo o gorszego… Jasiek wzdrygnął się mimowolnie i choć słoneczko na niebie mocno przygrzewało, i do zachodu miało długą drogę, rozejrzał się po brzegach zaścielonych mnóstwem otoczaków, po szumiących wiklinach za nimi i łagodnych górskich stokach, widocznych na horyzoncie. I te boginki to takie są – wspominał słowa mądrych kmieci – że choć zazwyczaj nie czynią nikomu szkody i raczej starają się unikać przypadkowych spotkań ze wścibskimi ludźmi, to w pewnych szczególnych okolicznościach, wówczas gdy chałupy (nie daj Bóg!) nie chroni moc odpowiednich na czas połogu magicznych rytuałów, mogą stanowić zagrożenie dla położnic i niemowlaków, które po kryjomu zabierają, podrzucając na ich miejsce własne, szpetne dzieci. Jaśka, gdy był małym chłopcem, nieraz ojciec straszyli, że jeśli będzie dokazywał, to go boginki z chałupy wykradną i poniosą nad wodę. Siedział tedy ze strachu pod stołem, cichy jak ta trusia i już nie śmiał dokuczać przyrodniemu bratu, śpiącemu w kołysce. – A może i – myślał sobie wówczas, przypatrując się zmarszczonej Maćkowej gębusi – to brata boginki do izby przywlokły? Może on podmieniec? – I marzył po cichu, aby macocha, która zrazu godnie zastępowali umarłą matulę, wzięli Maćka i precz, boginkom oddali. Ale, gdzie tam! Ani myśleli krzywo spoglądać na onego „znajdę”, a cóż dopiero wynosić go na kupę gnoju i bić brzezinową miotłą dopóty, dopóki jego przeraźliwe łkanie nie zwabi boginki. Z dawna bowiem wiadomo, że boginka macierzyńskie uczucia posiada i, jak każda matka, jest okropnie wrażliwa na krzywdę własnego dzieciaka, choć przecie paskudy, którego podrzuciła ludziom nie z okrucieństwa, ale z musu, bo nie zdołałaby go wyżywić własnymi siłami, jako że był straszliwie na jadło łapczywy. Kobiety przeważnie krzywdy podrzutkowi nie robiły, mimo iż nietrudno szło odgadnąć, że to nie rodzone dziecię, ale rozdarty boginiak, z łbem wielkim jak baniak i chowały takiego, chociaż był niewydarzony, bo szpetotą albo ułomnością wyróżniał się spośród rówieśników, przyrodzoną złośliwością utrapienie rodzicom przynosił i żarł tyle, co stare chłopisko. -Ej, Boże! – Jasiek, któremu całe dzieciństwo stanęło przed oczyma, westchnął z cicha i nie przyuważywszy zaintrygowanego Dziada, cupiącego na głazie opodal, zdjął ze zmęczonych nóg nowiusieńkie buty, odwinął zaparzone z gorąca onuce, a potem i jedno, i drugie, starannie ułożył na kamieniach rozgrzanych od słońca. – Co robić? – stęknął i podwinąwszy nogawki zakurzonych spodni, zanurzył obrzękłe stopy w przejrzystej wodzie, delikatnością chłodnego dotyku niosącej niewysłowioną ulgę. Będąc chłopięciem nie miał pojęcia, że boginka, zabierając zbitego na gnoju podmieńca, oddaje ludzkie dziecko, które onegdaj uprowadziła z kołyski i kiwał teraz głową nad własną głupotą. Naiwnym był. Niedomyślnym. A kiedy nieco podrósł, zrozumiał, że Maciek to przecie ojcowy syn, jako i on sam. Tyle, że obaj byli z różnych matek i o rodzonego Maćka macocha bardziej dbali, niźli o pasierbów. Matuli ni
 
  STRONY PARTNERSKIE I POLECANE PRZEZ MAGAZYN CEGŁA  
   
  Portal turystyczny Noclegi-Online Wrocław  Kalambur