"Dziennik Cathrin Fahrell"
Jak każda opowieść o piratach i ta toczy się na ciepłych morzach karaibskich. A swój początek bierze na jednej z maleńkich wysepek rozsianych między Zatoką Meksykańską, a wybrzeżami Ameryki Południowej, gdzie w śród zakonnych murów wychowuje się córka bogatego i wpływowego szlachcica. Niestety szybko osieraca on córkę. I w chwili, gdy ta jest już dorosła, zaczyna się nasza historia wraz z udziałem Cathrin Fahrell...
Rok Pański 1578, 15 czerwca
Cała moja znajomość z piratami zaczęła się właśnie tego dnia. W pochmurne popołudnie, jak co dzień wybrałam się na konną przejażdżkę, oczywiście ku wielkiemu nie zadowoleniu siostry przełożonej. No cóż mam słabość do ogierów pełnej krwi. I nic nie poradzę. Trasa ta co zawsze. Gościniec od wschodniej bramy klasztoru, potem w prawo utartą ścieżką przez las, a dalej polami i do domu. Tym razem było inaczej. Gdzieś w połowie ścieżki koń oszalał, zaczął się miotać. Koniec końców spadłam, tłukąc sobie kość ogonową o ubitą ziemię. Ałłłła...
Koń zwiał. I zostałam sama. No nie zupełnie sama, bo z przyczyną swojego upadku. Leżał pod jednym z drzew. Stary, brudny, cuchnący i chyba ranny i nieprzytomny, ewentualnie martwy, obszarpany..., w sumie chyba pirat. No nic, podeszłam, pochyliłam się. O Boże a on OŻYŁ! Złapał mnie za ramie i... może się nie będę rozpisywać. W sumie z tego jego trudnego do rozszyfrowania słowotoku, zrozumiałam tylko tyle, że jest kapitanem jakiegoś statku, poszukiwanym w dodatku i chce żebym coś przekazała jego załodze, a ściślej jego następcy - bosmanowi, panu G. Mogranowi; dał mi to coś, a potem... wyzionął ducha.
Jako dobrze wychowana panna i katoliczka zarazem pochowałam nieszczęśnika. Męczyłam się z nim do samego wieczora taki był ciężki. I jeszcze deszcz zaczął padać. Zła, zmarznięta, głodna, przemoczona i z obolałymi plecami wróciłam do klasztoru. Jedno wam powiem, chyba żadne moje wyjaśnienia nie są w stanie zadowolić siostry przełożonej. Taki już mój pech, a to dopiero początek... c.d.n. |