Cegła - Literatura - Proza - Poezja
JEST JUŻ 24 NUMER MAGAZYNU CEGŁA - PIECZĘĆ, PYTAJ W KSIĘGARNI TAJNE KOMPLETY, PRZEJŚCIE GARNCARSKIE 2, WROCŁAW
AKTUALNOŚCI MEDIA PODREALIZM CEGIELNIA WASZE & NASZE WYWIADY LINKI KSIĘGA GOŚCI REDAKCJA
 
 
WRÓĆ | WYDRUKUJ

Borsuk

Zamach

 

Śpiewałem w chórze. To był dobry chór i z czasem zasłynął swoim głosem. Dlatego często gdy kalendarz wskazywał ważną chwilę publicznie czczoną zapraszano nas na uroczystość. Przywykłem do tego i nie robiło to na mnie większego wrażenia, byłem zawodowcem. Wskakiwałem w białą koszulę, garnitur i ambitnie robiłem swoje na scenie w znakomitej scenerii wśród śmietankowego towarzystwa, którego też byłem częścią, jako uznany artysta i nic więcej. Kiedyś zaproszono nas na obchody niepodległości w stolicy. Impreza z pompą i przemówieniem prezydenta mojej ukochanej ojczyzny. Oczywiście kierownik przyklepał nasz udział w hucznym świętowaniu. Tym bardziej, że nasza rola była wyjątkowym prestiżem z racji pierwszeństwa, czyli IX Symfonia Ludwika Van B. tuż przed wielką mową głowy państwa. Nawiasem mówiąc nigdy nie przepadałem za tym kurduplem i jeśli opowiadałem jakieś kawały, co rzadko mi się zdarzało, to on był zawsze ofiarą mojego szczerego szyderstwa. Śpiewało mi się bardzo dobrze. Naprawdę, to był jeden z lepszych koncertów w mojej karierze. Dobra forma, dobra scena, świetne nagłośnienie... A później przemówienie. Żałosna mowa patetycznej bredni nad bredniami drażniącym skrzekliwym głosikiem. To było straszne. A obok niego nabożnie, na baczność, najbrzydsza w historii pierwsza dama, szanowna małżonka delikwenta, który pokracznie reprezentował nasz kraj i co się z tym wiąże, moją osobę. Zaznaczam, że za młodu byłem osobą porywczą i reagując spontanicznie nie hamowałem swojej spektakularnej w przypływach fantazji. Pierwsze co pomyślałem, a może nawet nie myślałem tylko od razu zrobiłem: kopniak w dupę dla prezydenta, mocny kopniak przywracajacy równowagę ducha, zdrowa akcja w uczciwej intencji. Wywrócił się biedaczek, nabił guza i tyle. Wyszedł z tego bez szwanku, a ja... Cóż, prezydent był człowiekiem przewrażliwionym na swoim punkcie w najwyższym stopniu i interpretacja mojego kopniaka była jednoznaczna - atak terrorystyczny. W sądzie nie miałem szans. Prokurator był dobrze wyszkolonym dobermanem i rzucił się na mnie jak na surowe mięcho. Wyciągnął na wierzch nawet to, że w dzieciństwie namawiałem kolegów na wagary i kilkakrotnie zdarzyło się, że sprawiłem komuś manto. Zostało to uznane za postawę zdegenerowaną, anarchistyczną i u pierwocin mojej mentalności w prostej linii rozwoju oznaczało skłonność do rewoluji, realną groźbę dla kraju i kopniak w dupę prezydenta, apogeum mojej agresji był równocześnie śmiertelnym ciosem w godność każdego obywatela. Wyrok brzmiał: dwadzieścia pięć lat, bez możliwości odwołania. Nie muszę chyba opisywać mojej miny jak to usłyszałem, ani pierwszej chwili powitania celi pełnej elitarnych morderców i gwałcicieli. Oczywiście cała sprawa była cholernie nagłośniona, CNN kojarzył nawet moją skromną osobę z Osamą Ben Ladenem. Zrozumiałem, że jest to dla mnie pewna szansa, nie chodziło o sławę, chodziło o bezpieczeństwo pod celą. Opowiedziałem chłopakom, że chór był tylko pretekstem żeby zaczaić się za plecami wroga, a że ten kopniak w zamierzeniu był kopniakiem śmierci, który trenowałem ze starodawnym japońskim mistrzem karate przez kilka miesięcy i gdyby nie to, że się potknąłem mielibyśmy nowe wybory i tak dalej i tak dalej... Poniekąd udało mi się. Połowicznie. Współlokatorzy jednogłośnie zakwalifikowali mnie jako świra, a świr też jest śmieciem. Gwarantowało mi to nietykalność, bo traktowali mnie jak powietrze, ale w perspektywie ćwierćwiecza to też było bolesne. Tym bardziej, że po kilku miesiącach zostałem przeniesiony do izolatki, która stała się moim ostatnim domem strzeżonego piekła. Z całych swoich sił starałem się przeciwdziałać entropii tego beznadziejnego pierdzenia. Wprowadziłem dyscyplinę: robiłem obowiązkowe pompki, brzuszki i przysiady, ćwiczyłem gamę, śpiewałem, czytałem i pisałem, a co najważniejsze marzyłem. Wiadomo o czym marzy człowiek zamknięty. O wolności. I było to marzenie, które dawało siłę walki o cenną rzeczywistość na zewnątrz. Znacie te wszystkie historie jak koleś robi podkop łyżeczką, przebijając się przez magmę milimetr po milimetrze, centymetr na rok. Brzmi to jak legenda i powstają o tym dobre filmy. A ja...
Przeżyłem to. I zrobiłem to widelczykiem, przemyconym z kuchni, w której przez jakiś czas myłem brudne gary. Dzień  w dzień, skrobałem, dłubałem, aż zobaczyłem światełko w tunelu.
Trwało to dwadzieścia cztery lata z kawałkiem. Dokładnie w przededniu mojego legalnego wyjścia na wolność ucieczka była możliwa. Leżałem na kojo myślałem i myślałem, bo nie musiałem już marzyć, musiałem wybrać wolność brawurowej ucieczki albo tę w wersji regulaminowej. Nie miałem na to wiele czasu, ostatnia noc, kilka godzin. Cóż miałem zrobić. Musiałem uciec, gdyby nie to, moje życie straciłoby wszelki sens, a upragniona wolność byłaby gorzkim, ostatnim etapem głupiego życia ośmieszonego starca. Uciekłem. Zwyciężyłem wolność prawdziwą. Na zewnątrz miałem do załatwienia tylko dwie sprawy. Nie chciałem nadrabiać na siłę utraconej młodości. Dwie sprawy, to wszystko. Wizyta na cmentarzu, żeby przeżegnać się nad grobem matki, której zmarnowałem życie i biedaczka utopiła się we łzach, druga rzecz: spotkanie z prezydentem. Byłym prezydentem, wdowcem i staruszkiem, podobnie jak ja, bo jego brzydka żona umarła, a on czekał na śmierć w zaciszu sporej haciendy nad pięknym jeziorem w głuszy iglastych borów. Nie chciałem nic więcej jak tylko spojrzeć mu w oczy przez dłuższą chwilę, tak żeby przypomniał sobie mojego historycznego kopniaka, po czym wręczyć z fasonem soczystego plaskacza bez słów z otwartej dłoni, postawić kropkę nad i. Moja misja nie była zbyt trudna. Mam na myśli odnalezienie go w tych borach. Zlokalizowałem go już dawno temu na podstawie przecieków z brukowej prasy, do której miałem dostęp dzięki uprzejmości przewrotnego klawisza, który choć był gadem parszywym, szanował mój wyczyn, pamiętając z dzieciństwa ze szczegółami transmisję na żywo z owego Dnia Niepodległości. Pojechałem tam pociągiem, a następnie przez parę dni czaiłem się w lesie czekając na optymalny moment, bo gość był chronionym emerytem. Dwóch uzbrojonych goryli wciąż włóczyło się za nim jak cień. Nie wiem, może łączyło ich coś więcej z kurduplem, niż tylko obowiązek zapewnienia mu bezpieczeństwa. Graniczyło to z absurdem, bo był postacią kompletnie zapomnianą i przez te kilka lat kadencji u steru niczym szczególnym nie zasłynął oprócz nijakiego, odpychajacego debilizmu, za który zabijanie byłoby debilizmem w równej mierze. Wreszcie... Skoro świt, samiuteńki, na brzegu jeziora, na rybach. Siedział przed gigantyczną wędką i zahipnotyzowany obserwował kiwajacy się rażeniowy spławik. Od czasu do czasu łyknął sobie z piersiówki. W pewnym momencie karczycho mu się obluzowało, kaszkiet zsunął po kowbojsku na nos, piętnaście minut w kamiennym kręgu, słodka drzemka. Na to właśnie czekałem. Podszedłem go czujnym, żwawym krokiem uważając żeby się nagle nie przebudził i nie zrobił zbędnego szumu na alarm. Spał jak niemowlę, chrapiąc jak prosiaczek. Poklepałem go po ramieniu. Ocknął się, był w lekkim szoku, nie wiedział, czy to sen, czy zjawa, ściągnał czapkę, stanął na baczność i spojrzał butnie w moją twarz... Rozpoznał mnie i już chciał krzyknąć, a ja wtedy z refleksem trzask go w gębę, zamachem z prawej, otwartej, głośne klaśnięcie... I wtedy, czując spełnienie swej misji, usłyszałem huk i celna kula przeszyła na wylot moje serce, a rykoszet ugodził kurdupla w tętnicę szyjną i skonał obok mnie na piasku, wykrwawiając się w głębokiej frustracji, a ja skończyłem swój żywot śmiercią bandyty i chyba tak musiało być. Ostatnie co zobaczyłem: podbiegli do nas goryle, jeden lamentował, drugi posępnie milczał.
- Niech to szlak!!! Co teraz będzie, znowu przydzielą nas do jakiegoś gówna, a już myślałem, że dociągnę roczek i przejdę na wcześniejsza rentę. Kurwa jego mać!!!
- Romek, Romek!!! Patrz!!! Bierze!!!
Mniejszy, milczący chwycił za wędkę i zdecydowanym ruchem wyciągnął na powierzchnię sześć kilo pięknego karpia.


 

 
  STRONY PARTNERSKIE I POLECANE PRZEZ MAGAZYN CEGŁA  
   
  Portal turystyczny Noclegi-Online Wrocław  Kalambur