Cegła - Literatura - Proza - Poezja
100 000 KSIĄŻEK NA WWW.TAJNEKOMPLETY.PL !!!
AKTUALNOŚCI MEDIA PODREALIZM CEGIELNIA WASZE & NASZE WYWIADY LINKI KSIĘGA GOŚCI REDAKCJA
 
 
WRÓĆ | WYDRUKUJ

Czerwony Tulipan

Człowiek, który chciał być wolny

Józef P. otwiera oczy. Otwiera, czy też ma je otwarte już od paru minut, nie wie.

Chwilę gryzie się z tym faktem, nie mogąc jednoznacznie stwierdzić, po której stronie – prawej czy lewej – leży prawda. Dochodzi do wniosku, że prawda w ogóle nie leży i krótkim, lakonicznym „ech” kwituje całą sprawę. Przetacza się na drugi bok, plecami do stojącego na stoliku zegarka, zostawiając z pogardą tę kwestię wraz z wygniecioną przez noc połową łóżka. Nie musi patrzeć na zegarek, by wiedzieć, że jest dokładnie szósta rano.

Odkąd pamięta (a zaznaczyć trzeba, że pamięta niewiele wstecz, gdyż wspomnienia w głowie Józefa P. nakładają się na siebie, pokrywają i fantastycznie mieszają wedle własnego „widzimisię”, tworząc jakieś niezrozumiałe, dręczące pasmo jednego, długiego, niekończącego się dnia), jest szósta rano, znienawidzona przez Józefa P. pora dnia, po której następują znienawidzone przez niego czynności, doprowadzając go nieodmiennie do znienawidzonej pracy, na długie znienawidzone osiem godzin.

Niekończące się godziny męki, podczas których czas rozłazi mu się w rękach i ciągnie ohydnie, jak wstrętna guma do żucia Józef P. znosi heroicznie. Ani jednym westchnieniem, ani jednym zniecierpliwionym spojrzeniem oczu, ani choćby fałdką na koszuli (koszule co dzień starannie prasuje!), ani żadną inną rzeczą, która jego jest nie daje poznać po sobie, jak straszliwie skręca się w środku od ślepej nienawiści do swojego rzycia.

Józef P. nie wie ile ma lat.

We własnym niebotycznym odczuciu  ma lat 1000, albo i więcej, ale o to się nie założy, bo z każdym dniem Józef P. jest coraz mniej pewny siebie.

Zapatrzony jak smuga światła leniwie przetacza się po suficie odczuwa nagły atak strachu, że nie czuje własnego ciała. Niecierpliwie porusza nogą, bo metafizyka tej chwili wydaje mu się nie do zniesienia. Józef P. nie przyznałby się nawet przed sobą, że owa „nieznośność” tej metafizyki polega na zwykłym strachu przed wszelkimi studniami nieznanego, otwierającymi niebezpiecznie pociągająco swe czeluści, gdy tylko się im raz na to pozwoli.

Józef P. n i e  z n o s i  przewidywalności swego życia.

Tego, że za każdym zakrętem mieści się ta sama niewidzialna ściana nie do przebycia, o którą zawsze rozbija nos i nie tylko. Ale godzi się na ten absurd ugładzonego życia, bo słowo „niezgoda” dawno wyszło z jego słownika.

Józef P. nieustannie odczuwa, że dziecinnieje.

Coraz mniej jest w nim jego myśli, coraz mniej odzywa się, a coraz bardziej poddaje pierwotnym instynktom. Zostaje w nim tylko to, co niezbędne do przeżycia. Od wielu lat życie układa mu się w jakiś z góry ustalony schemat, toczy według jakiejś rozpiski, przy której kolejnych spełnionych podpunktach stawia zażenowaną parafkę. Bo na to, żeby podpisać się pod swoimi działaniami i myślami pełnym imieniem i nazwiskiem Józef P. od dawna nie ma zwyczajnie odwagi. Tak bardzo odwykł od siebie samego, podejmowania własnych decyzji i świadomych wyborów, że na sam dźwięk słów: wybór, odwaga, odpowiedzialność kurczy się, a te kilka raptem ocalałych włosów  na łysiejącej głowie staje na baczność.

Nieodmiennie rozgrzesza się przed światem „rozsądkiem” (którego to właśnie nadmiar czyni nas tchórzami), ucinając tym samym wyciągnięte do niego ręce kłopotliwej polemiki.

Józef P. znów porusza niecierpliwie nogą, jakby coś odganiał.

Chce poczuć własne ciało, poczuć wreszcie, że istnieje (bo z tym ostatnio ma coraz częściej kłopoty. Zdarza mu się przyłapać na jakimś bezmyślnym, mechanicznym egzystowaniu w długich epizodach), chce w i e d z i e ć, że jeszcze jest, przecież tylko po to wstaje rano, po to właśnie wykonuje co dzień serię wyuczonych na pamięć ruchów, kręcąc się z mechanizmem nakręcanej zabawki.

Tylko po to zadaje sobie tyle trudu, aby ze wstrętem przełknąć kolejny parszywy w smaku świt.  Józef P. z jakąś mieszaniną gniewu i niechęci nakrywa głowę kołdrą. Dziecinnym gestem próbuje obronić się przed światem.

Perspektywa kolejnego, identycznego z poprzednim dnia (a ten poprzedni trwa już od paru lat) i wysiłek, jaki go czeka, gdy tylko spuści nogi z łóżka przyprawia go o grymas obrzydzenia.

„I po co to?” sparaliżowany wizją nadciągającego jak burza wysiłku pyta sam siebie (jak co dzień) – „Po co to wszystko?”

Józef P. codziennie coś udaje.

Udaje, że chodzi, że coś robi, udaje, że żyje, że to wszystko go obchodzi, że coś się dzieje ważnego, a dzieje się dokładnie nic.

Wie o tym dobrze, dlatego tym ciężej mu jest po ileś tam tysięczny raz odgrywać tę samą idiotyczną komedię, która wcale nie jest śmieszna. Odgrywać przed światem, bo przecież już nawet nie przed sobą. Dawno się zdemaskował i nie chce już mu się nawet udawać, że to wszystko jeszcze ma sens. Dlaczego ostatkiem rozproszonych sił dba jeszcze o zachowanie pozorów przed wielce szanowną opinią publiczną?

Józef P. na to pytanie, jak i na wiele innych nie potrafi odpowiedzieć.

Jest szósta ileś tam, ileś rano. Minuty, sekundy – kto by się w tym wszystkim połapał?

Zresztą jakoś liczenie czasu nie wychodzi mu wybitnie. Bo raz czas stoi złośliwie w miejscu i drwi sobie z niego, a potem znowu ten sam czas pędzi maratonem i tylko kolejne goniące się księżyce i słońca upewniają go, że tak naprawdę, to on tu nie ma nic do powiedzenia.

Zresztą wszystko pędzi do nicości razem z Józefem P. na czele.

Józef biegnie w pierwszym szeregu i to z prędkością, o jaką nigdy nie podejrzewałby swoje zwiotczałe ciało.

A najgorsze, że jak zawsze robi to wbrew sobie.

W pewnym momencie swego życia Józef P. ustawił się w poprzek życia i ani rusz w tył, czy przód. Utkwił jak okruch w przełyku świata, wywołując niemrawy kaszel, który pewnego dnia wypluje go i to z takim impetem, że aż się przyklei do ściany.

„Ten kraj potrzebuje psychologa” przeskakuje myślami niewiadomo dlaczego, a to owe niewiadomodlaczego zdarza mu się coraz częściej. „Wszyscy zapięci po szyję…” jakiś strzęp myśli ściąga mu gniewnie brwi.

Zadając sobie gwałt odrzuca ciepłą kołdrę i nieszczęśliwy popełnia samobójstwo skacząc od razu na proste nogi.

Józef wie, że tylko jeszcze w ten sposób jest w stanie to zrobić.

To, co wydarzy się teraz od wielu lat zna na pamięć.

Parę skłonów w przód, parę w boki, kilka niesprecyzowanych ruchów, wymachów czy też wykopów.  Józef P. po porannej gimnastyce nieodmiennie zaczyna pobrzękiwać pod nosem jakiś ochłap będący zapewne piosenką, markując w ten wyuczony sposób pozory dobrego nastroju.

 Tak niewiele żądam

                        Tak niewiele pragnę

Tak niewiele widziałem

Tak niewiele zobaczę…”

 

Potem zapominając o niej zupełnie porzuca ją wraz z resztkami snu, którego symbolem staje się składana w kostkę piżama, która następnie ląduje na równie starannie pościelonym łóżku.

Józef P. skupia się wyłącznie na rzeczach nieistotnych.

Na luksus rzeczy istotnych nie stać wątłej jego woli.

Kolejną czynnością, którą Józef P. zawsze wykonuje jest zabulgotanie w dłonie pełne zimniutkiej wody (z nadzieją, że ta go obudzi, niestety…). Potem przeczesanie tych kilku włosów, które poprzysięgły mu wierność po grób i siłą (wątłej jego) woli pozostaje mu wyciśnięcie na usta uśmiechu i przyklejenie go tak, by wytrzymał cały (zasrany) dzień.

I oto w ten nieskomplikowany sposób Józef P. jest zdatny do wielokrotnego użytku.

Nieszczęśliwy, nadmuchany siłą (wątpliwej jego) autosugestii, jak balon zamierza przetrawić kolejny (zasrany) dzień.

Wystarczy mała szpileczka, malutki ciosik, maciupeńki prztyczek, a z Józefa P. ujdzie cały animusz, cała siła. Dlatego stara się frunąć ostrożnie ponad wszystkim, niczego nie dotykać, o nic nie zahaczać.

Głośno stukając łyżeczką o szklankę z uchwytem, w której roztrąca herbatę jak nadciągające już ciemne chmury swych myśli, czuje ukłucie straty. Ma wrażenie, że świat (znów) go oszukał, że ciągle to robi, ze śmieje się z niego. Znowu  – jak co rano – czuje, że ma parę tysięcy lat i kilka kilogramów kurzu na barkach. Tymczasem Józef P. ma lat pięćdziesiąt ileś tam z przewagą ileś tam nad pięćdziesiąt, a na ramieniu tylko dziurę w swetrze.

I znów wbrew sobie podejmuje walkę z (zasranym) dniem. Bez przekonania, za to z oporami przestawiając – dziwna zależność -  nogi ciążące coraz bardziej w miarę kurczenia się dystansu pomiędzy nim, a drzwiami. Kładąc dłoń na klamce Józef P. czuje się jakby kładł swoją głowę na katowskim pieńku.

I nagle w przypływie szaleńczej brawury Józef P. szeroko otwiera drzwi.

 

Józef P. wychodzi z domu i krokiem sztucznie wymuszonym, cały usztywniony od bielutkiej koszuli, od konwenansu uciskającego go ciasnym supłem krawata w szyję, w którym dusi się podwójnie i od błyszczących zgodą na świat lakierek, zmierza na przystanek.

Józef P. wychodzi z domu nawet wtedy, gdy nie musi.

W gruncie rzeczy nic nie musi, a ciągle zdaje mu się, że mu nie wolno niczego nie musieć, że to nie stosowne. Dlatego wychodzi.

Znów postanowił, że zaciśnie nożem usta i przemilczy swoje niezadowolenie z kolejnego (zasranego) dnia.

Pociesza się, że jeszcze tylko dziesięć lat i zostanie emerytem.

 

Podczas gdy Józef P. przykładnie chadza chodnikami, inni ludzie chadzają po nim.

Jedyna aktywność jaka go interesuje, to czynne uprawianie bierności.

Od rana składa się w całość i schodzi mu na tym cały (zasrany) dzień. Spać kładzie się wciąż nieposkładany, niezgodny w sobie, rozdarty. Zawsze obiecuje, że w końcu zrobi to jutro.

Jutro Józefowi P. jawi się jako ta lepsza część życia, która odmieni wszystko.

Na czym dokładnie ta odmiana ma polegać i jak się dokonać – nie wie.

Józef P. wierzy w jutro, ale do niego nie dąży,  toteż jutro nigdy nie nadchodzi.

Kiedy tak piątkowym porankiem odmierza długim niespokojnym krokiem zaspaną jeszcze ulicę podążając tam, dokąd dotrzeć wcale nie chce, pragnie zamknąć się w skorupie swego ciała, tak ciasno, by dotkliwie poczuć się w obrębie swej samotności i tak pozostać najchętniej do końca świata.

Myśl, że mógłby w tej zawieszonej w ciszy chwili być gdziekolwiek, tylko nie tam, gdzie będzie za parę niecierpliwych minut i parę brudnych przystanków przyprawia jego żołądek o zamykanie się w zaciśniętą pięść.

Jak wczoraj, gdy wieszając się na słuchawce telefonu pogwałcił fizyczne prawo odległości pomiędzy dwoma miastami z różnych części świata i dotarło do niego, że spod pozornych podszewek zjawisk wyłazi garściami przypudrowane totalne nieporozumienie.

Nieuleczalni.

Świat Józefa P. nie zna spokoju.

Duszna stabilizacja, w której obraca się co dzień  wzorem trybika, z mechanizmem nakręcanych zabawek nie jest przecież niczym innym jak bolesnym kompromisem, kompromitacją (wątłej jego) woli, dezercją w sprawdzoną łatwiznę.

„Jestem tylko świadkiem siebie samego w obojętnej zgodzie na los” – brzdąka pod nosem swoją mantrę Józef P. stojąc na przystanku.

I nagle porywa go dzika fala ludzka, która na widok nadjeżdżającego autobusu ciśnie z furią w nieotwarte jeszcze drzwi.

Ledwo rozchylają się, a już fala szturmuje wąskie wejście próbując łokciami poszerzyć je.

Józef P. jak zawsze zostaje poniesiony i wessany nieprzytomnym tłumem, kilka centymetrów ponad chodnikiem.

 

Wciśnięty w szereg tych, którzy mało się pchali, bo zabrakło im miejsc siedzących, stoi na baczność jak papieros w paczce.

Józef P. z przykrością znosi wyziewy ludzkich ciał, ich mierzące ciepło, natarczywą obecność, gorące oddechy na szyi i twarzy. Zaciąga się nimi, aż do kolan. Jak zawsze zachowując godny podziwu spokój  Józef P. stara się nie być, żeby nie czuć i nie widzieć.

Próbuje nucić w myślach jedyną chyba znaną mu piosenkę:

                       

Tak niewiele myślę

Tak niewiele znaczę

Tak niewiele słyszałem

Tak niewiele potrafię…”

 

ale porzuca to, gdy zacina się nagle, zapominając słów. Nieoczekiwanie dla niego szybkim gestem sięga do szyi i szarpie za węzeł krawata, by po chwili jednak opanować się i spuścić rękę. Jedzie do pracy. Musi dobrze wyglądać. Ponad 30 lat harówy i ani jednej wygniecionej koszuli, ani jednego nie dopiętego guzika, ani jednej gubiącej się kantki. To zobowiązuje.

Odwraca głowę do okna, ale jego oczom ukazują się ogromne, wylewające się wałkami tłuszczu zza ciasnej koszuliny plecy. Odwraca głowę w drugą stronę, a tam jakiś gimnazjalny szczeniak nonszalancko rozpanoszony na siedzeniu dłubie namiętnie w nosie.

Józef P. odwraca głowę z obrzydzeniem.

Nie musi trzymać się niczego. Tłum pilnuje, by stał na baczność razem z nim, nie mając możliwości najmniejszego swobodnego ruchu, żadnej swawoli.

Nie trzeba aparatów przymusu, tłum sam dba, żeby nikt z niego się nie wychylał.

Józef P. zamyka oczy. Fizyczność człowieka, jakie to obrzydliwe.

Każda próba poruszenia się, choćby zamerdania palcem zostaje od razu udaremniona wbiciem łokcia między żebra, stanięciem na stopie, stuknięciem się głowami i – co gorsza – spojrzeniami ociekającymi jadowitą nienawiścią.

Józef P. nie rozumie.

Od rana podchodzi mu do gardła dziwna włochata (tak to przynajmniej czuje) kula, wzrastająca z minuty na minutę, coś jak zwijanie kłębka włóczki. Coś ohydnego, co ze wstrętem odtrąca się ręką ( tak przynajmniej myśli), co też czyni.

Żeby poczuć, że jeszcze jest zdolny do czegokolwiek, czego nie udaremni tłum, Józef P. z rozpaczą porusza palcami u stóp.

I nieomal mu się to udaje. Nieomal, bo lakierki na takie manewry okazują się za ciasne.

I znowu dopada go to wstrętne uczucie włochatej (tak to przynajmniej czuje) kuli.

„Gdzie jest początek naszej klęski?” myśli zrezygnowany doszczętnie .

 

Wyniesiony z powrotem na ulicę przez dziką ludzką falę, przez chwilę parę centymetrów ponad chodnikiem Józef P. uświadamia sobie jak niewiele w jego własnym życiu zależy od niego samego.

Ląduje po drugiej strony barykady, za którą znajduje się wstrętny biurowy przeszklony moloch. Z coraz bardziej rosnącym oporem przestawia stopę przez zasieki z krawędzi chodnika i przechodzi przez ostrzał jezdni. Staje pod bunkrem wroga.

Józef P. wie, że znów przegrał.

Ma wrażenie, ze robi coś niesłychanie niestosownego i zdrożnego.

Tylko czy można pytać o moralność wobec konieczności?

 

Poprzez imadło zaciśniętych szczęk Józef P. powtarza uparcie w mrugający pojednawczo ekran komputera: „Trzeba to przecierpieć, trzeba przecierpieć, przecierpieć, to… trzeba… przecierpiećprzecierpiećprzecierpieć…”. Myśli rwą mu się i rozsypują do kawy jak sznur korali.

Ekran nie odpowiada nic.

Józef P. wypełnia jakieś rubryki. Pisze coś pilnie, zupełnie nie wierząc w to, co pisze i wiedząc doskonale, że to, co robi zupełnie nic nie znaczy. Kilka razy opanowuje dziwne drżenie rąk pojawiające się nieodmiennie wraz z myślą, żeby wreszcie stało się coś, co pozwoli mu przestać udawać, że wie, co robi. Kilka razy szarpie się, zrywa, mlaska z niezadowoleniem. Potem łapiąc się na tym, że siedzi bezczynnie wgapiając się w ślaczki nic nie znaczących słów na gęsto zadrukowanych kartkach bębni palcami po blacie w jakimś geście zniecierpliwienia.

Józef P. nie poznaje sam siebie.

Przypomina mu się – nie wiedzieć czemu – zapomniany fragment piosenki:

 

„…Tak niewiele miałem

Tak niewiele mam

Mogę stracić wszystko

Mogę zostać sam…”

 

i jak nagle nie obróci się o 360 stopni na krześle, odpychając się dłonią od biurka i wysoko podkurczając nogi; sam nie wiedząc, co robi! Zdumiony chwyta za szklankę, żeby otrzeźwić się zimną wodą, ale zamiast napić się, opierając usta o brzeg bulgota wesoło. Odkłada szklankę już przerażony.

Zwariował.

Pierwszy raz w życiu nie panuje nad sobą, nie wie, co robi i nie potrafi nad tym zapanować.

Ale najgorsze i tak jest to, że mu się to podoba!

„To się musi wreszcie skończyć” myśli i nim zdaje sobie sprawę ryczy ile sił w płucach, aż trwożliwie kołyszą się paprotki: „ TO SIĘ MUUUSI WRESZSZCIEE SKOŃCZYYYYĆĆ!”.

Zdębiały już do ostatniego wiernego włosa na głowie rzuca wzrokiem na leżące przed nim kartki. Paragrafy i litery chwytają się za ręce i zaczynają pląsać zapraszając go do tańca. Chwyta je prędko i rzuca za siebie i ten gest wywołuje w nim eksplozję nie znanego mu dotąd rozsadzającego uczucia – radości.

Chwyta jeszcze raz za szklankę, ale tym razem nie po to, by pić, lecz po to, by wylać całą jej zawartość na swoją głowę.

Józef P. wstaje. Jedną nogą przyklęka na krześle, drugą odpycha się od ziemi. W ten sposób przejeżdża na drugi koniec pokoju i zatrzymuje się dopiero uderzając w ścianę.

Zrywa się szarpiąc już za krawat. Zdejmuje go i fantazyjnie zawiązuje na czole, tak że zwisa my u prawej skroni. Chwyta za klawiaturę i tyle okłada nią ekran, że w końcu ją łamie z impetem. Sam komputer częstuje solidnym kopniakiem. „Sssskończyć” szepcze Józef P. i z przeciągłym gwizdem, ślizgając się na butach po posadzce wyjeżdża na korytarz.

Józef P. biegnie powiewając krawatem na czole i co kawałek podskakując, w powietrzu stuka się obcasami.

Wbiega do gabinetu dyrektora, akurat w momencie, gdy tamten rozmawia przez telefon. Zanim jego szef zdąży zareagować Józef P. paroma susami już jest przy nim. Zabiera mu z ręki słuchawkę i owija mu sznur od słuchawki wokół szyi. Zbaraniałego chwyta za fraki i siłą sadza na krześle, poczym obraca go parę razy. Z dzikim wrzaskiem wybiega z gabinetu.

Zbiega po schodach zeskakując co parę stopni. Jednym celnym ciosem od dołu rozsypuje całą misterną kolumnę dokumentów, którą niesie po schodach sekretarka. W białym deszczu wirujących kartek wybiega na ulicę.

Józef P. staje przed budynkiem i dramatycznym gestem rozdziera koszule na piersi i ciska nią o chodnik, poczym skacze po niej w zapamiętaniu i z energią, o jaką siebie nie podejrzewał, szarpiąc resztki zaprzysiężonych mu włosów.  Dalej biegnie w podskokach w samym zaledwie białym sypialnianym podkoszulku, z kilkoma kłakami sterczącymi jak anteny odbierające sygnały z kosmosu i kompletnie pomylonym wzrokiem. Idącemu w jego stronę policjantowi zrywa czapkę z głowy i zakładając ją sobie na bakier terkota „te-raz-ja-je-stem-wła-dza” .

Szeroko rozkłada ramiona jak gdyby próbował objąć coś niesłychanie wielkiego, być może samą wolność.

Ukrzyżowany bez krzyża Józef P. zaczyna machać rękami na wzór ptasich skrzydeł. Macha coraz szybciej, aż czuje że zaczyna się unosić w górę. Podkurcza nogi pod brodę i w tej pozycji coraz wolniej, za to coraz bardziej zamaszyście młócąc ramionami Józef P. ulatuje w górę. Leci chwilę krzycząc jakieś niezrozumiałe „juuup” nad dachami świata jak człowiek, który się świetnie bawi.

Józef P. nie czuje zmęczenia.

Nagromadzona w nim przez lata energia, która nie miała ujścia  rozsadza go.

W końcu Józef P. dostrzega wysoki blok. Prostuje nogi do lądowania i przestając machać rękami. Wkrótce staje na dachu.

Patrzy na rozciągniętą płasko przed nim jak dywan z maleńkim wzorem przestrzeń.

Nigdy nie zdawał sobie sprawy, że świat jest tak wielki, bo też nigdy nie wychodził poza maleńką, niezbędną do przeżycia arterię ulic, których konieczność określały dom, praca, sklep. Czasem był to jeszcze jakiś urząd, jakaś apteka, niezmiernie rzadko – poczta. Tak czy inaczej zawsze był to ledwo supełek paru uliczek z paroma skrzyżowaniami, kilka obskurnych przystanków autobusowych, które mijał dwa razy dziennie. Tam i z powrotem, tam i z powrotem, zawsze tam i z powrotem.

A tu nagle leży u jego stóp pomniejszony do wielkości planszy z makietowej wielkości budyneczkami, samochodzikami i ludzikami wielki, otwarty świat. Wszystko zdaje się być papierowe i nietrwałe, nawet to co z dołu straszy rozmiarami pozorną niedostępnością. Wystarczy nabrać powietrza w płuca i zdmuchnąć, a wszystko rozsypie się bez cienia oporu.

Józef P. pierwszy raz w życiu góruje nad światem.

Może stanąć na dowolnym budynku i wbić go w ziemię.

Józef P. jest bogiem.

Od teraz przez kilka sekund, gdy stając na krawędzi swego bóstwa wyznaczonego przez skraj dachu przechyla się i odpływa w dół. Spadając na jezdnię maluje na niej mózgiem i krwią rzadki kwiat wolności…

 

„…Wolność kocham i rozumiem

Wolności oddać nie umiem…”

 

Józef P. otwiera oczy. Otwiera, czy też ma je otwarte od paru minut, nie wie. Chwilę gryzie się z tym faktem, nie mogąc jednoznacznie stwierdzić, gdzie leży prawda. W końcu decyduje, że prawda wcale nie leży krótkim, lakonicznym „ech” kwituje całą sprawę. Przetacza się na drugi bok, plecami do stojącego na stoliku zegarka, zostawiając z pogardą tę kwestię wraz z wygniecioną przez noc połową łóżka.

Nie musi patrzeć na zegarek, by wiedzieć, że jest dokładnie szósta rano. Zapatrzony jak smuga światła leniwie przetacza się po suficie odczuwa nagły atak strachu, że nie czuje własnego ciała. Niecierpliwie porusza nogą, bo metafizyka tej chwili wydaje mu się nie do zniesienia.

„I po co to?” Józef P. sparaliżowany wizją nadciągającego jak burza wysiłku pyta sam siebie (jak co dzień) – „Po co to wszystko?”

Zadając sobie gwałt odrzuca ciepłą kołdrę i nieszczęśliwy popełnia samobójstwo skacząc od razu na proste nogi.

Józef P. wie, że tylko jeszcze w ten sposób jest w stanie to zrobić.

To, co wydarzy się teraz od wielu lat już zna na pamięć.

Parę skłonów w przód, parę w boki, kilka niesprecyzowanych ruchów, czy też wykopów.

Józef P. po porannej gimnastyce nieodmiennie zaczyna pobrzękiwać pod nosem jakiś ochłap będący zapewne piosenką markując w ten wyuczony sposób pozory dobrego nastroju.

 

Tak niewiele żądam

                        Tak niewiele pragnę

Tak niewiele widziałem

Tak niewiele zobaczę…”

 

Stając przed lustrem zamyka oczy.

Nie lubi swego odbicia. Nie lubi zwłaszcza wiecznie świerzych blizn na jego twarzy.

Dlatego Józef P. goli się z zamkniętymi oczami.

Zaparza krew w szklance ciepłej wody. Wraz z herbatą Józef P. przełyka konieczność kolejnego (zasranego) dnia, która przechodzi mu przez gardło żyletką.

Wybierając krawat Józef P. odpycha od siebie wrażenie jakiejś rosnącej w nim włochatej kuli (przynajmniej tak to czuje) jak odpycha się od siebie coś niesłychanie wstrętnego i obrzydliwego (przynajmniej tak myśli).

Z niesmakiem Józef P. stwierdza wiążąc supeł krawata, że ma wrażenie jakby zakładał sobie na szyję pętlę stryczka.

Zupełnie jednak opanowany wychodzi z domu z tą samą codziennie myślą „jeszcze tylko dziesięć lat i zostanę emerytem”.

Krokiem sztucznie wymuszonym rusza w dół ulicy na przystanek.

Nie spieszy się. Czas ma wyliczony co do sekundy od wielu lat.

Zbliżając się do zakrętu Józef P. podskakuje raptownie, aż mu wtórują skwapliwie gładko przyczesane resztki włosów i w powietrzu stuka się obcasami. Poczym niknie za rogiem ulicy spokojnym krokiem miejskiego zwierzęcia najzupełniej opanowanego…

 

 

 
  STRONY PARTNERSKIE I POLECANE PRZEZ MAGAZYN CEGŁA  
   
  Portal turystyczny Noclegi-Online Wrocław  Kalambur