Słońce rodzi w malarzu obłąkańcze myśli
wrasta w niego żółcią falujących groźnie pól
Bezzębna twarz znów chłonie ciernie krajobrazu
wiją się dzikie kreski na wilgotnym płótnie
Ziemia parzy w stopy i pulsuje rytmicznie
tętnią barwy w żyłach wytryskując niepokój
W osłabionym ciele artysty tytoń z garścią
chleba czerstwego jak sztuka twardego jak los
Czarna kawa pozwala trzymać pędzel w dłoni
wyczerpanej długą nocą pozbawioną snu
Na gałęzi powiewa słomkowy kapelusz
zerwany z rudej głowy wariata przez mistral |