Mały Rynek. zupełnie odcięci od świata zaciągamy się fajką po pierwszy szum w uszach. opowiadasz historie – balast przenoszony przez jednego z lekarzy. to jego oczami
drążę miejskie szpitale. kryją się jak bunkry pod płaszczem sołonczaków, pyłu i kamieni; budowane piętrowo niczym katakumby, aż do poziomu morza – ustronia od żaru.
w nich rozkwitało życie, póki nie powalił ich palec, co przemyca babilońskie szczątki wydłubywane z ruin. wchodzę w sen świadomie; marzę, żeby się zbudzić, widzę wszystko rdzawe.
pleśń, popiół i kastety, rozprute podbrzusza matek, którym nie dane przetrwać chudych czasów. miasta – widma, ich śladem tylko stare mapy. siedzimy cicho w kącie przed telewizorem.
serwują nam migawki, poranne montaże z zaplecza, z biegu, z głowy, podkładają kaczki, a my nie dość dokładnie przecieramy oczy. do jankeskich pagonów przywiera na stałe dobrze znajoma wrona. |