Debiut Marcina Bałczewskiego włożyłem do szufladki: fantastyka egzystencjalna. Akcja toczy się w światach kreowanych na modłę średniego fantazy. Są tajemnicze gadżety, amulety, księgi, imiona, od których mnie tak strasznie mierzi. Przestrzenie zmieniają się jak rękawiczki, nad spójnością metamorfozy czuwa nieokiełznany duch surrealizmu. To co łączy wydawałoby się niepołączalne, to bohater, a także kilka innych figur (np. wisielec, czy skamieniały las). Postać opowiadająca jest wrzucana w kolejne krajobrazy, ewentualnie sama się wrzuca, ponieważ zdradza świadomość bycia w opowieści. Wędrówka prowadzi przez rozmaite światy, bohater napotyka kolejne postacie, w międzyczasie opowiadane są krótkie historie, alegorie. Wszystko prowadzi gdzieś w centrum miłości, bo właśnie miłość jest kluczowym tematem opowieści. Można ją tu rozpatrywać w wielu aspektach, bo na różnych tłach się pojawia: seksualności, idei, walki dobra i zła, czy nawet genezy miłości (wątek Aahrego). Nie wiem czy surrealistyczny dynamizm książki nie gubi jej momentami, ale jeśli chodzi o konstrukcje jest zapewne interesująca; zwielokrotniona narracja, przeplatające się historie tworzą zupełnie przyzwoitą całość, choć niemonolityczną, postrzępioną raczej, fragmentaryczną. Szkielet ma ciekawy kształt i płynnie się porusza w tym kształcie. Jednak pojawiają się fatalne partie tekstu, najczęściej monologi (str. 17). Jest to straszliwy minus tego debiutu i autor winien sobie pluć w twarz, że nie zadbał o większą jednolitość języka. Momentami przypomina to wypociny nadpobudliwego gimnazjalisty. Kilka partii i fraz tekstu można by nawet usunąć, a tekst stałby się donioślejszy, dojrzalszy. Ale tak to czasami bywa... Szkoda.
|