Cegła - Literatura - Proza - Poezja
100 000 KSIĄŻEK NA WWW.TAJNEKOMPLETY.PL !!!
AKTUALNOŚCI MEDIA PODREALIZM CEGIELNIA WASZE & NASZE WYWIADY LINKI KSIĘGA GOŚCI REDAKCJA
 
 
WRÓĆ | WYDRUKUJ

GRZEGORZ CZEKAŃSKI

Stopień zero słuchania - o książce A. Poprawy



„Nagle, jak wryty, stanął przed bramą pewnego domu; zobaczył na własne oczy coś zupełnie niepojętego: przed domem zatrzymała się kareta; otworzyły się drzwiczki; wyskoczył, zginając się, pan w mundurze i wbiegł na schody. Jakież było przerażenie a zarazem i zdumienie Kowalewa, gdy poznał, że był to — własny jego nos!”. To Mikołaj Gogol i opowiadanie Nos, w którym asesor kolegialny Kowalew budzi się pewnego dnia bez owego narzędzia do powonienia, z gładką powierzchnią na twarzy, zamiast, by tak powiedzieć, węszącego organu służącego do definiowania zapachów. A nos, jak to u Gogola, swoimi drogami chodzi.
Ale przecież nie tylko nozdrza mają taką właściwość, bo przyjrzyjmy się zupełnie innym, a jednocześnie podobnym tego typu przypadkom. „Jestem piersią. Zjawisko, które opisano mi jako ‘bryłowaty naciek hormonalny’, ‘wewnątrzwydzielniczą katastrofę’ i ‘hemafrodyczny wybuch chromosomów’, zaszło w moim ciele między północą a czwartą nad ranem 18 lutego 1971 roku; na skutek tego przeobraziłem się w gruczoł piersiowy, jaki, przypuszczam, mógłby się tylko przyśnić lub pojawić na obrazie Dali”. Macie rację, jeżeli domyślacie się, że to z kolei Philip Roth, który mniej lub bardziej świadomie uwspółcześnił i po swojemu nacechował Gogolowski motyw odrębności ciała, jego rozczłonkowania i jego metamorfozy. Mówiąc krótko, Roth ma Nos w nosie i w głębokim poważaniu, bo interesują go bardziej godne uwagi (najczęściej zaokrąglone) partie ludzkiego (najczęściej kobiecego) ciała.
Do powyższej, skromnej kolekcji cielesnych metamorfoz moglibyśmy dodać jeszcze choćby Kafkowską Przemianę („Gdy Gregor Samsa obudził się pewnego rana z niespokojnych snów, stwierdził, że zmienił się w łóżku w potwornego robaka”), ale nie o to nam idzie. No właśnie, bo o co w tym wszystkim chodzi? Jak się ma do powyższego Adam Poprawa? Bez paniki, po kolei. Chcę przez to powiedzieć, że ów wrocławski krytyk (literacki muzyczny, filmowy), mógłby u powyższych autorów zostać obsadzony jako bohater ich książek. Ale nie w charakterze nosa, ani nie – broń Boże – piersi. Więc jako kto/co? – spytacie.
Mam tu na myśli, że Poprawa, wrocławski historyk literatury, tłumacz, juror nagrody Silesius, eks-poeta, ale wciąż aktywny melo- i kinoman; sympatyk załogi żółtej łodzi podwodnej („The Beates. Ja z nich wszystek”), sypiący z rękawa Joycem („First we feel. Then we fall”), ale i ceniący szalenie Białoszewskiego czy Lodge’a; słowem, że ten nosiciel postflanelowych koszul w kratę, księgarniany obieżyświat, i co tam jeszcze by o nim nie powiedzieć – spokojnie mógłby zostać obsadzony jako bohater czy to Gogola, czy Rotha, czy Kafki. W jakiej roli? Odpowiedź jest jednoznaczna: w roli Ucha.
***
No dobrze, ale to dopiero początek, bo w zasadzie w każdym omówieniu Walców wolnych, walców wolnych kładzie się nacisk na wyostrzony słuch Adama Poprawy. Zresztą, wszędzie pojawia się wzmianka o sztuce podsłuchiwania, w której ten autor się lubuje – i którą w języku utrwala. Dla przykładu, Piotr Śliwiński: „Ponieważ stosowniej jest podsłuchiwać, niż podpatrywać (dlaczego właściwie?), więc Poprawa trenuje głównie narząd słuchu. Jego dziennik słyszącego – gdyby szukać innej nazwy dla książki, to ta byłaby w sam raz – prowadzony od zimy 2004 do wiosny 2007 r., wydaje się sprawozdaniem z cichej wojny przeciwko porządkowi (łudzące podobieństwo do chaosu nie jest przypadkowe), w którym dla takich jak on nie ma miejsca”. Dla takich jak on – czyli dla inteligentów.
I rację ma felietonista Śliwiński, mimo że przecież inteligent w Walcach wolnych nie zyskuje nowej przestrzeni uczestnictwa na linii jednostka/społeczeństwo. Nie o znalezienie nowej przestrzeni tu idzie. OK., na pierwszy rzut oka w sposób modelowy wybiera wycofanie, oblega pozycję dalszego dystansu, jednak na tyle niedaleką, że umożliwiającą wyłapywanie dźwięków na odpowiednim poziomie odbioru. Ponadto, jeżeli zgodzić się z Poprawą, który mówi wywiadzie wprost: „(…)może dzisiaj w Polsce ten, kto się czuje inteligentem, jest już tak naprawdę klerkiem? Bardziej analitykiem niż społecznikiem?”; jeżeli przyjąć, że inteligent/klerk występuje zazwyczaj w miejscach odosobnienia, a każdy kontakt ze zbiorowością związany jest z odczuciem pewnej takiej nieśmiałości, to sposobem odnalezienia się w tej zbiorowości będzie przetworzenie jej w literaturę. Wróć: będzie to próba przekonania się, czy – i na ile – język jest w stanie utrwalić i sprostać rzeczywistości, której się dotknęło. Poczuło. Usłyszało.
W tym ujęciu Walce… to zbiór krótkich próz obliczonych na sprawdzanie wytrzymałości języka (szczególnie mówionego, ale raczej w formie bliskiego skórze gadania niż pijanej paplaniny), który próbuje doświadczeniu nadać literacką formę. A jaki jest patent Adama Poprawy na zrealizowanie takiego zamierzenia? „Jak by to zapisać? /– Żższy-żższy – ciche, podwójne gwizdnięcie i głos. – Walkiria, chodź!” (Zza okna). Albo sąsiadujący tekst: „Handlarka pod cmentarzem, z zydelka /– Jadzia, chodź, jak jesteś na chodzie, bo mi się nie chce wstadź” (Instrumentacja do końca). Równie warte uwagi są maksymalnie skondensowane, zbite, ale trzymające się jednego porządku frazy kawałki Walców, szczególnie te skonstruowane za pomocą nadnaturalnej, że tak powiem, pracy semantycznej spójników, zaimków, przyimków, które ze zwyczajowej pozycji niedocenianych dodatków, określników w zdaniu – przebijają się u Poprawy na pierwszy plan. Tak to się robi: „Świat, jaki jest, każdy, jaki jest: przez się, naocznie, tautologicznie, niepewnie, dotykalnie, na pewno: dotkliwie, /i /ja mam tu pewne zamiary, /lepiej by było: miałbym, zapewne nie pewne, i zamiast i. /Ale i /lepiej brzmi.” (Żeby nie ale). Tak, ten autor nobilituje językowy drobiazg, pracuje na niedomówieniach, unika wszelkich domknięć, polegając – i takie jest chyba założenie czytelnicze pisarstwa Poprawy – na domyślności czytelnika-inteligenta, co oznacza po prostu odbiorcę inteligentnego.
Jednym z krytycznoliterackich komunałów – dotyczących najczęściej poezji – jest powiedzenie: gra słów. Jak mogliśmy się przekonać powyżej, w przypadku Walców wolnych należałoby ten frazeologizm zmienić na grę zaimków, przyimków, liczebników i całej reszty, bo niejednokrotnie odbywa się ona na poziomie niższym – lecz nie: gorszym – niż słowo. Nie oznacza to, że wszystkie tego typu operacje na składni kończą się powodzeniem, bo czasami te próby sprawiają wrażenie nadmiernie wykoncypowanych popisowych numerów, narażonych na zarzut przekombinowania. Zazwyczaj jednak Adam Poprawa nie zostawia rzeczywistości, światowi, życiu i ludziom żadnych złudzeń: udaje mu się bez większych problemów znaleźć językowy ekwiwalent na ten piętrzący się fenomen, który składa się na rzeczywistość.
***
Zwróćmy jeszcze uwagę na intertekstualny żywioł pisarstwa Adama Poprawy. Wymienia się tu najczęściej dwóch oczywistych patronów – o imionach Miron i James – ale, mam wrażenie, są to często pobieżne i dość szablonowe skojarzenia, które warto by rozwinąć. Po pierwsze – Białoszewski, szczególnie jego Szumy, zlepy, ciągi. Że zapis codzienności w jej najmniejszych wymiarach, wydobycie ze zwykłej szarówki barwnego niuansu i zachwycenie się nim, to rzecz wiadoma. A humor? Jasne, że tak. Obaj opierają się na sytuacyjności, na dychotomiach, nałożeniu niewspółgrających kontekstów albo przeciwnie, uniezwykleniu do bólu zwyczajnych sytuacji, dzięki czemu naprawa odkurzacza, stanie w kolejce do sklepu, rozmowa ze sprzedawcą czy towarzyszący w tym ogonku (pamiętamy Konwickiego?) inni stacze – wytwarzają wrażenie dziwności i współtworzą zdarzenia niezwykłe.
O ile jednak u Białoszewskiego dominuje ciągły zachwyt i mocno wyczuwalne podniecenie, to u Poprawy mocny i zdecydowanie bardziej aktywny jest żywioł ironii. O ile więc Białosz bierze się z tą zwyczajną niezwykłością za bary, lubi być w centrum dziania się, o tyle u drugiego wyczuwalna jest tendencja do odskakiwania, wyślizgiwania z klinczu. Tak, Adam Poprawa dba o zachowanie odległości, lecz chyba nie w celu bezpieczeństwa – po prostu obrzeża to jego naturalne miejsce występowania.
A jak się sprawy mają z Joycem? Mam wrażenie, że tutaj rzecz jest jeszcze bardziej skomplikowana, bo Poprawa jest nadświadomym czytelnikiem autora Finnegans Wake, a fakt, że go również tłumaczył, sprawia, że te związki siedzą faktycznie głęboko. Jeżeli spojrzeć na krytyczny odbiór tego aspektu Walców wolnych, walców szybkich, mamy znów nierozpoznaną sytuację – zazwyczaj wzmiankuje się jedynie o Joyce’owskich sympatiach Poprawy, w sytuacji gdy przetłumaczone przez niego Epifanie pod wieloma względami przypominają strukturę Walców. Najlepiej przy tej okazji będzie zacytować samego wrocławskiego autora, a dokładniej – fragment szkicu towarzyszącego wspomnianym jego przekładom.
Poprawa wpierw przytacza tam jedną z epifanii ze Stefana Bohatera:
„Młoda kobieta (lekko przeciągają słowa): …O, tak… byłam… w… ka… plicy… /Młody mężczyzna (niedosłyszalnie): …ja… (znów niedosłyszalnie)… ja… /Młoda kobieta (miękko): …O… ale ty jesteś… strasz… na szel… ma…”.
Następnie zaś komentuje to przytoczenie:
„Wśród Epifanii wiele jest takich, które składają się wyłącznie z zapisu dialogu i oszczędnych didaskaliów. Nie są może aż tak surowe jak powyższa, niemniej współtworzą tę samą literacką ideę. Przecież w tym urywku rozmowy, zapisanym zresztą w postaci szczątkowej, nie chodzi wcale o rekonstrukcję całego spotkania dwojga bohaterów. Czytelnik nie musi wiedzieć, ani kim są, ani o czym rozmawiają. Nie musi wcale domyślać się niedosłyszanych słów w replice mężczyzny. Nie jest takie ważne, czy został nazwany szelmą, bo usiłował się wykpić, czy też z innego powodu. Cała ta scenka spełnia się sama w sobie, nie jest ilustracją na przykład kondycji społecznej dublińczyków. Liczy się to, że coś zajęło uwagę Stefana, a/i przede wszystkim: że zostało przez Joyce’a zapisane.
I jest to epifania białoszewska”.   
Czy tylko mnie się wydaje, że można – a może i trzeba – ten fragment potraktować w charakterze autokomentarza, które mówi tyle o Joysie, co o prozie Adama Poprawy?
***
 „Każde pisanie ma zamknięty charakter obcy językowi mówionemu. Nie jest narzędziem komunikacji ani otwartą drogą, którą kroczyłaby jedynie intencja języka. Cały bezład ujawnia się poprzez mowę i wprawia ją w ów pochłaniający ruch, który trzyma ją w stanie zwłoki. Pisanie natomiast jest językiem zahartowanym, który  karmi się sam sobą (…)” – pisze Roland Barthes w Stopniu zero pisania. Wbrew temu dodajmy jednak, że mariaż mówienia z pisaniem w Walcach wolnych, walcach szybkich nie dość, że się udał, to ma się znakomicie. Bez oglądania się na innych: osobnie i samosobnie. I świeżo. To wszystko dzięki stopniowi zero słuchania? Coś w tym musi być. Ta proza to Kwinto z Vabank, trzymający się za Ucho: żałujesz, że nie potrafisz mieć takiej klasy.

Grzegorz Czekański

Adam Poprawa, Walce wolne, walce szybkie, WBPiCAK, Poznań 2009.

 
  STRONY PARTNERSKIE I POLECANE PRZEZ MAGAZYN CEGŁA  
   
  Portal turystyczny Noclegi-Online Wrocław  Kalambur