Cegła - Literatura - Proza - Poezja
JEST JUŻ 24 NUMER MAGAZYNU CEGŁA - PIECZĘĆ, PYTAJ W KSIĘGARNI TAJNE KOMPLETY, PRZEJŚCIE GARNCARSKIE 2, WROCŁAW
AKTUALNOŚCI MEDIA PODREALIZM CEGIELNIA WASZE & NASZE WYWIADY LINKI KSIĘGA GOŚCI REDAKCJA
 
 
WRÓĆ | WYDRUKUJ

Grzegorz Kurowski

Żaluzje

ŻALUZJE Powoli rozchylił żaluzje. Przyłożył swe oczy do szyby i zerknął podejrzliwie. Cóż, wyglądało na to, że świat dalej gdzieś tam sobie istniał. A może to tylko widzenie? Pewien facet wynurzył się z jednego z małych domków nad którymi Piotr górował, na których praktykować mógł swój dziesięciopiętrowy punkt widzenia. Gość trzymał w swej ręce długą smycz zakończoną małym czarnym pieskiem. Ach, gdyby choć miał wiatrówkę. Przekonałby się, czy są prawdziwi. Nie jest całkiem jasne, który to już dzień minął mu bez wychodzenia. A właściwie to dlaczego? Czy coś się stało? Czy wydarzyło się coś? A może właśnie nie wydarzyło się nic? Nic też może strapić, nic bywa dużo groźniejsze. Czasem wiezie nas windą na dziesiąte, a potem wpędza do mieszkania. Bezpowrotnie! To pewna, że jedynym, czego tak na prawdę wtedy potrzebował był cios. Wszystko jedno w jakim sensie. Póki co, nie znalazł się nikt, kto by go zadał. Na szczęście tego dnia przyszła ona. Wcześniej dzwoniła trzy razy nim odebrał. Po trzykroć uparta, musiała borykać się z jakimś nietuzinkowym problemem, pomyślał i odebrał, choć poprzysiągł sobie kiedyś, że nigdy więcej tego nie zrobi. Cóż, była pijana, ot, cały problem. Toczyła jakieś prawdy o jej nędznym życiu ze swoich małych ust, z każdym słowem układających się w kształt kółka, szamocząc się z papieroskiem w jednej ręce, puszką najtańszego piwa w drugiej. Bawiliście się kiedyś klockami LEGO? A może widzieliście jak bawi się nimi synek sąsiada? Otóż powiększając do rozmiarów rzeczywistych jednego z małych, bezosobowych ludzików, wkraczamy w tajniki jej fizjonomii. -Dlaczego to wszystko jest takie popierdolone? - zapytała, miał nadzieję, retorycznie. Bo czyżby w istocie, chciała wysłuchać relacji z jego dziesięciopiętrowego satori? Przed wyjściem powiedziała jeszcze: że kupiła nowe mieszkanie, że na Orzechowej, że przytulnie. On jednak widział tylko plastikowy domek w który wczepiona dzięki wyciętym w stopach otworom wykonuje nieprzerwanie ten sam, symetryczny uśmiech. Być może ona jeszcze niczego nie dowodziła. Klocki przecież też miewają kryzysy. Klocki też pewnie piją. Klocki wcale nie są takie poukładane. Mimo wszystko nadeszła już pora. Postanowił spróbować raz jeszcze. Przeczuwał, że tak zwana rzeczywistość jednak istnieje, czai się gdzieś poniżej i raz jeszcze zechce ukąsić. Podzwonił, popytał. Wyszedł. Wstęp był za darmo, na scenie grali już muzycy. Dosiedli się do dwóch kobiet. Jedna z nich była dość monumentalna. Gdy zaduch i wódka sprawiły, że zdecydowała się w końcu zdjąć swój czarny płaszcz, rozrosła się jeszcze bardziej. Sześcienna bryła, umiejscowiona na końcu jej szyi, zdobiona była krótkimi blond loczkami, czerwoną szminką, tuszem, kredką, dwoma metalowymi okręgami po bokach. Gdyby nie te wszystkie gadżety, wyglądałaby zupełnie jak - o, nie, to niemożliwe - Paweł? Piotr musiał się od tamtej pory pilnować, żeby nie zwrócić się do niej po tym imieniu. Ale do kogoś i jakoś trzeba było się w końcu zwrócić. Dwójka jego znajomych wpatrywała się w brzdękających panów. Kobiety urozmaicały tą czynność niezobowiązującym uśmiechem, rzucanym co jakiś czas w stronę Piotra. Czyżbym był sympatyczny?- zapytywał się. -Więc jest pani nauczycielką? - zaczął. Zmarszczyła brwi. Była bardzo ładna, w odróżnieniu od tej drugiej zachowywała proporcje. -Nie. Nie jestem nauczycielką. Zamyślił się na chwilę. -Dlaczego wszystko pani psuje? Kiedy się tak nieporozumiewali, on - nie do końca jeszcze zdrów, ona - za mało jeszcze schorowana, żeby pojąć, Adam, złoty człowiek, zaproponował zmianę lokalu. Podali ręce kobietom. -No to do zobaczenia - rzekła ładna ściskając mocno dłoń Piotra. -Cześć, mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy - wyznała monumentalna obejmując go znienacka, stosując przyjacielską dźwignię, poalkoholowy oplot niezrównoważonego babska. Przez moment nie wiedział jak się zachować. Przez moment. -Cześć Paweł - odrzekł i poklepał ją po fałdach. Machając rękoma pozostawili ich podziwniałe maski przy stoliku. Adam powiedział: -Przejdziemy teraz przez rynek, jest taka spelunka, „Instytut”... -Ach tak, „Instytut”, to obok Uniwersytetu?- kojarzył ten trzeci. Mówili na niego Artur i więcej na jego temat wiedzieć nie chcieli. Ten jednak wyznał kiedyś, że wydaje specjalistyczne czasopismo o ciężarówkach i autobusach, prócz tego uczy języka angielskiego. Potem, w ich obecności pozostawiał po barach kolorowe podręczniki, prosząc obsługę o przechowanie, udając zafrasowanego. Żałośni są ci spośród nas, którzy nałóg swój każdym sposobem próbują uwznioślić, ozdobić niczym świąteczne drzewko, pozbawione korzenia, jednorazowe, rozbłysłe tandetą na chwil parę po to tylko by uschnąć, nie przetrwać. -Tak, dokładnie. Nie ma co zwlekać, wcześnie tam zamykają - dodał Adam. Złoty Adam, nie odkryty jeszcze topograf Wrocławia, talent turystyki miejskiej, rzecz jasna samouk, zawsze zorganizowany, gotowy na wszystko. Kto wie, ile razy zdarzało mu się udzielać pierwszej pomocy grupom, które oprowadzał po piekle swego własnego pomysłu, piekle zaistniałym z niepowtarzalnego połączenia ulic, bram, lokali, piekle morderczej konfiguracji nocy. Tego jednego razu tylko zdarzyło mu się ustąpić. Z uwagi na Piotra. Z uwagi na nią, która błąkając się w odmęcie mroku, musiała trafić akurat na nich, akurat na Odrzańskiej, akurat zachwycająca i tajemnicza. -Bo my z Arturem musimy już zawijać, narazie! - wykrzyknął najsłodsze z kłamstw, jakie Piotr miał okazję usłyszeć w ostatnim czasie. Oto Adam, jak się okazało typ niezwykle empatyczny, pozostawił go samemu sobie, a może i jej, pytającej, wciąż pytającej o drogę. Lokal do którego chciała trafić nazywał się „Pracownia” i mieścił się na ulicy Więziennej. Miała spotkać się tam z koleżanką. Powiedział, że zna to miejsce i może ją zaprowadzić, jeśli się zgodzi. Szli tak bez pośpiechu a stukot jej obcasów przyprawił tę ponurą noc o radosną melodię podążania, melodię nieznajomej dziewczyny, która niczego się nie boi. Mógłby tak iść przy niej bez końca, kpiąc sobie z tych ulic, ich zdradliwego bruku, który, ileż to razy wywracał go, tłukł jego butelki, nasłuchiwał pożegnań i żegnał, wymierzając policzek swym zimnym kamieniem. Aż w końcu doszli. Znaleźli stolik, lecz ani śladu koleżanki. Siedzieli, rozmawiając, paląc papierosy, nie zamawiając niczego. Wtedy zapytał: -Powiedz, dlaczego zgodziłaś się zostać tu ze mną? Przysunęła się bliżej, ich kolana biły się ze sobą. -Cóż, nie jestem konfliktowa - odparła i stało się to jego ulubionym zdaniem. Ulubionym stało się też wszystko inne, co to dziewczę wyprawiało. Piotr byłby zatopił się w niej zupełnie, zasłuchałby się na amen. Byłby gdyby się nie wystraszył. Gdyby nie wystraszył się tego piękna, tej być może... prawdy. Żegnał ją, obiecując sobie, że albo na wieczność albo na jakiś wyjątkowy przypadek, kolejną konfigurację nocy, karmiczny dowód, że jest mu daną, że mogli by choć spróbować. Idiotyzm ten zabronił mu dobywania notatników, spisywania namiarów, powstrzymał nawet od nędznego repertuaru wyznań jakimi częstował niegdyś posiadaczki co ładniejszych biustów, sekretarki jego barowych facecji, sprzedawczynie swych bezwolnych ud, konsultantki do spraw jego licznych problemów osobistych, których nieistnienia on jeden tylko się domyślał. Tak też żegnał ją ogarnięty przez to niejasne uczucie dumy, spełnienia w niedopełnieniu. Winda zawiozła go na dziesiąte i wszystko miało wrócić do normy, czyli do pustki. I jak myślicie, wróciło? Jeszcze tej nocy wybył do sklepu całodobowego, chcąc kupić coś drobnego do jedzenia. Przed nim w kolejce stał pewien gość. Niski, w średnim wieku, wyglądał dość schludnie w swoim szarym garniturze, uprasowanym z troską przez jego żonę, matkę albo inną kobietę, której udało mu się wymknąć. -Wódkę poproszę - wymamrotał z głupawym uśmiechem. -Jaką? - zapytała sprzedawczyni -Bols, może być Bols. -Połówkę?-ciągnęła go za język. -A co jeszcze jest? -Jest 0.7. -Niech będzie 0.7, mam dziś depresję. Potem odwrócił się do Piotra i skierował na niego swe nieobecne spojrzenie. -Napije się pan ze mną?- zapytał. Co mógł rzec, owładnięty przez jakieś diabły niekończącej się nocy? -Cóż, nie jestem konfliktowy - rzekł a tydzień przemienił mu się z domowego na wszędobylski, knajpiany. W kilka dni później siedział w lokalu na Więziennej, z Adamem. Zajęli miejsca przy barze. Obok nich siedziały dwie dziewczyny i jakiś chłopak. -Dostałem esemesa - powiedział do nich. -Od kogo? Od kogo? - pytały na przemian. -Wiecie od tej wysokiej blondynki z naszego roku, która czasem tu przychodzi, jak jej było, Marzena...? Piotr chwycił go za kark i zrzucił z hokera na ziemię. Wykręcił jego ręce do tyłu i przyparł do posadzki. -Co jest?- krzyczał powalony. -Co ty mu robisz? Dlaczego ty...? O co ci chodzi koleś? - wrzeszczały te dwie. Wyjął telefon z jego ręki. -Zostaw go - piszczały dziewczyny, w końcu zaczęły go okładać. Śmiał się jak wariat, potem przestał. -Wiecie, ja na prawdę nie jestem konfliktowy - powiedział - Ja chcę tylko wiedzieć, gdzie ona się podziewa! Numer z którego wysłana została wiadomość w istocie okazał się mało pomocny. Tak, skontaktował się z Marzeną, ale była to niewłaściwa Marzena, nieistotna Marzena, jakaś Marzena. Obudził się dość wcześnie. Architektura - chodziło mu po głowie, architektura, tak. Łykając kawę jak oszalały starał się posklejać fakty, fakty co nagle zaczęły go interesować. I wreszcie: architektura krajobrazu, trzeci rok - tyle zdołał przywołać prócz magicznego imienia - i to miał być klucz, to miało wystarczyć. Plac Grunwaldzki, przestrzelony dwoma arteriami, czterema kierunkami, z których jeden musiał w końcu okazać się właściwy, pulsował w rytm świateł rozpędzonymi sforami pracowników, uczniów, podróżnych, całym tym tłem, przez które musiał przebijać się swymi członkami, chroniąc od roztargnienia swój plan, swoją niecną ideę. Po którymś papierosie ujrzał Akademię, jej właściwy wydział. Tuż przed wejściem kłębiły się jakieś zmyślne krzewy, wystarczająco wysokie by przystanąć tuż za nimi, nie dość gęste jednak by nie wyświetlać wychodzącym obrazu jego sylwetki, lekko zgiętej wpół, szczupłej bryły, zamieszkałej przez teraz przez odmienne stany świadomości. Wybiła godzina przerwy, piętnastominutowej, studenckiej chwili przypalanej zwykle papierosami, kąsanej wraz batonikami, deptanej szykownym obuwiem, odbijanej na ksero maszynerią tych, którzy mają już swojego magistra. I cóż z tego wynikło? Ano nic. Nic w poniedziałek, nic we wtorek, nic do czwartku, nic na powrót deportujące do windy, na dziesiąte. Bezpowrotnie??? Otóż Piotr to już nie ten który daje za wygraną, nie ten przebudzony światłem pustki, tknięty różdżką absurdu gdzieś pomiędzy pokojami na dziesiątym. Jedna tylko zdarzyła mu się chwila, gdy znów zerkał na pana z pieskiem, dobijających regularnością swych wypadów. Przestrzeliwszy tą parkę popołudniowym, sennym spojrzeniem, zdał sobie sprawę, że nie w smak mu już metafizyczne bąki, Sartre’owskie mdłości, buddyjskie koany, które nie niosły wcale ze sobą głębszego przesłania niż: „Pies robi kupę. Pan ciągnie go za smycz”. Sięgnął po gazetę i wnet pojął, że i jemu zaczyna brakować dystansu, jak tym samobójcom, obłożonym od stóp do głów ładunkami, siedzącym po restauracjach, autobusach. I on teraz miał potrzebę, i on chciał się zrealizować na jeden dzień chociaż, na jedną choć noc z nią, która wciąż przeczesuje się dłonią w jego imaginacjach, wciąż o coś pyta, wciąż ciekawa jego zdania. Ale czy na pewno? Czy kiedy wpadnie na nią na Odrzańskiej, Więziennej, Kotlarskiej, albo innej jeszcze, wnet symbolicznej ulicy, spotka się z ciekawością? Te myśli męczą, czas mija. Prawdopodobieństwa uczył się jeszcze w szkole. Teraz poznał nową dziedzinę. Przypomniał sobie wszystkie przypadki, wszystkie nieplanowane spotkania, całą ich powtarzalność i rozciągłość w czasie. Lecz i to nie dawało mu żadnej pewności, bo żadnego wytchnienia nie da nikomu matematyka mijania się. Byłżeby, więc, wysiedział tam spore jajo, pod uczelnianymi krzakami. Niezłomny, nie do poznania. Byłby zatracił się w swym oczekiwaniu, byłby miał wreszcie powód, aby zawrzeć gniewem, dziką rozpaczą, w końcu tępym zobojętnieniem. Bo ona nie przychodziła, bo ona miała akurat dość, akurat co innego na głowie i może miała jakieś dobre zwolnienie od zaprzyjaźnionego lekarza. Z kim jeszcze mogła się przyjaźnić? To Adam zaprowadził go do tego klubu. Powiedział, że ostatnim razem, był tam przed rokiem, że chciałby mu się przyjrzeć, chyba nawet napisać o nim do lokalnej gazety. Miejsce to sprawiało wrażenie wypieszczonego chlewu, przy tanecznej muzyce bawili się na parkiecie głównie studenci tutejszej politechniki, wśród nich kilku wyrostków i sporo dziewczyn, których płócienne jakby twarze pomalowane były doszczętnie, tworząc mozaikę wyuzdania. Stołki barowe, na szczęście wolne, zapraszały, nęcąc czerwonym obiciem i jak się wydawało, stabilną konstrukcją. Piotr liczył drobniaki ze spuszczoną głową. -Słucham! - przekrzyczał muzykę jakiś głos z nad jego głowy. Wciąż liczył, nie spoglądając nawet na jego właścicielkę. -Jednego Żywca popro... O, to ty! - krzyknął w zdziwieniu. -No witam pana - odrzekła zaczepnie. Co słychać? Zamilkł spuszczając nieco powieki, wykrzywiając twarz w uśmiechu. Nie wspominała nic o pracy za barem, pomyślał. Może nie pytał? W każdym razie uśmiech ten zwiastował jakąś chorą pewność siebie. Teraz jej nie wypuścisz, powtarzał sobie. -Właściwie to zaistniała pewna delikatna sytuacja - zaczął tajemniczo, dalej z tym samym uśmiechem- taka, że od jakiegoś czasu cię śledzę, a właściwie to szukam. Popatrzała na niego jakimś dziwnym spojrzeniem, być może spojrzeniem matki, która gotowa jest przyjąć każde wyznanie. -Dobrze- odpowiedziała, tak jak gdyby rzeczywiście zadał jakieś pytanie, właściwie to jakby zapytał o jej samopoczucie, pracę, cokolwiek na co mogłaby odpowiedzieć, tak lekko i zdawkowo. -Wiesz, zapomniałem wtedy wziąć od ciebie numeru telefonu. Wyjęła swój telefon komórkowy, załatwili to z podejrzaną łatwością. Może i warto byłoby zastanowić się nad tym. On wiedział, że nie warto. Zbyt dobrze czytał w jej orzechowym spojrzeniu. -Więc myślę, że moglibyśmy się spotkać. Nie wiem tylko, kiedy masz czas?! -Pracuję tu od środy do soboty. Całkiem możliwe, że jutro będę miała wolne, jakoś po południu. Zadzwoń! Adam przyglądał się Piotrowi, kiedy tak żywiołowo gestykulował, przekonywał ją mrugnięciami. Kiedy czekając na jej odpowiedź, bez skrępowania przemieniał się w podglądacza tego słodkiego opanowania, spokoju posągów. Przechylał swą głowę z lewej na prawą, wyostrzał wzrok, jakby w poczekaniu na jakiś wzór, który zrodzi jej blade oblicze, jakąś subtelną właściwość, której on jeden byłby odkrywcą. Bóg jeden wie, czego się tam wtedy dopatrzył. Adam szarpnął go za ramię, wskazując kufel. Trzeba było już wyjść. Od rana czekała ich praca. Adam załatwił robotę na budowie, gdzieś na Nowym Dworze. Mieli kłaść kafelki. -Do zobaczenia!- powiedział Piotr i ruszyli w stronę autobusu. Te dwa miesiące minęły w zawrotnym tempie pracy, posiłków, spotkań z Marzeną. Widywali się na mieście, potem on przyjeżdżał do niej. Jakiś czas później ona, coraz częściej zjawiała się u niego. Nadchodziła wiosna i zielone trawniki blokowiska coraz częściej gościły menażerię, jakże żywych i przeróżnych maskotek jego sąsiadów. Pewnego ranka obudził się, przewracając na drugą stronę, gdy ona, tylko w koszuli, nieruchomiała przed oknem pokoju, ze swoimi palcami wczepionymi w żaluzje. Nie odrywając wzroku od - dobrze mu znanego - pejzażu, przedstawiającego szereg malutkich domków ogrodzonych z trzech stron blokami, zapytała: - Co właściwie porabiałeś zanim się poznaliśmy? Wpatrywał się zapamiętale w tę sylwetkę bogini, zarysowaną delikatnie na tle okna. Osobliwe deja vu obudziło w nim pamięć. Uśmiechnął się, usiadł na łóżku. Po chwili wstał i podszedł do niej, radośnie potykającej się z wiosennym słońcem. Ułożył swój uśmiech na jej lewym ramieniu obejmując ją w talii. -Wiesz, chyba nic szczególnego... Zamyślił się obejmując ją mocniej. Skierował wzrok prosto w promień światła, z którego wciąż nie rezygnowała trzymając swe palce na srebrnych żaluzjach. -Myślę, że powinniśmy już wyjść - powiedział. Odwróciła się i pocałowała go. -Dobrze. Tylko się ubiorę. Pospiesznie opuścili mieszkanie. Autobus miał odjechać za trzy minuty. W kiosku na dole kupił papierosy, a potem wziął ja pod rękę i pobiegli na skróty, przez zielony trawnik. Ciesząc niezrozumiale swe rozespane twarze, wymijali psie kupy: metaboliczne świadectwa zmartwychwstałego osiedla.
 
  STRONY PARTNERSKIE I POLECANE PRZEZ MAGAZYN CEGŁA  
   
  Portal turystyczny Noclegi-Online Wrocław  Kalambur