Cegła - Literatura - Proza - Poezja
100 000 KSIĄŻEK NA WWW.TAJNEKOMPLETY.PL !!!
AKTUALNOŚCI MEDIA PODREALIZM CEGIELNIA WASZE & NASZE WYWIADY LINKI KSIĘGA GOŚCI REDAKCJA
 
 
WRÓĆ | WYDRUKUJ

Grzegorz Pęzioł

Wilhelm i Lili

Wilhelm i Lili
 
 
-         Wilhelm, widzisz tego dziadka siedzącego na pieńku? Widzisz go?
-         Nie.
-         O tam... No tego, który patrzy na nas spode łba. I na dodatek łypie tym swoim starym ślepiem. Drugie ma zamknięte, nie wiadomo dlaczego.
-         No widzę, ale chyba lepiej, gdybym to ja teraz otrzymał od losu dar ślepoty. Co znowu odkryłaś?
-         Wiesz o czym myślę?
-         Powoli zaczynam się domyślać, ale lepiej, żeby moje przypuszczenia nie okazały się prawdziwe.
-         Nie mówiłam Ci wcześniej, ale wydaje mi się, że ma wobec nas złe zamiary.
-         Jak zawsze. Co znowu? Bo patrzy na nas jednym okiem? Nic dziwnego, jak zauważyłaś drugie ma chwilowo albo stale nieczynne. Może podejdź do niego i się zapytaj, albo lepiej krzyknij, tak jak to masz w zwyczaju?
-         Weź nie żartuj... Ja mówię poważnie – myślę, że czekają na nas z jego strony kłopoty. I to duże...
-         Tak, tak, wiem. Kolejny zakamuflowany morderca, który chce nam odebrać życie i zabrać paczkę karmelizowanych orzeszków. Proszę cię, daj spokój chociaż dzisiaj! Mamy taki piękny, słoneczny dzień, rozkoszujmy się nim.
Wilhelm uśmiechnął się do starego, pół-czuwającego, pół-drzemiącego mężczyzny, z którego strony mógł się spodziewać jedynie ospałego ukłonu głowy, względnie jakiegoś kiwnięcia ręką w powitalnym geście, ale i tego nie uświadczył. Jego dłoń spoczęła natomiast na złocistych, długich włosach Lili i kilkakrotnie przewędrowała w kierunku jej karku i z powrotem. Na jej czole pojawiła się cienka żyłka, która zazwyczaj zwiastowała zadowolenie. Tak było i tym razem. Zbliżył się do niej, pocałował w policzek i ruszyli dalej. Dzisiaj Lili zachowała umiar, co cieszyło go niezmiernie. Po drodze wyciągnął z kieszeni paczkę gumowych żelków, będących jej ulubionym przysmakiem, poczęstował ją – i wyglądało to tak, jakby tym drobnym upominkiem nagradzał jej dzisiejszy heroizm w dziedzinie powstrzymania się od wyolbrzymienia nieistniejącego zagrożenia do najwyższej rangi. Ale to było dzisiaj, czwartego września.
 
Wypadek zdarzył się niespodziewanie, trzeciego maja o godzinie 12:15. Chciałoby się rzec - w samo południe. Przekreślił całe krótkie, dwudziesto-ośmio letnie życie Lili, tak pieczołowicie składane z drobnych cegiełek, które z czasem zaczęły tworzyć piękną, różnobarwną mozaikę – najpierw nauka w najlepszym liceum plastycznym, później studia na Akademii Sztuk Pięknych i wreszcie sukcesywnie, acz dosyć szybko rozwijająca się kariera malarki. Miała na koncie kilka wystaw docenionych przez krytyków i publiczność. Wtedy, w momencie największego rozkwitu możliwości artystycznych, utraciła zupełnie całą moc twórczą, kryjącą się w jednym, małym, niewinnym kawałku własnego ciała.
Feralnego dnia, gdy z dwiema małymi sztalugami, farbami, pędzlami i innymi malarskimi drobiazgami wędrowała ulicami miasta w kierunku swojego małego mieszkanka, umiejscowionego na poddaszu jednej z kamienic, nie zauważyła samochodu zbliżającego się z dużą prędkością w stronę przejścia dla pieszych. Całe zdarzenie było dziwne i wywołało poruszenie wśród osób oblegających po chwili jej poturbowane ciało, leżące na poboczu jezdni, na którym spoczęło po uprzednim locie na wysokości dwóch, może trzech metrów. Ludzie pomogli i zadzwonili po pogotowie. Parę chwil wcześniej drobna dziewczyna, niosąca przed sobą cały ekwipunek pochowany w tekturowej torbie (reklamówek nie trawiła, nie potrafiła zrozumieć kobiet, które je ze sobą taszczą, a i damskich torebek nie tolerowała, bo uważała je za przejaw wydumanej elegancji) i przyciskająca go do piersi jak własne niemowlę, stanęła wraz z innymi na skraju chodnika, wypatrując koloru nadziei na sygnalizatorze świetlnym.
Był też i on, kierowca samochodu rozpędzonego jak czerwona, sunąca bez opamiętania przed pasami, buchająca parą lokomotywa. Tak jakby ludzie, którzy za chwilę wkroczą na pławiącą się leniwie w letniej spiekocie zebrę, nie istnieli dla niego. Jakby ich nie było. Ale ona była. I nie widziała go.
Przed wstąpieniem na dywan białych pasów zadarła wzrok i zobaczyła zielone światło wynurzające się znad majdanu, który przed sobą taszczyła. Ruszyła przed siebie – jak zawsze z gracją, ale stanowczo, bez żadnego zawahania. Kierowca zahamował zbyt późno. Z impetem naruszył nieskazitelność alabastrowego ciała młodej kobiety. Farby, sztalugi i pędzle wyleciały w powietrze, rozrywając beż tekturowej torby. Farby zaznaczyły ponadto swoimi kolorami szarość jezdni. Świadkowie twierdzili, że nie miała szans uniknąć zderzenia, chociaż bezpośrednio przed nim poczuła chyba, co się święci, bo zwolniła nieco kroku i spojrzała w bok. Ale to nie pomogło, nie wydarło jej z objęć mechanicznego potwora. Musiała się z nim zmierzyć.
W szpitali zdołano ją uratować. Miała połamane żebra, mnóstwo siniaków i zwichniętą lewą rękę. – To cud, że żyje – mówili lekarze. Wszyscy jakby zapominali o jednym, najważniejszym fakcie. Nikt nie odważył się mówić o tym przy niej na głos. Straciła coś, czego potrzebowała jak powietrza, bez czego nie mogła żyć – cztery palce prawej dłoni. Pozostał tylko kciuk, który spoczywając teraz wraz z pozostałym kikutem w bandażowym kaftanie, niechybnie przypominał o kresie artystycznych aspiracji.
Młody kierowca czerwonego Opla uciekł z miejsca zdarzenia, ale został zatrzymany po niespełna godzinie. Na posterunku policji miał czelność przepraszać Wilhelma - jego, rozbitego na milion drobnych części, któremu wydarta została cząstka samego siebie, tak jakby tych kilka palców należało do jego ciała. Czuł ich brak już wtedy, chociaż jeszcze nie wiedział, że Lili ich nie ma. To ją miał przepraszać ten oprawca, nie jego, to jej miał spojrzeć w oczy i powiedzieć, że być może już nigdy nie będzie w stanie kontynuować wymarzonej kariery artystycznej! Wilhelm łudził się. To on pozostał na poligonie, z którego trzeba będzie zbierać i układać w jedno resztki zakrwawionej duszy Lili.
Chłopaka zamknęli w areszcie. Później otrzymał wyrok w zawieszeniu. Dla sądu brak dowodu w postaci śmierci osoby poszkodowanej był wystarczającą okolicznością łagodzącą.
Początkowo Wilhelm przesiadywał przy jej łóżku po kilka godzin dziennie, zazwyczaj wieczorami, kiedy przychodził do niej bezpośrednio po pracy. Nie jadał. Nie mógł. W końcu wziął urlop i siedział przywiązany do jej nóg jak wierny pies przez całą dobę. Widział, że cierpi, że nic nie jest w stanie przywrócić jej radości życia, jaką emanowała i zarażała ludzi wokół siebie przed feralnym zdarzeniem. Żywił ciągłą nadzieję, że coś się w niej przełamie. Pocieszał ją, że może przecież nauczyć się malować lewą ręką. Odpowiadała zawsze jedno i to samo: Lewa ręka to nie prawa, nigdy jej nie dorówna. Teraz mogę jedynie malować dla znajomych, dla siebie samej, dla przyjemności. Dla mnie to koniec. Zostanę podrzędną, domową malarką, której obrazy będą zalegały w naszym domu, albo u innych służyły za ładne widoczki, ozdabiające szpetny kolor ścian. Ale nigdy nie powrócę do dawnej świetności. Nigdy, rozumiesz? Rozumiesz?
            Zastanawiał się wtedy nad bezczelnością ślepego losu. Dlaczego akurat ta dłoń stała się jego oblubienicą, dlaczego to właśnie ją obrał sobie za cel? Czyż nie mógł wybrać innej części ciała, która nie była aż tak pożyteczna?
W szpitalu powoli dochodziła do zdrowia fizycznego – połamane żebra musiały odstać swoje, zanim można je było wypuścić na zewnątrz, jak mawiali lekarze, a i dłoń pozbawiona czterech palców musiała się powoli zabliźnić. W końcu jednak, po około trzech miesiącach, opuściła mury szpitala i przeniosła się bezpośrednio do mieszkania Wilhelma. On sam musiał pozamykać sprawy związane z jej wynajmowaną na poddaszu klitką, którą sama nazywała swoim atelier. Przed wypadkiem. Po nim nawet się o swej pracowni nie zająknęła, tak jakby to mieszkanie przestało istnieć, jakby myśl o nim została odcięta skalpelem wraz z czterema palcami. Zbyt wiele wspomnień wiązało się z tym miejscem. Kilka lat życia. O malowaniu też już nie wspominała w rozmowach z Wilhelmem.
Ale jemu było wtedy dobrze. Lili nigdy wcześniej nie poświęcała tyle czasu ich wspólnym sprawom co wówczas. Wcześniej miała jakieś obowiązki na głowie, kolejne projekty zajmowały jej całe dnie, a w tygodniu potrafiła wygospodarować dla niego tylko skrawek z szaty wolnego czasu - zazwyczaj w postaci dwóch całych dni weekendowych, jeśli oczywiście akurat nie miała kolejnej wystawy. Czuł wtedy, jak samolubność wlewa się do jego głowy, rozpycha się łokciami pośród innych uczuć i króluje bezustannie przez kilka tygodni od powrotu dziewczyny ze szpitala. Ale tak było przez kilka tygodni.
Po tym czasie Lili zaczęła wykazywać skłonności co najmniej podejrzane. Lekarze twierdzili, że powypadkowa trauma mogła wywołać w jej mózgu bliżej nieokreślone zmiany, które jednak według nich nie stanowiły zagrożenia dla społeczeństwa i jej samej. I dla Wilhelma również. On był jednak najmniej istotnym elementem całej tej układanki.
Kłopoty narodziły się więc po niespełna trzech tygodniach od momentu zakotwiczenia się Lili w jego mieszkaniu. Wtedy zaczęły się z nią dziać dziwne rzeczy – jednego razu słyszała głosy dobiegające zza drzwi, pomimo tego, iż przez wizjer zupełnie niczego nie dostrzegał, innym razem narzekała na skrobanie o ścianę, które nie dawało jej spać, a którego on zupełnie nie słyszał. Po kilku dniach, kiedy omamy nasiliły się do tego stopnia, iż Wilhelm nie był w stanie egzystować z nią pod jednym dachem, zabrał ją do lekarza. Lekarz, jak to lekarz – stwierdził, że powinna brać tabletki uspokajające, ponieważ jej nerwy pracują teraz na pełnych obrotach. Umysł i ciało wymagają ciszy i spokoju. Przypisał jej coś i poradził mu, aby zabrał ją gdzieś daleko, w ustronne miejsce, gdzie będzie mogła zapomnieć o tym mieście i nabrać nowych sił do życia. Lekarz poddał mu pomysł wyjazdu w góry, który, nie zastanawiając się zbyt długo, mężczyzna postanowił zrealizować. Miał jeszcze kilka zaległych dni urlopu, szybko więc zarezerwował mały domek w Bieszczadach, spakował ich oboje i wyruszyli w górskie ramiona tętniące nadzieją.
Dzisiejsza historia z nieznajomym dziadkiem, który w jej oczach urósł do rangi mordercy bez twarzy, a właściwie tylko bez jednego oka, była niczym w obliczu jej wcześniejszych dokonań w domenie przeczuwania niebezpieczeństwa i doraźnego mu zapobiegania. Nie dalej jak dwa dni temu, w trakcie drugiego dnia od przybycia do wynajętego drewnianego domku, miała urojenie jeszcze bardziej osobliwe. Wybrali się wówczas na przechadzkę do lasu, a w głowie Wilhelma tlił się plan zaspokojenia mózgu Lili górskim powietrzem, które miało na celu zniwelowanie i uśmierzenie jej narastających problemów na tle nerwowym. Mylił się, myśląc w drodze powrotnej, że nic się już tego dnia nie wydarzy. Kiedy wracali, krocząc pod rękę po leśnej dróżce, przystanął nieopodal nich młody chłopak jadący na rowerze – zapewne w celu odpalenia papierosa albo zaczerpnięcia łyka wody z bidonu, przytwierdzonego do rowerowej ramy. W oczach Lili chłopak ów momentalnie zyskał status oprawcy, ukrywającego za parcianym paskiem spodni myśliwski nóż i gotowego go użyć, aby skrócić im trwale drogę do ich tymczasowej stanicy. Najpierw przystanęła, zmierzyła go wzrokiem od góry do dołu, później krzyknęła z całych sił, a potem krzyk ten zaczął się zamieniać w nieartykułowane dźwięki, których do dnia dzisiejszego Wilhelm nie potrafił zidentyfikować. Ale ona chciała tylko odstraszyć intruza, czyhającego na ich życie. Nic więcej. Chłopak omal nie zleciał z roweru, upatrując w nich samych ofiary jakiegoś niezrozumiałego pomieszania zmysłów. Nic dziwnego. Wilhelm bowiem, gdy tylko usłyszał dźwięk wydobywający się z gardła swojej Lili, wrzasnął na nią z całych sił, mając w perspektywie chęć uciszenia jej tym krzykiem. Dało to skutek taki, że i chłopak dołączył do nich, i po leśnej domenie rozchodził się już trój-krzyk – Wilhelma, Lili i przerażonego, Bogu ducha winnego młodzieńca. Śpiewali tę arię przypominającą wrzask rozdzieranego żywcem barana, jakby znaleźli się w operze, podsycani oklaskami niezaspokojonej publiczności. A ptaki wtórowały im, śpiewając peany na cześć kończącego się lata, siedząc na gałęziach drzew i przypatrując się ludziom ze zdziwieniem w oczach.
To wydarzenie nie było bynajmniej pierwszym tego typu, które stało się udziałem Wilhelma. Wcześniej również zdarzało jej się krzyczeć na kogoś, kto wydawał się choć trochę podejrzany. Niezależnie od okoliczności i obiektu tego werbalnego ataku – ulica, klub, kawiarnia, listonosz, dostawca pizzy czy postronny człowiek. Wszystkie te miejsca i ci ludzie stali się niemymi świadkami wyobraźni Lili.
Dzisiaj udało się jednak uchronić biednego starca przed wątpliwej jakości tembrem głosu lubej Wilhelma. Niewinne podejrzenia kierowane w stronę dziadka były co najwyżej drobną niedyspozycją. Nie krzyczała, nie wyrywała się do ucieczki – znaczy, że uspokoiła się już trochę i górskie powietrze podziałało kojąco na jej skołatane nerwy. Dzisiaj zachowała się tak, że mógłby jej z pełną odpowiedzialnością szepnąć do ucha – jestem z Ciebie dumny, kochanie. Ale nie powiedział tego. Czyżby regres? Czyżby zaburzenia zanikały? – myślał tylko stale po dzisiejszym wydarzeniu, pełen nadziei na to, co przyniesie dzień jutrzejszy. Zostały im jeszcze dwa dni odpoczynku.
            Już pierwszego dnia ich pobytu w domku umościli się na tyle wygodnie, że z optymizmem patrzył na pełną werwy i młodzieńczej radości Lili, krzątającą się wokół niego jak w tańcu godowym i zachęcającą do wspólnego skorzystania z piętrowego łóżka, które stanowiło jeden z kilku mebli w pomieszczeniu. Tak było pierwszego dnia. Drugiego dnia narodziła się sytuacja z chłopakiem. Trzeciego dnia był spokój, ponieważ nie opuszczali domku, leżąc w łóżku i projektując w marzeniach bieg, jaki nadadzą ich dalszym losom po powrocie do domu.
Dzisiaj był dzień czwarty. I jak na razie wszystko skłaniało Wilhelma do pozytywnych myśli, nic nie dawało mu podstaw do tego, aby mógł przypuszczać, że stanie się coś złego, co zaburzy tę sielankową atmosferę.
Wrócili do domku po dwugodzinnej wycieczce, robiło się już ciemno. Ale pod wieczór obudziły się znowu demony. Pojawiły się w jej otoczeniu te podłe bestie, których nijak nie mógł odpędzić najczulszym słowem czy gestem. Zawładnęły nią zupełnie, odrywając ją od niego bezczelnie jak plaster od skóry. Ale gdyby tylko chodziło o senne koszmary, gdyby tylko to zakłócało porządek nocy, byłby jednym z najszczęśliwszych ludzi na ziemi.
Lili zachowywała się w tym swoim amoku podejrzliwie w stosunku do każdego, najmniejszego nawet hałasu, jaki posłyszała. Wiatr przybrał w jej oczach postać ducha, pomocnika mordercy, którego jedynym celem było odesłanie ich do krainy wiecznych łowów. Każdy trzask, przebijający się wyraźnie przez dziury w drewnianych belach, z których wykonane zostały ściany, przywoływał jej na myśl złodzieja lub porywacza, pragnącego włamać się do domu i zadać ostateczny cios – obojętnie jakim narzędziem, a może i nawet gołymi rękami. Każdy dźwięk, który nie wydobywał się z ich ust lub nie był pochodną szelestu ich ciał, stanowił dla niej realne zagrożenie. Jej histeria osiągnęła tak wysoki poziom wtajemniczenia, że Lili raz po raz wchodziła i wychodziła z domu, sprawdzała po wielokroć, czy zamek w drzwiach nie uległ przypadkiem zepsuciu lub czy ktoś nie majstrował przy oknach. Jej obsesja doprowadzała Wilhelma do szału, choć próbował się uspokoić, ale bez skutku. Krzyczał na nią, co nigdy wcześniej – no, może oprócz wydarzenia z chłopakiem – nie zdarzało mu się. – To dla naszego dobra, mojego i Twojego, nie myśl, że Cię nie zauważam – powtarzała przez cały czas. On nie rozumiał. Jego argumenty odbijały się od potoku jej słów jak groch od ściany. W końcu poddał się. Wiedział już, że jutro ją stąd zabierze, że ich wycieczka skończy się kolejnym pobytem w szpitalu, tym razem może nawet dłuższym od poprzedniego. Chciał wydrzeć ją z całych sił z tej swoistej katatonii, ale coś pętało go za przegub dłoni. Pomyślał, że poczeka, aż Lili się uspokoi. Ona krzyczała z wyrzutem:
-         Wiedziałam, że nas wypatrzył! Ale Ty jak zawsze bagatelizowałeś sprawę. Kolejny zakamuflowany morderca, kolejny morderca – śmiałeś mi się w twarz, drwiłeś ze mnie. Ale ja się nie myliłam, na pewno nie tym razem. Czuję go całym ciałem, czuję że jest blisko, ukrywa się nieopodal i czeka, aż złożymy nasze ciała do snu. A wtedy... – głos ugrzązł jej w gardle.
-         Co Ty mówisz? Myślałem...
-         To źle myślałeś! – przerwała mu w pół zdania. – Cały czas źle myślisz! Traktujesz mnie jak wariatkę, nie starasz się mnie zrozumieć. Lepiej nie myśl, myślenie zostaw mi, bo gdyby nie ja, to już dawno bylibyśmy martwi i oskalpowani leżeli gdzieś tam, zakopani w lesie pod mchem. Pamiętasz tego chłopaka?
-         Przecież uciekł, kiedy krzyknęłaś. A raczej kiedy krzyknęliśmy. I kiedy on krzyknął.
-         Tak Ci się tylko wydaje. Uratowałam nas wtedy, i teraz też to zrobię. Ten stary zboczeniec nie zrobi nam krzywdy – wypowiadając te słowa podbiegła do Wilhelma i delikatnie pogłaskała go po głowie.
Poczuł przerażenie.
-         Nie oddam mu Ciebie nigdy, rozumiesz? – dodała po chwili, a temu zdaniu nadała taką moc i siłę wyrazu, aby ewentualny oprawca, ukrywający się gdzieś tam w krzakach, usłyszał dokładnie jej słowa.
Wilhelm nie wiedział, co rzec. Przytaknął tylko zrezygnowany głową, nie mogąc znaleźć słów, którymi mógłby po raz kolejny wygarnąć jej te niedorzeczne myśli. Był zmęczony. Przez tych kilka dni wyssała z niego wszystkie witalne soki, jak pijawka. Dopiero dzisiaj odżył, a tu znowu to samo. Więc dzisiejsze zdarzenie było tylko zapowiedzią wieczornego ataku? – pomyślał zrezygnowany. A mógł przecież przewidzieć, że Lili tak prędko nie będzie w stanie wyjść z objęć obłędnych mocy.
Zasnęła około północy, po kilku godzinach sprawdzania drzwi i wszystkich okien. Ulga. Niezmierzona ulga rozlała się po jego ciele, poczuł się tak, jakby dopiero co wychynął z łona matki na świat, łapiąc pierwszy łyk powietrza. W pewnej chwili, leżąc już obok Lili na łóżku, usłyszał krzyk sowy, który rozdarł ciszę nocy. Zerwał się na równe nogi. Ona nie zbudziła się. Przestraszył się tego głosu, pomimo tego, że nie wierzył w bzdury, które wygadywała przez cały wieczór. Ale zasiała w jego głowie ziarno wątpliwości. - Nie! Co ja robię, chyba oszalałem tak jak ona – od razu starał się odrzucić od siebie niedorzeczne myśli. Położył się raz jeszcze, wtulił się delikatnie w ciepło jej ciała. Po godzinie znowu obudził go jakiś szmer, delikatny, ale słyszalny przez mrok nocy. Coś szło. Niechybnie. Zbliżało się wielkimi krokami. - Stary dziadek? Nie, nie, to niemożliwe. Nie wpadaj w histerię chłopie, wyjrzyj przez drzwi i sprawdź – pomyślał, ale sparaliżowany strachem leżał dalej obok Lili, która nie wiedzieć czemu, spała snem twardym jak kamień. Wymęczyła ją widocznie niemiłosiernie dzisiejsza zabawa w detektywa. Wstał, ubrał koszulę. Znowu kroki – teraz słyszał je już wyraźnie. Serce podskoczyło mu do gardła, chciał krzyknąć, ale bał się, że obudzi dziewczynę, która mogłaby wpaść w histerię i zrobić sobie albo jemu coś złego. Gwizd. Słyszy gwizd. Ktoś bezczelnie gwizda – może chce nam zrobić kawał? – pomyślał. Po dłuższej chwili wszelki głos zamarł. Skończyło się. Zapanowała cisza.
Przylgnął ponownie do Lili, ale jakoś jej nie poczuł. Ciepło w międzyczasie ulotniło się z niej. Chuchnął na swoją dłoń i przyłożył ją do jej czoła. Nie oddychał, żeby jej nie zbudzić. Nasłuchiwał, ale niczego już nie słyszał tej nocy.
Obudził się rano, delikatnie wysunął stopę spod cienkiego kocyka i wstał, starając się nie obudzić zwiniętej w kłębek ukochanej. Wyjrzał na zewnątrz, otwierając drzwi na przestrzał, ale zrobił to powoli, upewniając się, że nic im nie grozi. Rozejrzał się wokół – niczego dziwnego nie dostrzegł. Od razu pomyślał, że to widocznie myśliwi albo kłusownicy rozbijali się w nocy nieopodal ich domku i nawoływali gwizdami. Wrócił do środka. Lili spała w tej samej pozycji, w której zostawił ją, opuszczając izbę. Zbliżył się do niej, zastanowiła go jej bladość. Zawsze miała alabastrową skórę, nigdy nie lubiła się opalać, ale ten odcień był dziwny, marmurowy, siny. Przyłożył jej rękę do skroni. Brak tętna.
Lili nie żyła. Jego ręce bezwiednie błądziły po jej ciele, łapały i zbierały jej zapach, który jeszcze tlił się cienkimi strużkami z jej ciała. Podstawiał dłonie pod nos i wąchał bez opamiętania. Nie mógł się pogodzić ze swoim makabrycznym odkryciem. Całował jej usta, zbierał z nich pozostałą słodycz jak nektar. W końcu zalany łzami uniósł jej ciało, przygarnął do piersi głowę, odchyloną uprzednio do tyłu, i wyniósł ją na zewnątrz. Stanął przed domkiem, a jego krzyk rozdarł ciszę budzącego się do życia świata.
Lili umarła w nocy na zawał serca. Tak przynajmniej wykazała sekcja zwłok. Lekarze nie potrafili mu tego wytłumaczyć – podobno przy tak młodych organizmach zdarza się to niezwykle rzadko, ale.. I właśnie to „ale” najbardziej zastanawiało Wilhelma.
Zadawał sobie masę pytań, na które odpowiedzi nie znał: Kiedy umarła? Czy wtedy, gdy chodził po pokoju, przerażony głosami dolatującymi z leśnej głębi? A może wcześniej, kiedy zasnęła? Może też usłyszała kroki i jej serce wtedy się zatrzymało? Umarła w wielkiej ciszy, pozostawiając go samego. Nie wiedział nic, miał tylko świadomość swojej rezygnacji. Rezygnacji z życia.
Ich wycieczka w istocie zakończyła się w szpitalu, tak jak zapowiadał sobie tej samej nocy, kiedy Lili odeszła. Ale to on leżał w łóżku, i to na dodatek w tym samym szpitalu, w którym wcześniej spoczywało jej poturbowane po wypadku ciało. Myślał o samobójstwie, nie krył tego. Lekarze siłą zatrzymali go na oddziale psychiatrycznym.
Teraz jest już lepiej. Pielęgniarka przyniosła lekarstwa, które pozwalają mu na razie trzymać się na powierzchni tafli życia. A później? Co będzie później? Połknął duszkiem leki, a w jego oczach stanęły łzy, znacząc po chwili swoją obecność na policzku. Położył się. Chciał spać. Przez otwarte okno dobiegał śpiew ptaków i ryk silników, zwiastujący prapoczątek zbliżającego się dnia.
 
  STRONY PARTNERSKIE I POLECANE PRZEZ MAGAZYN CEGŁA  
   
  Portal turystyczny Noclegi-Online Wrocław  Kalambur