Cegła - Literatura - Proza - Poezja
100 000 KSIĄŻEK NA WWW.TAJNEKOMPLETY.PL !!!
AKTUALNOŚCI MEDIA PODREALIZM CEGIELNIA WASZE & NASZE WYWIADY LINKI KSIĘGA GOŚCI REDAKCJA
 
 
WRÓĆ | WYDRUKUJ

Grzegorz Zaleski

Cykl Nowele Filmowe : Ucieczka.

 

 

 

           

 

 

            Opowiem wam o tym, jak stałem się dorosły. Jak dzieci wyrastają z marzeń. Miałem w sobie marzenie, żeby kiedyś uciec z domu. Plan ucieczki był nadzwyczaj prosty, choć wymagał dużego nakładu sił. Droga wiodła z pokoju, w którym siedziałem z atlasem w ręce, na korytarz gdzie należało cicho skraść się pod drzwi wyjściowe i otworzyć je tak, by nie narobiły hałasu. I już byłem w ucieczce, już wyrywałem się na wolność, choć myślami sięgałem o wiele dalej.

Trzymając w palcach pomięty atlas biegłem w myślach w kierunku dworca, żeby złapać ostatni pociąg z Zabrza do Katowic. Wtedy dopiero droga stawała się fascynująca.

Z Katowic wsiadałem w pociąg do Wiednia, gdzie wypijałem zazwyczaj mocną, czarną kawę. Następnie jechałem autobusem lub stopem do Włoch aż do szczytu buta, skąd próbowałem się załapać na jakikolwiek prom płynący do Afryki. Płynąłem zazwyczaj do Tunisu, w którym spędziłem wiele miłych chwil leżąc na kanapie w głównym pokoju lub słuchając nudnych turystycznych opowieści bogatego wujka. Nie zabawiałem jednak w mieście zbyt długo, spieszyłem się niezmiernie, by znów zobaczyć pustynię - tę bezkresną istotę, która podobno styka się z wiecznością.

            Tego właśnie dnia szedłem długi czas pustynią w poszukiwaniu oazy. Słońce nieludzko smagało mnie po spalonej twarzy. Butonierka z wodą dawno już wyschła, tak że nie pozostało mi nic innego jak położyć się na piasku i czekać na śmierć z rąk, czy raczej dziobów pustynnych sępów. Ukląkłem, przeżegnałem się i zamknąłem oczy wspominając już całe swoje życie, gdy nagle z tragicznej sytuacji uratował mnie zbawienny okrzyk matki :

- Janeeek ! Obiad !

   Zbawienny ?

            Tego właśnie dnia przysnąłem w ogródku z atlasem w ręce. Gdy się obudziłem nie wiedziałem jeszcze, czy to błękitne niebo nade mną jest nadal pustynne, czy już zabrzańskie. Spojrzałem jednak w bok na dom, którego nie mogło być przecież na pustyni, na matkę stojącą na brzegu balkonu ...

- Janeeek ! Obiad ! - i już wiedziałem, że pościg dopadł mnie i sprowadził z powrotem do miejsca uwięzienia szybciej niż mogłem się tego spodziewać. Wyrwany bezczelnie z dalekich myśli, pozostawiony sam sobie na tej nieprzyjaznej ziemi, wstałem i poszedłem na ten mityczny sobotni rodzinny obiad, który zresztą przedstawiał się następująco :

Matka - Pracowała od poniedziałku do piątku, od rana do wieczora. Chciała teraz       jedynie znaleźć radość w sobotnim wypoczynku, gdy jednak ....

Ojciec - Pracował w tygodniu do rana do nocy, żeby w sobotę móc się wreszcie odstresować przy butelce wódki i włączonym telewizorze, lecz przez to, że ....

Matka - Nie mogła zdzierżyć pijaństwa ojca, który jej w wypoczynku przeszkadzał, to ...

Ojciec - Pił jeszcze bardziej i stawał się, jak to się mówi - nieznośny.

            Przy takim właśnie stanie faktycznym wszedłem pewnego sobotniego popołudnia do kuchni. Matka podawała właśnie zupę, ciepło witając mnie słowami :

- Popatrz Janek, jakiego masz ojca ! Cały weekend znów będzie pijany, ja już nie mam na niego siły. Może ty do niego przemów, bo on już tylko ciebie słucha.

            Ty do niego przemów ! A co ja mu mogłem powiedzieć ? Wiecznie miał groźną minę, która mroziła mi gardło jak lód i chociaż po wódce topniał i miękł, to jednak bałem się, że na sam dźwięk moich słów z powrotem stężeje. Poza tym już dawno doszedłem w swojej mądrości do wniosku, że to on jest moim ojcem, a nie ja jego. Dlaczego więc miałbym odmieniać te role ? Dorośli mówią coś w stylu : "nie pij", "opamiętaj się", "zniszczysz sobie zdrowie", ale dzieci ? Dzieci mają własne sprawy i nie wtrącają się w życie dorosłych, dlatego w milczeniu siadają przy stole i zabierają się za swoją zupę. Tak też siorbałem teraz spokojnie swoją ulubioną ogórkową siedząc naprzeciw kiwającego się ojca, a obok wiecznie szczekającego telewizora.

- Kocham Cię Estebanie - zawyrokowała Alessandra.

- Kocham Cię synku, kocham Cię - zawtórował jej mój ojciec.

            Jezu ! Dosłownie schowałem głowę w talerz, tak bardzo czułem się zażenowany jego słowami. Fałszywe bredzenie pijaka po wódce. Pojawiało się zawsze w sobotnie popołudnia, by w poniedziałki rano zniknąć bezpowrotnie. Teraz oczywiście chciał, żebym mu jakoś odpowiedział, rzucił się na przepojone alkoholem ciało i zawył coś w jego stylu. Ja już jednak byłem tak blisko nosem zupy, że bałem się poważnie niechybnego w niej utonięcia, jeśliby coś lub ktoś nie wybawił mnie z tej sytuacji. Jak zwykle była to matka.

- Janek do Ciebie, telefon - oznajmiła wchodząc na powrót do kuchni, na co ochoczo zareagowałem mogąc wyrwać się wreszcie spod mętnego wzroku ojca. Podszedłem do telefonu i podniosłem słuchawkę, z której atakował mnie dudniący bas dobrze znanego “Techno Inferno”.

- Techno, techno holocaust - ryczał wokalista, a za nim w roli chóru próbował się przebić mój przyjaciel Kamil - Janek, bądź za 5 minut pod domem, ok ?

- Ok - odkrzyknąłem wokaliście i wróciłem szybko do stołu. Zastanawiałem się przez chwilę nad dziwnie podnieconym głosem Kamila w słuchawce. Jego spokojna natura nie pasowała do gwałtownych uniesień, chyba że ... Tym bardziej połykałem  wręcz swoją zupę zniecierpliwiony, bo przecież 5 minut było krótkim odcinkiem czasu, żeby w nim zmieścić  cały obiad w towarzystwie ojca, aby móc potem powiedzieć :

- Mamo, wyjdę teraz z Kamilem na jakiś czas - i opuścić ciepłą atmosferę sobotniego obiadu nie bez komentarza w stylu "idź, przynajmniej ty miej jakąś radość z tej soboty".

Wybiegłem na ulicę szukając głosu wokalisty "Techno Inferno", który bez wątpienia

musiał towarzyszyć Kamilowi w dzisiejszej eskapadzie. Nie pomyliłem się. Podjechał za chwilę wprost pod moje nogi nowiutkim Volvo Metalllic. Cały wóż dudnił od łomotu, który trząsł również podskakującym na przednim siedzeniu Kamilem. Zaproszony przez niego niemym gestem wsiadłem do środka i ruszyliśmy przed siebie z tak zwanym kopytem poprzedzonym bitem.

            W tej chwili muszę przerwać swoją opowieść i wykonać dla was pobieżny portret Kamila, tak żebyście mogli zrozumieć dogłębnie zdanie, które pojawi się jako następne w kolejności : "Spojrzałem na Kamila i moim oczom ukazał się jeden wielki, rozciągnięty od ucha do ucha banan". Otóż Kamil. Postać raczej przymaława i pulchniutka, lecz o wielkim sercu. Mój przyjaciel z dzieciństwa. Najbardziej łączyło nas odrzucenie przez innych - moje samowolne i niewymuszone z powodu ciągłych podróży do Afryki, jego z powodu idealnego nadawania się na kozła ofiarnego.

Trzeba powiedzieć, że Kamil był ze wszech stron, jak to się teraz ładnie mówi, zblokowany. Nie mógł sobie wtedy uzmysłowić, co teraz pewnie wie, a ja wiem na pewno, że czas jego dzieciństwa polegał na miarowym wymazywaniu swojego istnienia, aby Broń Boże nie sprawiać nikomu kłopotów. Ja również przy swoim ojcu nie istniałem, choć jego niszczycielskie posunięcia były o wiele gwałtowniejsze. Gdy tylko był trzeźwy,  nie znosił sprzeciwu i trenował na mnie wszystkie możliwe zagrania domowego tyrana. Byłem zresztą tak wyćwiczony, że możecie mi wierzyć lub nie, ale nie lubiłem momentów kiedy alkohol go rozmiękczał. Wolałem już chyba być bity niż przytulany. Tak samo pewnie wyćwiczony był Kamil - grzeczny, układny z powodu autorytetu rodziców, ale też siły forsy, która za nimi stała. Możecie mi wierzyć lub nie, ale forsa wyżera człowiekowi mózg. Kamil grzecznie przyjmował wszystkie podarki i prezenty tracąc wszelką ochotę do buntu. A jako grzeczny mamisynek był oczywiście przez innych tępiony. Z początku myślałem, że go to nie obchodzi, że tak jak i ja ma swój wewnętrzny świat. Ale tak nie było. Okazało się, że tak jak cyrkowiec przed pierwszym występem, w skrytości szlifował swój popisowy numer. Wykonał go w końcu latem zeszłego roku równie ciepłego jak ten dnia przejeżdżając wtedy jeszcze Oplem Corsą w asyście ojca wszystkie ważniejsze ulice naszej dzielnicy. Był dumny jak paw jadąc powoli, trąbiąc i zerkając czy większość łebków widzi, jak się chłopak wozi po mieście, gdy oni dopiero co dosiadali motorynek. Szybko wybaczyłem mu jednak ten dość żałosny w moim mniemaniu występ, gdy okazało się że nie przekuł swojego samochodowego triumfu w długotrwały sukces. Wrodzone cechy charakteru nie pozwoliły mu dołączyć do osiedlowych bufonów polerujących ściereczkami komunijne zegarki. Wiedziałem jednak, że chęć zaimponowania siedzi w nim głęboko ukryta, dlatego spokojnie teraz zareagowałem na jego zadowoloną buźkę.

- Zwinąłeś starym ? - spytałem retorycznie ściszając wcześniej radio.

- Mówiłem, że zwinę, to zwinąłem ! - odparł dobitnie, jakby ktoś rzeczywiście tego od niego wymagał. Banan rozciągnął się na twarzy.

-  Nie zorientują się ?

- Pojechali do znajomych, wrócą pod wieczór taksówką. Zresztą zrobimy dwie rundki

i wracamy - spróbował mnie uspokoić, po czym z diabelskim uśmieszkiem podgłośnił

z powrotem radio, w którym inferno szalał na całego. Oczywiście nie zrobiliśmy dwóch rundek tylko cztery i wcale potem nie wróciliśmy do domu, tylko skręciliśmy w uliczkę prowadzącą na plac przy starych garażach.

Pewnie wiecie jak to jest, gdy w głowie pojawia się czerwone światełko alarmowe, a człowiek na przekór powtarza sobie :"eee tam, co się może stać". Tak się właśnie czułem patrząc na Kamila, któremu najwyraźniej szajba odbijała z nadmiaru emocji. Myślałem sobie jednak, że to nie mój wóz, a draka szykuje się poważna.

            Podjechaliśmy na rozległy, wysypany żwirem plac przy garażach. Kamil zatrzymał samochód, wyłączył go i spojrzał na mnie śmiertelnie poważnie.

- Pamiętasz opowieść świra o jego kaskaderskim wyczynie ? - spytał jak na egzaminie, którego niestety nie mogłem zdać. Pod taką presją trudno było mi sobie coś przypomnieć, chociaż zaraz, zaraz ...

- O tym, że przejechał przez wiraż śmierci i zmieścił się w wąskim przejeździe mając sześć dych na liczniku ? - wyrzuciłem nagle jednym tchem przypominając już sobie co nieco. Nie wiem tylko dlaczego Kamil po moich słowach wybuchnął głośnym rechotem.

- Kiedy na prostej drodze ma problemy, żeby w coś nie walnąć - skomentował śmiejąc się do rozpuku. Śmieliśmy się zresztą już obaj. On widocznie mając ku temu powody, ja bardziej dla towarzystwa.

             Świr był postacią znaną w naszej dzielnicy, oczywiście w negatywnym sensie jak możecie się domyslać. Z tego co o nim wiadomo, to miał gdzieś koło trzydziestki, mieszkał z matką, i był dla nas starym skończonym blagierem, który każdemu chciał się podlizać. Jako że nie miał tyle forsy co inni, roztaczał ku uciesze wszystkich mityczne opowieści o swoim jedynym skarbie - wysłużonym fiacie 126 P. Według Świra jego maluch był szybszy od Mercedesa, silniejszy od Jeepa, i w ogóle zasługiwał na miano pojazdu cywilno-wojskowego. Opowieści skończyły się, gdy Świr na jednej z imprez po pijaku zgodził się wreszcie zademonstrować umiejętności swojego rumaka. Wsiadł do wozu, ruszył, strzeliła opona, Świr wpadł na drzewo. Kompletnie poniżony próbował jeszcze nam gówniarzom wcisnąć historię o śmiertelnym wirażu. Byliśmy już jednak przygotowani przez starszych kolegów na taką ewentualność. Tymczasem dodatkowo pognębił go jeszcze fakt wmówienia zmartwionej matce historii chuligańskiego rozboju na rodzinnym skarbie. Podobno przez długi czas po wypadku biedna kobiecina rozpytywała się o sprawców.

- A ja teraz przejadę ten wiraż i pokażę wszystkim, kto umie prowadzić wóz ! - oświadczył za to Kamil, po czym spojrzał na mnie niepewnie widząc rosnące przerażenie na mojej twarzy.

- Kamil nie rób tego - wybąkałem potulnie.

            Nie słyszał mnie już jednak. Wysiadł z wozu, okrążył go, otworzył tylne drzwiczki i coś z nich wyciągnął. Następnie otworzył mi drzwi i kazał wysiąść.

- A ty to sfilmujesz ! - rozkazał kiedy już wysiadłem, wręczając mi jednocześnie średnich rozmiarów pakunek, w którym zapewne znajdowała się kamera. Wyjąłem ją zerkając co jakiś czas na Kamila, który właśnie wyjawiał mi wszystkie zawiłości swego planu.

- Wszystko przemyślałem. Będę jechał jakieś sześć dych na godzinę ...

- Kamil nie rób tego – wyszeptałem już niemal błagalnie.

- Stary, wszyscy zzielenieją z zazdrości, jak im pokażemy kasetę. Zresztą nie ma co gadać, bierz kamerę i kręć – podszedł do mnie, wziął kamerę, włączył rec i przystawił mi ją wizjerem do oka. Zobaczyłem  na malutkim ekranie jak się cofa i odchrząkuje przygotowując się chyba do strzelenia mowy telewizyjnej.

- Ja Kamil Maciążka jako jedyny superrajdowiec w Zabrzu pokonam teraz wiraż śmierci, trzymajcie za mnie kciuki – odchrząknął niepewnie drugi raz, jakby przez chwilę się wahając, ale po chwili przemógł się i wsiadł do auta.

            Wiraż śmierci nie był niczym innym jak tylko wąską drogą wijącą się wokół garaży. Słynęła ona z jednego ostrego zakrętu, co już wystarczyło, żeby w naszych oczach podnieść go do rangi wirażu śmierci właśnie. Ktoś tam raz się wywrócił na rowerze, potem był wypadek Świra i tak powstała legenda. Z tego to powodu największym marzeniem Kamila było teraz przejechanie przez zakręt z ogromną jak na niego prędkością.

            Trzymałem kamerę w ręce i patrzyłem tępo przez wizjer, jak Volvo rusza, przejeżdża plac i chowa się w wąskiej dróżce między garażami. Kiedy straciłem Kamila z oczu nastąpiła cisza tak ciężka, że ścisnęła mi żołądek jak cytrynę i nie pamiętam już, czy wtedy się rzuciłem, czy jeszcze stałem gdy rozległo się potworne jebudu, huk, ryk klaksonu i jakby taki ludzki ryk, czy zwierzęcy, w każdym razie potworny. Biegłem już teraz na wpół ogłuszony zapewne strachem widząc przed sobą zakrwawione strzępy ciała Kamila próbujące mnie jeszcze przed śmiercią przytulić. To, co z początku zobaczyłem naprawdę, niestety potwierdziło moje przypuszczenia. Samochód stał wbity w boczną ścianę garażu, strzaskany doszczętnie, jęczący od środka kamilowym głosem.

            Rzuciłem kamerę na ziemię i podbiegłem ratować mego umierającego przyjaciela. Wyciągając go zobaczyłem zalaną krwią twarz. Gdy jednak znalazł się na zewnątrz i stanął na własnych nogach okazało się, że nie jest z nim tak źle, a krew pochodzi jedynie z rozciętego policzka. Trudno mi jednak opisać wam, co działo się z Kamilem w tej chwili. Był jedną chodzącą na chwiejnych nóżkach rozpaczą. Chodził, krzyczał „Jezus Maria”, padał na ziemię, wstawał, rzucał mi się na szyję, by wykrzyczeć nieco bardziej złożone zdania w stylu :”Jezus Maria, dlaczego to zrobiłem”, i znów już był na ziemi, wyrywał sobie włosy i krzyczał ... Jezus Maria.

            Sam się sobie poniekąd dziwiąc własnej reakcji, podszedłem tymczasem do auta chłodno oszacować straty. Nie było oczywiście czego szacować. Każdy głupi by zobaczył, że samochód jest kaputt i nadaje się wyłącznie na złom. Samochód, który dla ojca Kamila był drugim synem. Nie chciałem rychłej śmierci przyjaciela z rąk ojca, dlatego usilnie zacząłem myśleć nad jakimś rozwiązaniem, albo przynajmniej pocieszeniem dla mojego straceńca.

- Spróbuj go odpalić, pojedziemy do ciebie i zobaczymy co dalej – rzuciłem z głupia frant nie wierząc w skuteczność własnego pomysłu. Nie wyobrażacie sobie jednak jak dziękczynnym wzrokiem obrzucił mnie teraz Kamil. Wstał bez słowa, otrzepał się, wsiadł do wozu, przekręcił kluczyk ... i nic ! Spróbował jeszcze ze trzy razy, po czym z powrotem wysypał się na ziemię jecząć znajome Jezus Maria. Tymczasem w mojej głowie narodził się już kolejny pomysł.

- To przetoczmy go przynajmniej w krzaki, żeby nikt nie widział – przekonywałem stojąc tym razem nad nim i rzucając cień na pokurczoną sylwetkę, ale ponieważ moja propozycja nie dawała nadziei na gwałtowną odmianę biegu zdarzeń, Kamil jakby nawet mnie nie usłyszał. Bałem się jednak, że zaraz ktoś przechodząc życzliwie wezwie policję, a tego intuicyjnie chciałem uniknąć. Machnąłem ręką na Kamila i zacząłem z całych sił pchać samochód w kierunku krzaków. Kamil nagle do mnie dołączył.

- Masz rację z tymi krzakami – wypalił, gdy już nieudolnie maskowaliśmy wóz gałęziami – powiem, że złodzieje ukradli wóz i rozbili się przy garażach.

            Muszę przyznać, że od razu pomysł Kamila wydał mi się idiotyczny. Jego ojciec był wziętym adwokatem, byłym prokuratorem i nieraz widziałem jak dwoma celnymi pytaniami rozbijał najbardziej przemyślane kłamstwa Kamila. Można przypuszczać, że w sprawie samochodu wykonałby śledztwo totalne ze wszystkimi, najbardziej szczegółowymi pytaniami w tle. Okrucieństwem byłoby to w tej chwili jednak uzmysławiać Kamilowi, który tryskał na odmianę radosnym optymizmem. Zaczął nawet marzyć, że teraz to już na pewno chłopaki uznają go za bohatera. W trakcie beztroskiej pogaduchy skończyliśmy maskować wóz i poszliśmy do domu Kamila dopracować nasze zeznania przed niechybnym procesem przed instancją jego ojca.

            Kamil mieszkał w wystawnym domu pełnym szlacheckich obrazów, rogów jeleni i innych nieznanych mi zwierząt, które straszyły człowieka z każdej niemal ściany. Wydawało się nawet, że teraz ich złowrogie kościste ryjki przepowiadają nadejście tragedii. Weszliśmy do stylizowanej na starą bawarię kuchni. Kamil usiadł na krześle już mniej pewny swoich planów. Gorączkowo myślał jak przechytrzyć swojego ojca. Przysłuchiwałem mu się zmywając smar z zabrudzonych rąk.

- Widziałem jak ktoś obserwuje nasz dom, ale niczego nie podejrzewałem – zaczął z akcentem niewinnej ofiary – nie chciałem wychodzić z domu, ale dzwoniłeś i prosiłeś. Chciałeś gdzieś wyjść z domu, z dala od ojca ....

            O ułomności ludzka ! Dlaczego tak często nas dotykasz ? Muszę przyznać, że zabolało mnie to bezczelne kłamstwo Kamila i byłem gotów zostawić go teraz w tej pieprzonej kuchni.

Jakoś jednak zazwyczaj tak się dzieje, że kiedy jednych ogarnia rozpacz i podłość, na drugich spływa łaska miłosierdzia. Nie chciałem wygarniać Kamilowi całej prawdy, tego że jest głupi, że bezczelnie próbuje mnie wciągnąć w swoje kłamstwa, że dla jego ojca wystarczy tylko spojrzeć na jego zakrwawioną gębę. No może zdecydowałem się powtórzyć mu to ostatnie.

- stary mnie w to nie mieszaj. Zresztą to i tak nie wyjdzie. Twój stary jest byłym prokuratorem. Wydusi z nas wszystko – zauważyłem chłodno, choć zaraz pożałowałem swoich słów. Kamil spojrzał na mnie spode łba i tak strasznie posmutniał, że zachciało mi się płakać.

- masz rację, to nie ma sensu – przyznał zrezygnowany, po czym wstał i podszedł do kuchenki. Powłączał jakieś kurki, otworzył drzwiczki od piekarnika i włożył głowę do środka. Przez chwilę nie wiedziałem jaki znów happening odstawia. Gdy jednak poczułem swąd gazu, rzuciłem się, by wyciągnąć ten głupi łeb na świeże powietrze.

- zostaw mnie, chcę umrzeć ! – darł się wniebogłosy, gdy ja tymczasem jak wprawny sanitariusz sadzałem go z powrotem na krześle. Nie wiem, dlaczego wtedy przypomniałem sobie o Afryce.

Na horyzoncie powolnym krokiem przechodziła kolorowa karawana. Jechałem na jej czele w białym turbanie, Kamil szedł z tyłu trzymając za uzdę wielbłąda. Rozwiązanie było proste i jasne jak niebo nad pustynią. Jedyna szansa dla Kamila, żeby wydostać się z matni porannych wypadków. Szansa dla mnie, by zrealizować swe marzenie. Ucieczka !

- słuchaj musisz zniknąć im z oczu, aż się nie uspokoi – zaproponowałem podniecony.

            Zakołatało, zatrybiło, aż myśl, która dotarła do zrozpaczonej głowy wycisnęła na wierzch łzy radości. Kamil był wzruszony.

- Masz rację, ucieknę, pójdę do pracy i wszystko odpracuję ! Jak odpracuję to wrócę ! – podniósł ręce w geście triumfu .... i zaraz oczywiście wpadł w głęboką depresję.

- Ale jak ? Mam tak sam uciec ? – wzdrygnął się i wbił oczy w ziemię. Tymczasem ja nie miałem już żadnych wątpliwości. Trzeba było uciekać. Patrząc na rozbitego Kamila byłem w dodatku gotów wziąć na siebie rolę opiekuna i przewodnika. Widziałem już nas w wyobraźni jak stajemy się bogaci w dalekiej Afryce, by dopiero później powrócić do domu w glorii i chwale.

- ucieknę z tobą, razem damy radę – przyrzekłem solennie, z ręką na sercu Kamilowi. Rzucił mi się z płaczem w ramiona, aż samemu zakręciła mi się łezka w oku.

            Złapaliśmy się za ręce, obiecaliśmy sobie wierność aż po grób, po czym zabraliśmy się energicznie do organizowania ucieczki. Ładowaliśmy do torby najpotrzebniejsze rzeczy : dwie pary spodni, plastikowy kompas, latarkę i dwie konserwy. Nie było tego  wiele, ale musiało wystarczyć. Jako zdeklarowany banita nie mogłem przecież wstąpić do domu i poprosić matkę

o kanapki na drogę. Jedną rzecz trzeba było jednak koniecznie zdobyć.

- potrzebujemy jeszcze jakichś pieniędzy na początek – myślałem głośno jednocześnie ostentacyjnie przetrząsając puste kieszenie.

- Ja też nic nie mam – odgryzł się wyczuwając moje intencje.

Jakoś nie mogłem mu uwierzyć. To ja tu organizuję całą ucieczkę, ratuję chłopakowi skórę, a ten już na początku nie chce zainwestować we wspólną wyprawę ?

- a twoi starzy nie mają ? – zaatakowałem bez pardonu

- co ? mam ich jeszcze okraść ? – ryknął na mnie nie bez powodu. Okradanie starych, jak się im jeszcze rozbiło samochód, zakrawało na bezczelność. Ale czy mieliśmy coś do stracenia ? Kasa na pociąg, na hotele, i w ogóle na wszystko o czym nie miałem zielonego pojęcia, była nam całkowicie niezbędna. Hamując rosnącą w sobie wściekłość, zacząłem dyplomatycznie przekonywać Kamila.

- nie ukraść, tylko pożyczyć. Jak już masz im tyle zwrócić za wóz, to te paręset złotych nie zrobi różnicy – tłumaczyłem cierpliwie obserwując jak biedny Kamil stacza ze sobą walkę. Stał znów ponury wysłuchując mojej prawie melodeklamacji. W końcu machnął ręką, odwrócił się i poczłapał do sypialni rodziców. Pogrzebał chwilę pod pościelą, skąd pewną ręką wyciągnął plik banknotów. Wrócił po chwili mrucząć coś niezrozumiałego pod nosem.

            Wiecie pewnie dobrze jak nieprzyjemnie jest wyjeżdżać z domu na wakacje. Człowiek musi myśleć o tysiącu rzeczy, które jeszcze musi wziąść, żeby przypadkiem nie zabrakło kąpielówek na basenie. A jeśli się z domu ucieka ? Każda rzecz może zaważyć o powodzeniu całej akcji. Brak noża przy otwieraniu konserw może wpędzić w depresję, brak ognia do rozpalenia ogniska uniemożliwi nocleg ... Każda taka rzecz wydawała mi się teraz sprawą życia i śmierci. Kasa, konserwy, spodnie, kasa, czy coś jeszcze ? List ! Trzeba przecież napisać pożegnalny list do rodziców Kamila, żeby nie wszczęli jakiejś awantury. Kazałem Kamilowi wziąść papier i długopis, po czym zostawiłem go na chwilę intymnej rozmowy z rodzicami. Kiedy wróciłem, kazałem mu go jednak przeczytać. List brzmiał mniej więcej tak : „Kochani rodzice. Muszę odpokutować za to, co się stało ( tato idź pod garaże, tam przy wąskim przejeździe w krzakach jest samochód ). Nie szukajcie mnie, jestem z Jankiem. Jak odpracuję to wrócę”.

Nie podobało mi się stwierdzenie „jestem z Jankiem”, więc je wykreśliłem, chociaż wiedziałem, że zorientowanie się matki w sytuacji po telefonie od rodziców Kamila będzie kwesitią sekund.

Kamil położył starannie list na stole w kuchni, podpisał „kochani rodzice”, po czym poprosił mnie byśmy już wyszli. Zarzuciłem więc torbę na ramię, otworzyłem drzwi od domu i zorientowałem się, ża na ulicy panuje już zmrok.

            Dziwne, że nie byliśmy przygotowani na taką ewentualność. Zrobiło się ciemno i nieprzyjemnie. Jakoś nie uśmiechało mi się teraz wsiadać w pociąg, czy autobus i i tułać się nim gdzieś po nocy. Wymyśliłem więc, stojąc jeszcze w drzwiach, że noc spędzimy na ogródkach działkowych, a dopiero nad ranem wyruszymy w dalszą drogę. Mieliśmy domek na ogródkach jako spadek po babci. Rodzice nigdy się nim nie interesowali, już niemal zapomnieli o jego istnieniu, byłem więc pewien, że przyjdzie im na myśl w ostatniej kolejności. Chociaż czy można być czegoś pewien ? Przecież wyszedłem z domu na krótką przejażdżkę ...

            W każdym razie mając już jakiś plan w głowie, poczułem się raźniej. Kamil również się rozpogodził, gdy mu go przedstawiłem. Widać było po nim zresztą jak bardzo jest zmęczony i jak bardzo chce już spać.

            Ruszyliśmy dziarsko w stronę ogródków. Czułem wyraźnie jak ze wszystkich stron otacza mnie wolność. Mogłem pójść wszędzie, mogłem położyć się na ulicy, rozłożyć ręce, krzyczeć, i leżeć tak aż nie zobaczę wschodu słońca. Jednym słowem przypomniała mi się pustynia. Chciałem koniecznie podzielić się z Kamilem swoją radością.

- rano wyjedziemy stąd gdzieś daleko, żeby nas nie znaleźli. Może do Krakowa, potem do Wiednia, a stamtąd do Afryki ....

- do Afryki ? – wykrztusił z siebie Kamil, jakby po raz pierwszy usłyszał to słowo.

- no, jak nam się poszczęści, ale możemy na razie posiedzieć w Europie i gdzieś popracować – wycofałem się nieco zaskoczony brakiem entuzjazmu ze strony przyjaciela.

- do jakiej Europy ? Do tego trzeba mieć pieniądze, a przede wszystkim paszporty. Czy my mamy paszporty ? – zapytał mnie z naiwnym wyrzutem nie wiedząc, że przecież jak się chce, to w cudowny sposób można się po prostu znaleźć w Afryce. Dla mnie nie stanowiło to żadnego problemu.

            Oczywiście, że mu nie odpowiedziałem i zapadło tym samym głuche milczenie. Co mu miałem odpowiedzieć ? Fuck ! Rzeczywiście nie mieliśmy paszportów. Jakoś w tym ogólnym zamieszaniu zupełnie o nich zapomniałem. Trudno, wymyśliłem sobie więc, że granicę trzeba będzie przekroczyć w górach. Widziałem kiedyś taki film o polskich partyzantach uciekających z Polski na Słowację przez Tatry. Perspektywa wspinaczki wydała mi się jeszcze bardziej romantyczna niż zwykłe przekroczenie granicy. Nie powtórzyłem już jednak tego pomysłu Kamilowi. Zły byłem na niego, że w ogóle nie ułatwia mi zadania. Trudno jest zachować optymizm, kiedy się słucha ciągłych narzekań. Czułem, że atmosfera w naszej drużynie ulega niebezpiecznemu zepsuciu i nic nie mogłem na to poradzić.

            Dotarliśmy w końcu do domku babci, pokonując wpierw stary żelazny płot, a potem krążąc chwilę po omacku po wąskich alejkach. Dom faktycznie okazał się dość zaniedbany. Gdy tylko weszliśmy do środka przez spruchniałe drzwi, spod latarki zarysowały się zagrzybione ściany i wysmarowana niewiadomoczym podłoga. W całym pomieszczeniu unosił się nieprzyjemny zapach moczu. Staliśmy przez chwilę w milczeniu nie wiedząc co ze sobą zrobić.

- I co teraz ? – spytał ostentacyjnie Kamil, jakbym był organizatorem jakiejś cholernej wycieczki.

 Nie byłem nim, a moja cierpliwość do Kamila właśnie się skończyła.

- Przestań zadawać idiotyczne pytania – ryknąłem nie hamując już swojego głosu – po prostu musimy zaczekać do rana.

- robi się zimno – zauważył smutno w ogóle nie zwracając uwagi na moje krzyki.

- to mogłeś wziąć koc z domu ... idioto – dodałem jeszcze na fali poprzedniego uniesienia, choć było to już niepotrzebne. Postanowiłem skończyć tę idiotyczną wymianę zdań odwracając się do Kamila tyłem. Poszukałem latarką w miarę czystego miejsca na podłodze po czym usiadłem na niej starając się nie zastanawiać kto lub co raczyło oddać tu swój mocz. Nie wiedziałem, czy Kamil obraził się na mnie  za nocne pokrzykiwania. Nic nie mówił, tylko podszedł do okna bez szyby, chociaż przed chwilą tak mu było zimno. Na jego twarzy odmalował się nowy stan – melancholii.

Nie był już w depresji, ani tym bardziej w euforii, stał się teraz jakiś taki smutno – spokojny. Nie wiem dlaczego akurat wtedy zacząłem mu się zwierzać. Może jego dorosła twarz wzbudziła we mnie zaufanie ? A może po prostu chciałem czymś zająć nas oboje, odciągnąć Kamila od myśli o wozie, skrócić czas oczekiwania na nadejście poranka. Kamil wciąż patrzał nieruchomo na dwie ciemne wierzby stojące przy głównej alejce. Mnie również zrobiło się smutno.

- ja już dawno planowałem tę ucieczkę. Właśnie do Afryki, zresztą wszystko jedno gdzie, byle dalej od domu – nawijałem bez przerwy czując, jak mój głos dudni w pustym pomieszczeniu – nie rozumiem matki, czemu ona nie zostawi ojca, skoro jest dla niej taki straszny. Zamiast tego przychodzi do mnie i narzeka, że ojciec pije, krzyczy na nią, a w ogóle to ma inną. Mówi : „przekonaj go synku, bo on tylko ciebie kocha”. Handlują mną jak żywym towarem.. „Nastawiasz syna przeciwko mnie ! „ – krzyczy ojciec, „bredzisz skończony pijusie, Janek może przyjść i powiedzieć ci jaki jesteś naprawdę” – odgraża się matka. To jest więzienie, z którego muszę uciec. Uciekam im naprawdę w całkowitą wolność ....

- strasznie tu ! – przerwał mi Kamil chyba w ogóle nie słuchając tego, co miałem mu do powiedzenia. Co prawda sam również dopiero teraz zauważyłem, że cały drży na ciele. Zimno mu było, czy rzeczywiście zaczął się bać ? A jeśli bał się, to czego ? Podszedłem do okna, żeby zobaczyć co tak przerażającego mogło się dziać na naszych ogródkach. Wierzby stały jak dawniej, parę domków dalej szczekał pies przypięty łańcuchem do budy, w jednym z domków furczały niedomknięte drzwi

- zobacz, zerwał się wiatr – szeptał coraz bardziej przerażony Kamil, otwarte drzwi uderzają o framugę, pies jakoś tak złowrogo szczeka, a tam ... ktoś nas obserwuje – wskazał w końcu ruchem palca na skwerek pod wierzbami.

- stałem chwilę i mrużąc oczy wpatrywałem się w stronę wierzb. Czy tam stał człowiek, czy tylko drzewa rzucały mylący cień ? A jeśli stał to co z tego ? Może czegoś tam szukał ?

Tylko dlaczego rzeczywiście pis opętańczo szczekał i dlaczego ktoś pozostawił drzwi niedomknięte ? Instynktownie cofnąłem się od okna. Niepotrzebnie jedynie sam sobie mieszałem w głowie, a przecież byłem jedyną trzeźwo myślącą tutaj osobą. Lepiej było wrócić do odkurzonego kąta. Cofałem się w jego kierunku, gdy Kamil odwrócił się w moją stronę.

- Ja wracam – wycedził przez zęby wpatrując się we mnie ze ślepą nienawiścią. Bał się mnie i miał ku temu powody.

- No co ty ? – wybąkałem zdumiony.

Wracam, dogadam się jakoś z nimi. Nie zabiją mnie – spróbował zażartować, ale sam się jedynie niemrawo uśmiechnął. Mną natomiast zaczęła rządzić jedynie wściekłość.

- Mieliśmy razem uciekać, ja już się nastawiłem, pomogłem ci z tym cholernym samochodem, a ty mnie teraz tak załatwiasz ? – krzyczałem szczerze tak jak myśli układały mi się w głowie. Kamil jednak stał niewzruszony, a nawet już nie stał tylko podszedł do mnie i wyciągnął rękę.

- Oddaj torbę i pieniądze  - rozkazał

- Gówno ci oddam. Sam uciekam. A ty wracaj do domu mamisynku ! – odkrzyknąłem.

            Możecie się chyba domyślić co się działo dalej. Kamil rzucił się na mnie z pięściami i doszło tym samym do regularnej bitki. Nieraz się siłowałem z Kamilem dla zabawy i nie miałem nigdy problemów z położeniem go na łopatki. Tym razem jednak walił ze wzmożoną siłą, a w zasadzie nie walił tylko dusił, rwał włosy, drapał, i robił wszystko, do czego jest zdolny zdesperowany człowiek w sytuacji zagrożenia. W końcu zwinnym ruchem wyrwał mi torbę i natychmiast wyskoczył z domku wprost na ciemną alejkę. Leżałem chwilę ogłuszony na podłodze próbując dojść do tego, co się przed chwilą stało. Wsłuchiwałem się jednocześnie w odgłosy nóg Kamila biegnących po żwirowej alejce. Kiedy ucichły, poczułem się beznadziejnie samotny. Wybiegłem z domku unikając patrzenia się w stronę szumiących wierzb. Biegłem i przekonywałem w myślach Kamila, że nie można się poddać na początku, że przecież jest Afryka, chociaż już jej nie ma, bo przecież nie mamy paszportów. Wszystko mieszało mi się w głowie. Wiedziałem jedynie gdzie mam szukać Kamila.

            Stał naprzeciw swojego domu, schowany za krzakami na rogu ulicy. Podbiegłem do niego i stanąłem obok garbiąc się automatycznie i niemal naturalnie.

- Kamil przepraszam, ale ...

- ciii – przyłożył palec do ust i z powrotem odwrócił wzrok w kierunku domu. Wiedziałem, że już się stąd nie ruszy, nawet gdybym mu broń przystawił do skroni. Pozostało mi jedynie uciekać samemu, ale jakoś nie mogłem teraz odejść od Kamila. Postanowiłem poczekać z nim na przyjazd rodziców, a dopiero później zdecydować co się będzie ze mną dalej działo.

Staliśmy tak dłuższą chwilę, nie więcej niż piętnaście minut, do czasu kiedy pod dom zajechała taksówka. Najpierw wysiadła z niej zdenerwowana matka, chwilę po niej rozbawiony, podpity ojciec. Kamil wpatrywał się w niego, jakby go chciał zahipnotyzować. Gdyby ojciec teraz wiedział gdzie tak szaleńczo bije serce jego syna. Ale był na to jeszcze zbyt rozbawiony bełkotliwą gadką z taksówkarzem, skierował się więc chwiejnym krokiem prosto do domu.

Zapaliło się światło w przedpokoju. Oddech Kamila przyspieszył. Trząsł się, pocił, ale stał twardo na swojej pozycji. Nastąpiła krótka przerwa, po czym zapaliło się światło w sypialni. Kamil dyszał jak zgoniony zając. Po chwili zapaliło się światło w kuchni i .. ta dam, ta dam , ta dam, krzyk matki – Kamiiil !!! Po chwili słychać było tupot nóg ojca biegnących do garażu i towarzyszące mu okrzyki Kurwa mać, Kurwa mać ! Matka wybiegła przed dom i krzyczała dalej, ale nie jakoś rozpaczliwie, tylko .... no po prostu jak matka. Ojciec wybiegł przed garaż i krzyczał kurwa mać. Kamil stał obok mnie i chlipał jak bóbr z wypiekami na twarzy i szklącymi się oczami. Nie patrząc się już w moją stronę po chwili chwycił torbę i wybiegł z krzaków wprost pod objęcia czekającej matki. Na całej ulicy rozbrzmiał jęk rozpaczy, radości i wściekłości, tak że zaraz u wścibskich sąsiadów pozapalały się okna wychodzące na właściwą stronę. Kamil zrozpaczony wszystkich naokoło przepraszał , matka z ulgą wymawiała jego imię, ojciec powtarzał dalej swoje. I tak we troje trzymając się za ręce weszli do domu zostawiając mnie na pastwę losu.

            Cóż mogę wam jeszcze powiedzieć ? Oczywiście nigdzie nie uciekłem. Poczułem się najzwyczajniej w świecie głodny, zziębnięty, w jakiejś mierze opuszczony przez przyjaciela, ale przede wszystkim zmęczony wypadkami całego dnia. Wracałem do domu powłócząc nogami w  poczuciu beznadziejnej porażki. Nie mogłem zrozumieć jak mogliśmy tak łatwo zrezygnować z marzeń. Czułem się zażenowany własną osobą, myśląc że cała nasza dzielnica obserwowała nasze nieudolne zmagania w programie „bezmierna głupota”. Nic się takiego jednak nie stało. Przerażona matka przyjęła mnie oczywiście wściekłym pytaniem „dlaczego do cholery nie było cię tak długo”. Udało mi się jednak jakoś wykręcić wyjaśnieniem, że bawiłem się u Kamila do czasu, aż w końcu zapadł zmierzch. I wszystko byłoby wspaniale, gdyby z pokoju nie wytoczył się podpity ojciec.

- gdzie byłeś synu ? – zapytał z groteskową troską w głosie, bo przecież nie wiedział, że w ogóle wyszedłem, musiał się obudzić na dźwięk głosu matki. Ale nie czułem teraz do niego obrzydzenia czy nienawiści patrząc jak się kołysze i wykłóca z matką.

- U kolegi byłem tato, proszę cię połóż się spać – poprosiłem grzecznie, czym zaskoczyłem nie tylko siebie, matkę, ale też i jego samego. Stał dalej kiwając się na boki, ale wzrok mu się wyostrzył, jak gdyby na chwilę moje słowa wyrwały go z alkoholowej pustki. Podszedłem do niego, złapałem za rękę i pociągnąłem w kierunku sypialni.

- pomogę ci się tato położyć – obiecałem szczerze w ludzkim odruchu, jakiego nigdy u siebie nie podejrzewałem. Ojciec ściskał mnie mocno za rękę i szedł za mną jak dziecko do łóżka. Położył się na wznak bez żadnego sprzeciwu. Dopiero kiedy już leżał, przemówił :

- kocham cię synku.

- kocham cię tato – odpowiedziałem.

            Dwa lata później wyjechałem z rodzicami na wakacje w Afryce. Nie był to żaden oczywiście romantyczny wyjazd, tylko wycieczka wykupiona w biurze podróży ze wszystkimi opcjami, hotelami, gadżetami, i głupimi turystami. Kiedy jednak stanąłem już na pierwszej wydmie i spojrzałem w dal, ujrzałem na powrót swoje marzenie. Pomimo wielbłądów pijących coca-colę, jęków turystów, szumu kamer i głupich do nich komentarzy, rozpostarła się przede mną pustynia w całej swej okazałości. To bezkresna istota, która styka się z wiecznością.

 

 

 
  STRONY PARTNERSKIE I POLECANE PRZEZ MAGAZYN CEGŁA  
   
  Portal turystyczny Noclegi-Online Wrocław  Kalambur