Cegła - Literatura - Proza - Poezja
JEST JUŻ 24 NUMER MAGAZYNU CEGŁA - PIECZĘĆ, PYTAJ W KSIĘGARNI TAJNE KOMPLETY, PRZEJŚCIE GARNCARSKIE 2, WROCŁAW
AKTUALNOŚCI MEDIA PODREALIZM CEGIELNIA WASZE & NASZE WYWIADY LINKI KSIĘGA GOŚCI REDAKCJA
 
 
WRÓĆ | WYDRUKUJ

Harun

Dzieciństwo (fragment)

 

 

To ja, Przemuś. Mam 7 lat. Dziś byłem pierwszy raz w szkole. I pierwszego dnia płakałem. Uciekłem stamtąd. Wybiegłem z wielkimi łzami w oczach. Ciekły powoli po policzkach, kapały na ubranie zostawiając ciemne plamy.

Nie chcę tam wracać. Mamusiu, nie chcę tam wracać! Czy ja jestem normalny? Tatusiu, czemu nie jestem taki jak inni? Te gorzkie pytania wracają do mnie jak zły sen. Ale nikt mi nie odpowie. Nikt. Zresztą smutna ta diagnoza niewiele zmieni w mym życiu. Wszystkie znane mi głupie pytania piętrzą się teraz w mojej głowie.

 

 

Znów jestem w szkole. Nienawidzę jej. Szkoła, najstraszliwsze ze znanych mi miejsc. Może nigdy nie byłem w prawdziwie strasznym miejscu? A może właśnie to jest najstraszniejsze? Sam nie wiem, ktoś mi jednak powiedział, że są straszniejsze niż szkoła.

Oddycham cały czas prze usta. Czy to normalne gdy chodzi się do szkoły? Chyba nie.

Jakiś grubas chciał mnie dziś pobić. Nie pamiętam o co poszło, ani co się stało. Chyba go sam zaczepiłem i powiedziałem, że jest całkiem głupi, a może to, że jest bardzo mądry. Nie pamiętam. Kopnął mnie w brzuch. Nie płakałem. Tylko mi odcisk wielkiego trampka na brzuchu został. Wyczyściłem to w kiblu. Śmierdzi w nim zawsze. Czy te baby tu nie sprzątają? Deski posikane, papieru nie ma. Przecież nie każdy kibel świata tak wygląda. Są gdzieś inne kible, piękniejsze kible, piękne kible dla ludzi pięknych i szczęśliwych. Odtąd ideał pięknego kibla będzie do mnie powracał. Nawet obsikując brudną deskę sedesową, suchą trawę w lesie, myślę o pięknym kiblu, mym żałosnym marzeniu.

Dzień jakoś minął. Pierwsza kartka w zeszycie i pierwsza praca domowa w zeszycie, i pierwszy kolorowy szlaczek namalowany nowymi kredkami. Dziś było trochę lżej niż za pierwszym razem. Nie płakałem już przecież. Czy nawet do piekła można się przyzwyczaić?

Mam ładny tornister, Tatuś mi go kupił. Tak samo jak wcześniej kupił rowerek, kredki i model samolotu pasażerskiego do sklejania.

Nienawidzę świata.

 

 

Dzisiaj po raz pierwszy zobaczyłem uśmiech Kozy. Uśmiechała się do mnie. Koza, wysoka brunetka w czerwonej mini i w butach na szpilkach. Nosi czarne rajstopy. Stuka swoimi wysokimi obcasami w podłogę. To nieco irytujące i podniecające. Skąd ja znam takie słowa i co one mogą znaczyć? Cokolwiek znaczą, muszą dobrze opisywać to co widzę i słyszę. Koza. Ile ona może mieć lat? Koza się uśmiecha, nic nie mówi i ja też nic nie mówię. Mijam ją na korytarzach, a ona się tylko uśmiecha. Uśmiech Kozy, uśmiech Kozy. Oczywiście nie odwzajemniam jej uśmiechów. Czego ona może chcieć?

 

 

            Kolejny dzień w szkole. Szary ogromny budynek straszy mnie wyglądem. Nie wiem czy stąd nie ucieknę. Już nawet nie płaczę i nie śmieję się. Tylko Koza się uśmiecha. Odwracam się dla pewności, aby mieć pewność, że ten uśmiech to do mnie. Odwróciłem się, za mną była ściana. Uśmiechała się do ściany? Ostatecznie wysoko nad moją głową wisiała jakaś plansza ostrzegająca przed chorobami zakaźnymi, więc ona może tylko uśmiechała się lekceważąco wobec problemu zachorowań na gruźlicę? Ale zaraz, przecież patrzyła na mnie. Więc to nie o gruźlicę chodzi, tylko o mnie. Spędziłem sporo czasu na podglądaniu zwyczajów Kozy, bo może ona uśmiecha się do wszystkich na tym świecie. Może nawet uśmiecha się od Dyrektora? Siada mu na kolanach, obejmuje szyję ramieniem, przytula się, podaje ciastko i kawę, i się uśmiecha? Nie, sprawdziłem to, u Dyrektora nie była, a dziś na korytarzu nie uśmiechała się do nikogo poza mną. To zawstydzające.

 

 

Dziś znów Koza uśmiechnęła się do mnie. Boję się tego uśmiechu. Kim byłbym dla niej, gdybym był w jej wieku? Czy ja kiedykolwiek będę w jej wieku? Nie sądzę, przecież nie urosną mi chyba cycki tak jak jej? Nie chcę mieć cycków, bo chyba to mało wygodne no i jak grać z tym w piłkę? Podskakują w czasie biegania. Niepraktyczny to jak myślę wynalazek, choć czasami mi się podoba. Lubię na cycki popatrzeć, nie powiem, że nie.

Wszyscy w szkole jedzą gumkę do ścierania, ja nie, choć mam najlepszą. Jedzą też klej. Mnie nie smakuje. Wszyscy się śmieją i ganiają. Wrzeszczą jak pawiany na wybiegu w zoo. Czy ja też tak powinienem? Zamiast tego, oddycham przez usta. To męczące.

Dzwonek po pierwszej lekcji. Każda przerwa była dla mnie straszna. Koszmar milczenia i spoglądania w podłogę. Dziesięć minut trwało niczym sto lat samotności. Lekcje mieliśmy zawsze na pierwszym piętrze. Pani doradzała nam, żebyśmy nie schodzili na parter, bo tam lekcje mają starsi. Wyrośnięci, głupkowaci ósmoklasiści. Chyba ślinią się na widok Kozy.

Dziś wiedziałem, że muszę zejść na parter. Wyjąłem z tornistra kanapki. Mały pakunek zawinięty w papier. Masło chyba lekko zaczęło się topić, a plasterek polędwicy musiał zrobić się ciepły i śliski od masła. Wziąłem pakunek do ręki. Zszedłem na dół. Doszedłem do zwężenia korytarza pod schodami. Znalazłem kosz na śmieci. Odwróciłem się, by rozejrzeć się czy nikt nie widzi i wrzuciłem ten pakunek do śmietnika. Poczułem pomieszanie ulgi z nieokreślonym tępym bólem. Poczułem się jakbym miłość rodziców utopił na dnie cuchnącego stawu, a pakunek leżał na wierzchu stosu śmieci. Od tego czasu ten okryty tajemnicą i upokarzający proceder powtarzałem codziennie.

Jestem jakiś cichy. Pani mi to powiedziała. Może to choroba?

 

 

W upalny dzień jak dziś. Wszystko to widzę jak przez sen. Minęło już przecież wiele lat, może zaledwie kilka dni. Czy ja wciąż jestem niewolnikiem jednego wspomnienia? Gorzkie to wspomnienie, powraca dziś do mnie jak zjawa, gorzki koszmar niespełnionej młodości. Moje życie, mroczne jak najciemniejsza z ciemnych nocy życie, przestępcze życie, pijane zidiocenie. Moje życie jest banalnie okrutne. Nie wiem czy chciałbym dożyć jutra. Boże, kimkolwiek jesteś, daj mi ukojenie, daj mi śmierć już dziś. Ale okrutny Bóg, władca życia, upragnionej tak  śmierci mi nie podaruje. Śmierć nie przychodzi, gdy jej pragniemy.

Ten krwiożerczy tyran, żałośnie bezlitosny despota, kacyk zsyłający zamiast manny nowotwory złośliwe, ten gołąbek pokoju, przyjaciel dziecka. Boże Izraelitów, Boże zazdrosny, nie dałeś mi pięknej tej chwili, co powinna wiecznie trwać. Dałeś mi białe łóżko szpitalne, na oddziale onkologii, żeby chwila mogła trwać. Dziękuję Ci, Wielki Boże, że nim umrę poznam najsłodszy Tobie smak bólu.

Tak wygląda cuchnąca melina mojej codzienności.

 

 

Koza, znów jest blisko mnie, nie znam jej, a jednak jest blisko mnie. Nie jem i prawie nie śpię. Czy jestem chory? Myślę o niej. Co to znaczy? Czy to coś złego? A zresztą, niech będzie i coś złego.

Koza, uśmiecha się jak zawsze. Jak zawsze ją zignorowałem. Przecież co by to było jakbym uśmiechał się do jakiejś baby? To śmieszne, przecież Tata uśmiecha się do Mamy. No ale Koza to nie Mama. Co to za porównanie? A jednak Koza jest miła jak Mama, uśmiecha się. Ciekawe czy by mnie wykąpała, jakbym poprosił. Koza ma siostrę, jest do Kozy podobna, nawet bardzo. Siostra Kozy jest piegowata, chodzi w dżinsach i swetrze. Gdyby nie to śmieszne wdzianko mógłbym je pomylić w ciemnym korytarzu.

To zastanawiające, czemu pocieranie fiutka jest przyjemne? I czemu myślę wtedy o Kozie? Głupie pytania zadaję. Czy to oczywiste, że przeleciałbym ją? Powinienem to zrobić. Podejść do niej i zaproponować tak jak gdyby nigdy nic: przelecieć cię, umieścić członka w twojej pochwie? To brzmi rozsądnie. Pewnie nie odmówi. Ale czemu to ona ma decydować o tym kiedy ja mam ją przelecieć? Nie, nie podejdę i nie zapytam. Na pewno by się śmiała. Skąd te niemądre myśli? Przecież ja jej nie znam, ani ona mnie. To nie możliwe. Głupie marzenia głupiego smarkacza.

 

 

Dziś nie widziałem Kozy. Może zachorowała. Zupełnie tego nie rozumiem, ale jest mi trochę przykro, że jej nie było. Brakuje mi nawet jej uśmiechu. To zawstydzające, nikomu o tym nie powiem.

Pierwsza przerwa lekcyjna. Zszedłem wyrzucić kanapki. Dzisiaj przyłapał mnie dyżurny. Kazał wyjąć ze śmietnika starannie zapakowane kanapki, zrobione rano przez Mamusię. Wyjąłem, zmusił mnie. Udałem przed nim, że wracam z pakunkiem na pierwsze piętro. Jak odszedł, zawróciłem i bezczelnie, bo na oczach kilku starszych dziewczyn znów wyrzuciłem kanapki. I wróciłem z poczuciem dziwnego spokoju i wstydu pod klasę, by dotrwać samotnie końca przerwy.

Ostatecznie jednak przerwy dostarczały uczniom rozmaitych atrakcji i nieprzeciętnej  rozrywki. Seanse tortur w postaci macania dziewczynom zakwitających cycków i kręcenia wora kolegom z klasy. Wielce pouczające to były przerwy. Cóż bowiem znaczyła nudna lekcja biologii z krzykliwą biologicą wobec przemierzania gładkich wzgórz i dolin, zwiedzania różowych zakamarków i jaskiń młodzieńczej anatomii, a potem szybkiej masturbacji w domu przy ambitnej pornografii z szafki taty.

Lekcja również dawała sporo emocji, przecież można było nieumyślnie potłuc komuś okulary, trafić piłką w głowę wuefisty.

 

 
  STRONY PARTNERSKIE I POLECANE PRZEZ MAGAZYN CEGŁA  
   
  Portal turystyczny Noclegi-Online Wrocław  Kalambur