deszcz. siedzę więc na parkingu i piszę. zeszyt z przemiału za 89 gr. z napisem wilde africa na tle zebry dobrze mi służy jako notes pierwszego kontaktu ze światem podejrzanym
przez zachlapane październikiem szyby forda (rok 99’, mogło być gorzej: auto- sugestia - odkąd sam się utrzymuję w granicach rozsądku - rozumiem zbawienną rolę i logikę substytutu).
już wiem, ten wiersz będzie z natury jak kostki domina – będę się targować tylko o ich grubość, długość łańcucha, kolor oczek, odległość między cząstkami elementarnymi - słowami, które rzucam
na kolana. taka karma. ważne, że przodem do kierunku jazdy. przegadany wstęp? a to jedynie elipsa. namiastka. drobne nic. o! tramwaj właśnie zboczył z trasy, inaczej - zgubił drogę. tak jak ja ostatnio
np. szukałem frazy w chmurach, a ostatecznie znalazłem ją w kałuży krwi. przewrotnie? ale ja chcę logicznie to rozebrać – i niech będzie naga prawda. niech złamie mnie, ten lód
między nami, reguły gry, chociaż ten tekst. reset: montuję dalej mój wiersz – ma być jak rusztowanie w drapaczu chmur bez windy, skąd tylko myśli spektakularnie pikują na ulicę. a to ona właśnie mnie bierze
w obroty. to tu życie staje się nagłe, nawet martwy pozornie horyzont pręży się – mierzę go promieniem miasta, które nocą spowiada się przede mną przez szczeliny w roletach. tędy mu się przyswajam.
dokąd prowadzi ten wiersz? co najwyżej do baru. może gdyby na czas wziął azymut np. na katedrę. albo poszukał punktu oparcia gdzieś indziej niż na krawędzi. dla lipskiej poezja to medycyna alternatywna. dla mnie?
nie wiem, ja stawiam wszystko na ostrzu języka. używam tak sobie już 9 strofę, pointa nadal klęczy w blokach. przestało padać. pójdę już. wiersz sam sobie znajdzie wyjście awaryjne.
|