Cegła - Literatura - Proza - Poezja
100 000 KSIĄŻEK NA WWW.TAJNEKOMPLETY.PL !!!
AKTUALNOŚCI MEDIA PODREALIZM CEGIELNIA WASZE & NASZE WYWIADY LINKI KSIĘGA GOŚCI REDAKCJA
 
 
WRÓĆ | WYDRUKUJ

jazgod

Dziady (część 2)

Dziady


CZĘŚĆ 2 (dokończenie)



*  *  *

 

Siwy, lub jak kto woli – Romek Maciejewski, już w wieku czternastu lat doświadczył w swoim życiu więcej, aniżeli niejeden dorosły. Pierwszy z nigdy niewyjaśnionych wyroków bożych dopadł go nadzwyczaj wcześnie. Ledwie zdążył pojawić się na świecie, kiedy jego ojciec zaprezentował sztuczkę, jakiej nie powstydziłby się sam Maestro Cagliostro – nieoczekiwanie zapadł się pod ziemię. I choć mały wydawał się być tym ojcowskim trikiem niespecjalnie zdziwiony, jak zwykle bowiem mruczał coś pod nosem w niezrozumiałym dla domowników języku, to żona i rodzice, z którymi ojciec mieszkał do momentu swojego iluzjonistycznego popisu, z początku zaniemówili, później zaś przekrzykiwali się niemal bez przerwy, usiłując wzajemnie przerzucić na siebie ciężar winy. Teściowie zarzucali synowej, że się puściła gdzieś na boku, o czym ich syn z całą pewnością się dowiedział, ona natomiast wytykała im, że wychowali synalka na gówniarza, który gdy trzeba wziąć odpowiedzialność za rodzinę, ulatnia się bez słowa wyjaśnienia. W rezultacie tej rozbieżnej interpretacji przyczyn ojcowskiego zniknięcia, matka wraz z Romkiem (słusznie, czy też nie – uznanym przez swych dziadków za bękarta), opuścili dotychczasowe miejsce zamieszkania i przenieśli się do ciotki malca, rodzonej siostry jego matki. Po upływie kilku tygodni od przenosin, zupełnie podłamana rodzicielka, zdawała się z wolna stawać na nogi. Najpewniej przyczyniła się do tego siostra, która pocieszała ją na wszelkie możliwe sposoby, w czasie ataków nerwowych matki całkowicie przejmowała opiekę nad małym, sama chodziła po zakupy i przygotowywała posiłki, przy czym robiła to wszystko zupełnie bezinteresownie, nie oczekując w zamian żadnej zapłaty. Wreszcie matka wydobrzała do tego stopnia, iż któregoś dnia upstrzyła swe lico jaskrawym makijażem, starannie wydepilowała zapuszczone rejony skórnej powłoki, przywdziała kusą sukienkę i oznajmiła siostrze, że udaje się na spotkanie z kandydatem na nowego tatę dla Romka. Wróciła po trzech dniach – kompletnie pijana. Wsparta o poręcz, wpatrywała się błędnym wzrokiem w majaczącą u progu drzwi postać siostry i nie była w stanie wydobyć z siebie słowa. Kiedy odstąpiła od poręczy i usiłowała samodzielnie przejść parę kroków natychmiast upadła, a z niemych ust dobyła się tylko zmieszana z krwią plwocina. Siostra przetaszczyła jej bezwładne ciało do mieszkania, rozebrała i położyła na tapczanie (od trzech dni pościelonym), sama zaś wyruszyła do kuchni, by przetrząsnąć szafki w poszukiwaniu leków uspokajających.

 



*  *  *

 

Pod koniec pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych, w okresie największych wzlotów mej młodzieńczej duszy i zarazem największego upadku reprezentacyjnego futbolu, wszystkie mecze z udziałem naszej narodowej jedenastki bacznie śledziła nierozłączna trójca. 11 października 1995 roku, po flegmatycznej dreptaninie w inaugurującym eliminacje do mistrzostw Europy spotkaniu z outsiderem grupy – Izraelem, po fatalnej interwencji naszego bramkarza Wandzika, który w pojedynku z reprezentantami Rumunii wrzucił sobie piłkę między słupki, oraz po klasycznej obronie Częstochowy w Paryżu, Polacy rozgrywali mecz ostatniej szansy ze Słowakami. Tego dnia zebraliśmy się w tym samym miejscu i składzie, co zawsze – mianowicie w naszym rodzinnym mieszkaniu, żelazne zestawienie, w obrębie którego (przynajmniej przez 90 minut trwania meczu) nie przewidywano żadnej zmiany: ja, mój ojciec i Siwy. Ów niezmienny tercet nasamprzód skierował kroki do pomieszczenia nieco na wyrost określanego mianem salonu, rozlokował swoje 3x4 litery w przyciasnej kanapie, i – ponieważ pozostawało jeszcze trochę czasu do rozpoczęcia transmisji – począł zabawiać się w typowanie bardziej lub mniej dotkliwych rozmiarów porażki.

 

Kiedy reprezentacja Polski – drużyna marzeń, zwana od nazwiska swego trenera orłami Górskiego, osiągała apogeum swych sukcesów, ojciec był mniej więcej w wieku moim i Siwego. W 1974 roku, podczas zachodnioniemieckiego Weltmeisterschaft, miał 19 lat. Ponieważ zaś sukcesy reprezentacji zbiegły się w czasie z hossą centralnie planowanej gospodarki, a gierkowskie kredyty i ich efekt w postaci niespotykanej w Polsce Ludowej konsumpcji, wciąż jeszcze pozwalały się łudzić, że polityka zaciskania pasa (znamienna dla jego poprzednika – Gomułki) już nigdy nie wróci, toteż gdyby zapytać ojca o najlepsze lata jego życia, nietrudno domyślić się, jakiej udzieliłby odpowiedzi. Bo w jego przypadku pierwsze porywy młodzieńczej namiętności (zatem zdecydowane umizgi w stosunku do mojej matki), łapczywe pożeranie owoców kredytowego dobrobytu i świętowanie najbardziej spektakularnych triumfów piłkarskiej kadry, to ten sam, wąski przedział czasowy – pierwsza połowa lat siedemdziesiątych. Dodatkowym czynnikiem, idealizującym w ojcowskiej świadomości tamten okres, może być fakt, że od lat wczesnego dzieciństwa, aż po kres edukacji w szkole podstawowej, dorastał pośród wyposzczonego i zastraszonego stada, mającego za przewodnika towarzysza Wiesława, natomiast w prawdziwą dorosłość, związaną z założeniem rodziny i zapewnieniem jej bytu, wchodził już u schyłku epoki dobrobytu, kiedy kredytowe obżarstwo zaczęło odbijać się czkawką, i kiedy wyrwane z konsumpcyjnego snu społeczeństwo z upodobaniem recytowało wierszyk: „Chcesz cukierka – idź do Gierka. Gierek ma, to ci da – kopa w dupę i pa-pa”. Zatem tych raptem parę lat, wciśniętych między dwa bieguny społecznej nędzy, pomiędzy wieńczone falami strajków i protestów ostatnie dni władzy pierwszych sekretarzy – starego kutwy Władka, vel Wieśka i jego antonimicznego następcy, rozrzutnego Edka, tak więc tych parę lat z czasów młodości, stanowiło dla ojca nieodłączny materiał porównawczy przy każdej okazji, najczęściej zaś podczas oglądania w telewizji kolejnego popisu nieudolnej gry naszej kadry. Gdy tylko nadarzyła się sposobność, gdy jakiś napastnik, rozdygotany wskutek nieoczekiwanego przyjęcia piłki w okolicach bramki, pierdolnął Panu Bogu w okno, ojciec kwitował jego zagranie: „Jakby w siedemdziesiątym czwartym któryś z orłów tak wykończył akcję, to by go jeszcze za Gierka zamknęli w złotej klatce*”. Tak, nie ulega wątpliwości, że tamta, najbardziej utytułowana w dziejach naszej piłki kopanej reprezentacja, była jedyną, bliską sercu mego ojca drużyną. I jestem święcie

_________

*Złote klatki – upowszechniona w środowiskach opozycyjnych nazwa wzorcowych obozów, w których internowano dysydentów podczas stanu wojennego. Obozy te umiejscawiano w ośrodkach wypoczynkowych, by do zachodniej prasy i telewizji docierał obraz komfortowych warunków, w jakich komunistyczna władza przetrzymuje działaczy opozycji. W rzeczywistości, kiedy bramy ośrodków były zamknięte dla mediów, internowanych traktowano nierzadko w sposób równie niedelikatny, jak więźniów przetrzymywanych w normalnych zakładach karnych. Najbardziej znane spośród „złotych klatek” to: obóz dla kobiet w Gołdapi, mieszczący się na terenie ośrodka wypoczynkowego Komitetu ds. Radia i Telewizji, obóz w Darłówku, na terenie ośrodka wrocławskiego „Mostostalu”, oraz miejsce odosobnionego przetrzymywania Lecha Wałęsy – ośrodek wypoczynkowy Urzędu Rady Ministrów w Arłamowie.


przekonany, iż nawet jeśliby w przyszłości reprezentanci Polski stanęli na najwyższym stopniu podium mistrzostw świata, to w jego porównaniach wypadliby blado na tle Wunderteamu z lat siedemdziesiątych, zdobywców trzeciego miejsca na mundialu w Niemczech Zachodnich. Jednak w dniu, kiedy zasiedliśmy przed domowym teleodbiornikiem, by śledzić mecz ostatniej szansy narodowej jedenastki, nie tylko od mistrzostwa świata, ale i od brązowego medalu wywalczonego przez orły, dzieliła biało-czerwonych przepaść. Wówczas sam awans do imprezy mistrzowskiej rangi wydawał się być dla naszych graczy nieosiągalny. Nic dziwnego więc, że ojciec pastwił się nad kadrowiczami niemiłosiernie, i – praktycznie po każdym spartaczonym strzale lub podaniu – nagradzał ich niewybrednymi epitetami: „Kurwa, jakie to są dziady”, „Zobacz, co ten szmaciarz odpierdala”, „Pieprzone patałachy, nawet piłki żaden wybić nie potrafi”. Tymczasem ja i Siwy usiłowaliśmy niekiedy bronić reprezentacyjnych partaczy, było-nie było, w końcu innych bohaterów młodzieńczej wyobraźni los nam nie dostarczył. Dla nas, szczyli wykopanych na ładnych parenaście lat do przodu względem mundialowych sukcesów polskiego futbolu, inna reprezentacja nie istniała. Dlatego wszelkie z trudem uciułane punkty, remisy po rozpaczliwym murowaniu bramki w meczach z faworytami i minimalne zwycięstwa nad kompletnymi amatorami, wprawiały nas w stan bliski euforii, którego żadne ojcowskie zdroworozsądkowe argumenty nie mogły zmącić. To były nasze orły, nie dziady i nie szmaciarze, tym bardziej zaś nie orły Łazarka, Strejlaua, czy Apostela, bowiem istnienie tych od siedmiu boleści trenerów uświadamialiśmy sobie dopiero na sam koniec przegranych eliminacji, kiedy w sposób najbardziej wyrazisty zapisali się w pamięci, z hukiem spadając ze stołka selekcjonera kadry. Poza tym kibicowanie bialo-czerwonym, było w latach dziewięćdziesiątych, w czasach względnej stabilizacji, gdy wolność pod narodowym sztandarem już ktoś inny za nas wywalczył, kibicowanie bialo-czerwonym było więc jedynym przejawem patriotyczno-romantycznego zrywu, na jaki my – gówniarze bezrefleksyjnie korzystający z pierwszych plonów wolności, mogliśmy się zdobyć. I tylko podczas pojedynków reprezentacji, słowo „Polska” nabierało w naszej świadomości jakiegoś konkretnego kształtu, tracąc na moment mglistą postać abstraktu. Również tego dnia, kiedy Polacy, mający już tylko matematyczne szanse na awans, mierzyli się z jedenastką Słowacji, pomimo przedmeczowej zasłony dymnej skrywającej nasz ślepy idealizm, pomimo przyłączenia się do ojcowskiej zabawy w typowanie rozmiarów porażki, wierzyliśmy, niemal do ostatniej chwili wierzyliśmy  w  zwycięstwo  naszej reprezentacji.  Gdy zaś  w dwudziestej minucie Juskowiak otworzył wynik spotkania strzelając pierwszą bramkę, wypluwaliśmy płuca za Polskę, a ja mówiłem: „A widzisz ojciec, jeszcze Polska nie odpadła, póki my zdzieramy gardła”. Jednak w końcowym rozrachunku to on triumfował, to on wyciągnął z rękawa cztery asy – cztery bramki dla Słowacji. To jego orły bez korony znów pokazały figę naszym, niedawno koronowanym. Kolejny raz udowodniły tym nieopierzonym kurczakom, że do niebotycznej legendy Wembley, nawet najbardziej wyzwolony i dziko żyjący drób nie ma prawa dolecieć. Nam natomiast pozostał niesmak i przeświadczenie, że walczyliśmy o z góry przegraną sprawę, o Polskę.

 

*  *  *

 

Dla Siwego nasze rodzinne mieszkanie było swego rodzaju azylem. Ucieczką od wyściełanego cierniami gniazdka, które uwiła mu matka. I chociaż Siwy już kilkunastu lat mieszkał z dala od naszego osiedla, to jego ciągła obecność w tych okolicach pozwoliła mu niejako wpisać się w krajobraz blokowiska. Tutaj przecież miała skromną kawalerkę jego ciotka, u niej zaś rezydował mały Romek z matką, dopóki ta nie poszła w tango do tego stopnia, że nadzwyczaj wyrozumiała siostra nie wytrzymała i wypierdoliła zezwierzęcone truchło na zbity pysk. Romek został wtedy z ciotką i mniej więcej do piątego roku życia to ona go wychowywała. Do chwili aż wreszcie przypomniała sobie o nim matka. Na początku bardzo się starała, odstawiła zupełnie alkohol i trzymała fason – nie nadstawiała pizdy byle gachom. Ale z czasem wszystko wróciło do normy. Znów stała się pucharem przechodnim, szemraną konkubiną odsprzedawaną bez żalu za wino. A Siwy był zmuszony znosić te niekończące się przeprowadzki, od mety do mety, nieustające orgietki, od śmierci do śmierci, zmieniających się tatusiów i niezmienny rozkład wnętrzności – postępującą zgniliznę duszy. W krytycznych momentach uciekał więc do ciotki, która bardziej była mu matką, aniżeli ta rodzona. Długimi godzinami przesiadywał też w naszym domu, a mój ojciec poniekąd zastępował mu prawdziwego ojca, którego nigdy nie zdołał poznać. Tymczasem matka Siwego staczała się na samo dno ludzkiej godności, jednak po każdym bolesnym upadku usiłowała stanąć na nogi i podjąć się heroicznej próby zbudowania nigdy nieistniejących więzów rodzinnych. Któregoś razu, tuż przed świętami Bożego Narodzenia, powzięła mocne postanowienie, że raz na zawsze porzuci dotychczasowy tryb życia i zorganizuje synowi wigilię. W przygotowaniach pomagała jej ciotka, która na powrót przygarnęła ją do siebie, najwyraźniej przejęta matczynym postanowieniem. Wszystko zdawało się zmierzać do szczęśliwego finału. Siostra pilnowała, żeby w mieszkaniu nigdy nie było najmniejszej kropli alkoholu, wyrzuciła nawet wszystkie swoje flakoniki perfum, byle nie kusić losu. Wreszcie nadszedł długo oczekiwany dzień. Z samego rana ciotka wraz Siwym poszli do marketu, dokupić jeszcze odrobinę suszonych grzybów oraz pieczywa, gdyż okazało się, że może ich zabraknąć. Poza tym Siwy chciał sprezentować matce kolczyki. Matka miała w tym czasie zająć się wałkowaniem ciasta i lepieniem pierogów. Na stolnicy leżało wyrobione wcześniej ciasto, farsz w miseczce, wałek i kieliszek do wykrawania. Nagle matka pomyślała, że ciasta może być za mało, że przecież chciałaby ulepić tych pierogów jak najwięcej dla swego syna. A kiedy otwierała kolejne szafki w poszukiwaniu mąki, natrafiła przypadkiem na niewielką, do połowy opróżnioną buteleczkę wiśniówki, nieopatrznie pozostawioną tam przez ciotkę, która poprzedniego dnia użyła ją do nasączenia biszkoptu. Drżącą ręką wyjęła znalezisko, podeszła z nim do stolnicy, i nalała resztki wódki do stojącego obok miseczki z farszem kieliszka. Kiedy ciotka i Siwy wrócili z zakupów, leżała już nieprzytomna na podłodze. Nieopodal walały się butelki – mniejsza po wódce i większa po nalewce, którą matka wybłagała w osiedlowym sklepie. Odwrócony do góry dnem kieliszek wbity był w nierozwałkowane ciasto. Ostatni ślad nadludzkiego wysiłku, podjętego na darmo.

 

*  *  *

 

Wtedy, w dziewięćdziesiątym piątym roku, gdy razem z Siwym zmuszeni byliśmy podpisać akt kibicowskiej kapitulacji, gdy nasi reprezentanci kolejny raz niezakwalifikowali się do imprezy mistrzowskiej rangi, wtedy nasze drogi z wolna się rozchodziły. Zresztą już znacznie wcześniej, mniej więcej od drugiej klasy szkolny średniej, Siwy gościł na naszym osiedlu coraz rzadziej, nieczęsto też nawiedzał nasze mieszkanie, w szkole zaś pojawiał się kiedy chciał. Mógł sobie na to pozwolić, był wschodzącym talentem nowosolskiej piłki, brylował w juniorach Dozametu, chuchano na niego i dmuchano, i – niestety – na zbyt wiele spraw przymykano oko. A Siwy związał się w tym czasie z kibolami. Jeździł na ustawki i coraz częściej opuszczał treningi. Chlał i uwalniał z siebie długo tłumione pokłady agresji. Nieuchronnie podążał śladem matki.

Właśnie w drugiej klasie szkoły średniej doszło do drobnego incydentu, po którym zacząłem sobie zdawać sprawę, że z moim przyjacielem nie dzieje się najlepiej. Nie było to wprawdzie żadne arcydramatyczne zdarzenie, jednak dla mnie, z racji tego, że doskonale znałem przecież Siwego i wiedziałem, jak wiele wysiłku kosztowało go wyrwanie się z beznadziei, dla mnie więc ów incydent wydawał się istotny. Zajście miało miejsce na lekcji języka polskiego. Otóż wiadomo było wszem i wobec, że nasza polonistka potajemnie romansuje z wuefistą. To znaczy niby gździli się po kątach, kryli w rozmaitych zakamarkach szkoły, niby stosowali się do wszelkich zasad tajnej konspiracji, a i tak wszyscy o nich wiedzieli. Powołując się na „Słownik frazeologiczny języka polskiego” profesora Stanisława Skorupki, świetnie nadający się do tego, by w sposób lapidarny oddać całą złożoność sytuacji, ta ich swoista partyzantka mogłaby posłużyć za idealny przykład dla zilustrowania hasła „tajemnica poliszynela”. Aż się chciało błysnąć podczas lekcji taką znajomością frazeologii. Czy oboje domyślali się, że za ich plecami nabijamy się z tej idiotycznej ciuciubabki – nikt z nas nie miał zielonego pojęcia. Tak czy siak to w zasadzie temu, nieformalnemu związkowi, zawdzięczał Siwy swój święty spokój. Jako że był pupilem wuefisty, dzięki niewątpliwemu wstawiennictwu tegoż u polonistki, praktycznie ani razu nie był pytany i właściwie nie wiadomo skąd się brały u niego oceny. Aż tu nagle coś, co do czego nie mogliśmy mieć pewności, mogliśmy się natomiast tego domyślać, wstrząsnęło ową, niepodważalną zdawałoby się regułą. Prawdopodobnie nasi tajni kochankowie nie na żarty się pokłócili. Bo oto polonistka, przy okazji omawiania trzeciej części „Dziadów”, postanowiła odegrać się na Siwym. Nieoczekiwanie więc wywołała go do odpowiedzi, przemawiając doń z nieskrywaną uszczypliwością: „A ty Maciejewski, co ty nam, nasz Bońku drogi, powiesz o «Dziadach»?”. Oczywiście chciała go udupić, bowiem doskonale zdawała sobie sprawę, zresztą podobnie jak my wszyscy, z faktu, że Siwy nigdy, ale to nigdy w swoim pokopanym żywocie, nie przeczytał żadnej lektury. Tymczasem on, ku naszemu zdumieniu, wstał, i – jak to w późniejszym komentarzu trafnie ujął któryś z nas – odpowiedział śpiewająco. Wyglądało to tak: Siwy podniósł się nieśpiesznie, przez krótką chwilę szperał w kurtce, po czym wydobył z kieszeni swój bezcenny, klubowy szalik, rozpostarł go nad głową, i gromkim basem zaśpiewał:

Chrobry dziady, Chrobry szmaty, dostaniecie kurwy baty!”.

I jak gdyby nic się nie stało, nie okazując ni krzty emocji usiadł, a nas zatkało. Nie trwało to jednak długo, ledwie kilka sekund, po których sala aż się zatrzęsła od dzikiego śmiechu. I z początku, pośród tego stadnego rechotu, nikt nie usłyszał jej płaczu. Dopiero po chwili, gdy rozbawione mordy znów zdołały przybrać wyraz całkowitej obojętności, zorientowaliśmy się, że nasza polonistka, zazwyczaj pewna siebie i nawet nieco wyniosła, to teraz zupełnie inna osoba: jej majestatycznie wyprostowana sylwetka jakby się skurczyła, ona sama zaś skryła twarz w dłoniach. „Dlaczego mi to robicie? Dlaczego tyy…?” – z trudem wykrztusiła. Wtedy Siwy wstał po raz drugi i wypowiedział słowa, które sprawiły, że zamiast spektakularnego bohatera, jakim jeszcze niedawno widziała go klasa, ujrzeliśmy już tylko zwykłego kutasa. Nie wiem, co nim wtedy powodowało. Być może chęć zemsty na całym kobiecym rodzie za cierpienia, którymi tak hojnie obdarowała go własna matka. Być może kiepski ogląd sytuacji i majaczący w wyobraźni miraż owacyjnie reagującej na jego kolejne impertynencje klasy. Tak czy siak, zaraz po tym, jak nasza szlochająca polonistka wycedziła: „Dlaczego tyy…?”, Siwy, u którego w międzyczasie kamienny wyraz twarzy ustąpił miejsca jakiemuś przypominającemu uśmiech grymasowi, wypalił:

A co kurwa, nie można? Mamy przecież wolność słowa.

*  *  *

 

30 stycznia 1968 roku, późnym wieczorem, tuż po zakończeniu ostatniego spektaklu „Dziadów”, dochodzi do demonstracji. Grupa młodych ludzi skanduje pod siedzibą dyrekcji Teatru Narodowego hasła: „Chcemy wolności bez cenzury”, „Żądamy zniesienia cenzury” i „Mickiewicz-Dejmek”. Następnie demonstranci udają się pod pomnik wieszcza, pod którym składają biało-czerwone kwiaty oraz transparenty. Kiedy manifestujący zaczynają się rozchodzić, do akcji wkracza milicja. Wyłapuje pojedyncze osoby i zaczyna okładać je pałkami Nazajutrz, dwóch uczestników wieczornych zajść – Adam Michnik i Henryk Szlajfer, spotyka się z korespondentem dziennika „Le Monde”, Bernardem Margueritte’em, i relacjonuje mu przebieg demonstracji. Spotkanie to niezadługo poskutkuje relegowaniem obydwu z uczelni. W międzyczasie,ród środowisk studenckich zostają rozprowadzone ulotki, najprawdopodobniej sporządzone przez MSW, zawierające następującej treści wierszyk:

 

„Wieszcz narodu zszedł na Dziady

Czy już o tym wiecie?

Gdy go Michnik i Szlajfery

Okrzykują w świecie.

 

Rzekł tak mądrze ktoś niedawno

O piątej kolumnie*

A Polacy w Żydów ślepią

Bo jak zwykle – durnie.

 

Dalej bracie, karabele

Każdy w dłonie chwyta

Żyda za pejs i za morze

Rada znakomita.

 

Im ta Polska, w którą plują

Daje nadal łaski

Ty studencie piwko ciągniesz

Czekasz na oklaski.”

 

_________

*Aluzja do przemówienia pierwszego sekretarza PZPR – Władysława Gomułki, który podczas VI Kongresu Związków Zawodowych, przyrównał polskich obywateli pochodzenia żydowskiego, trzymających stronę Izraela w tzw. wojnie sześciodniowej z Egiptem, do piątej kolumny.

 

 

Ulotki tak spreparowane, że mogą być odebrane jako swoisty apel moralny, wystosowany przez uładzoną młodzież akademicką do swoich mniej pokornych, ale i niezdecydowanych, po której stanąć stronie, kolegów. Jednak studenci nie dają się nabrać. 8 marca, podczas hucznie obchodzonego w socjalistycznym państwie święta kobiet, zwołuwiec na dziedzińcu Uniwersytetu Warszawskiego, domagając się przywrócenia praw studenckich dla wyrzuconych z uczelni. Powołują się na artykuł 71 Kostytucji, który rozpoczyna się od zdania: „Polska Rzeczpospolita Ludowa zapewnia obywatelom wolność słowa […]”.

 

 

 

 

Pamięci mojego przyjaciela Siwego, który strzelił sobie samobója, kilka lat po tym, jak nasze drogi ostatecznie się rozeszły i niemal w tym samym momencie, gdy urodziła się moja córka (i kiedy – za namową ojca – dałem jej na imię Gadocha).

 

 
  STRONY PARTNERSKIE I POLECANE PRZEZ MAGAZYN CEGŁA  
   
  Portal turystyczny Noclegi-Online Wrocław  Kalambur