KACZA ZUPA
Wielkie, czerwone kamienice Kopenhagi są tak rozłożyste jak holenderskie krowy wypoczywające na pastwisku. Przepływające pomiędzy nimi kanały niosą mnóstwo niemiłych zapachów i kolorowe statki wożące ludzi, którzy starają się to podziwiać, chociaż nikt ich nie prosi – płacą za swój podziw. Ale śmieszne! Od wielu lat jestem specjalistą od marketingu i przybyłem do tego zimnego miasta w interesach, a mówiąc prawdę, handluję szmacianymi aniołkami, które wytwarza Joanna Saide, moja przyjaciółka. Joanna mieszka w równie dziwnym mieście jak Kopenhaga, w Krakowie. Jak przystało na takiego jak ja profesjonalistę, prawie cały towar sprzedałem w autokarze. Przez 20 godzin jazdy bawiłem się zręcznie każdym pasażerem. Oczywiście aniołki były poświęcone przez samego biskupa, więc nie było większego problemu. Kilka sztuk, które pozostały w torbie, przeznaczyłem na okazyjne prezenty. Kopenhaga powitała mnie widokiem tłumu rowerzystów pędzących Bulwarem Andersena w stronę zwodzonego mostu. Pomnik mistrza stał przy budynku parlamentu i tam przycupnąłem na małej ławce, by się posilić. Zapasy prowiantu zabrane z domu w zupełności miały mi wystarczyć na dwudniowy pobyt. Nie jestem wybredny. Pośrodku wielkiego, betonowego placu przed parlamentem umiejscowiła się liczna grupa małych ludzików-indian z instrumentami. Pióropusze przymocowane do pleców upodabniały ich do kolorowych ptaków. Jeden z nich przedmuchiwał głośno wielki flet przypominający do złudzenia żywiecką trąbitę. Taką grającą rurę miała w domu Joanna Saide, moja przyjaciółka. Trąbita wisiała na ścianie i zajmowała połowę pokoju jej skromnego mieszkania. Często wystawialiśmy instrument przez balkon i trąbiąc zawzięcie sialiśmy niepokój wśród sąsiadów. Ale śmieszne! Po posiłku wcisnąłem się w wielki deptak Stroget, który miał swój początek od ratuszowego placu. Dwa kilometry sklepów, kawiarni i restauracji. Chłam jak na Floriańskiej w Krakowie. Miałem wiele czasu, więc postanowiłem pooglądać ludzi. Jak każdy humanista, nie dzielę ludzi na rasy, rozróżniam tylko kolory, więc wtopiłem się w kolorowy tłum i postanowiłem dojść do dzielnicy arabskiej gdzie podają najtańsze kebaby w północnej Europie. Dzielnica, a właściwie ulica arabska, nie ma w sobie ani krzty romantyzmu. Zapach pieczonej baraniny przenika przez tłum i miesza się z okrzykami czarnookich dzieci. Ciche i skromne kobiety z zasłoniętymi twarzami przemykają truchtem, patrząc bojaźliwie pod nogi. Czasami ulicą przejdzie poważny i dumny mężczyzna, dając swoim wyglądem do zrozumienia, że ten teren jest jego. Przysiadłem skromnie na małym krześle przed kawiarnią, by zapalić papierosa i, wdychając z dymem zapachy ulicy, zastanawiałem się, co robić dalej. Wtedy poznałem Rybę, Polaka, który wraz z żoną cierpiał w Kopenhadze trudy emigracji od kilku miesięcy. - Czy można się dosiąść? – zapytał w ojczystym języku. – Poznaję po butach, że pan z Polski. - Proszę bardzo – odparłem, zaskoczony nagłym wtargnięciem w moje rozmyślania. – Jestem z Polski – potwierdziłem. Miał na sobie śmieszny zielony kaftan narzucony na szarą koszulę. Wyglądem dał mi do zrozumienia, że nie powodzi mu się zbyt dobrze na obczyźnie. Bez pytania sięgnął po mojego papierosa i uprzejmie poprosił o ogień. - Ryba! – Wyciągnął w moją stronę rękę. – Nazywam się Ryba i będzie mi niezmiernie miło posiedzieć z panem i pogawędzić nieco. - Mi też miło – skłamałem. Bardzo nie lubię, gdy naruszana jest moja błoga samotność. - Jeżeli się pan nie pogniewa, to zamówię sobie na koszt pana małego kebaba - powiedział za skromnym uśmiechem – w zamian za to oprowadzę pana po starówce i opowiem swoją wielce ciekawą historię. Ta propozycja była tak szczera i bezpośrednia, że nie protestowałem, a nawet zamówiłem dwie wielkie, soczyste porcje. Ryba jadł łapczywie, czym wywoływał we mnie szczery podziw. Bułka z mięsem była wielkości jego głowy, a jednak jakoś obejmował ją ustami i odgryzał wielkie kęsy. Ja natomiast położyłem swoją porcję na serwetce i scyzorykiem odkrawałem kawałek po kawałku. - Dziękuję panu uprzejmie – rzekł po przełknięciu ostatniego gryza – mówiąc szczerze, nie ma nic smaczniejszego jak podarowany posiłek. Odwdzięczę się panu swoją obecnością. Nie miałem nic przeciw. Groteskowość jego zachowania zaciekawiała mnie i wciągała. Miałem czas, więc postanowiłem poddać się tej znajomości z wszystkimi finansowymi konsekwencjami. - Na początek naszej przygody – Słowo „ przygody” wymówił bardzo dobitnie – zapoznam pana z moją małżonką. Niedaleko stąd kończy sprzątanie placu przed kościołem i za chwilę będzie wolna. Potem – ciągnął jak w transie – zrobimy sobie wspólny spacer, a wieczorem zapraszam na kolacje. Zjemy wspaniałą kaczą zupę. - Kaczą zupę? – zapytałem zupełnie zaskoczony - Tak, drogi panie! Produkty już są przygotowane. Produkty, że tak powiem, mam w garści, same wpadły w moje ręce. – Uśmiechnął się tajemniczo. Po przeciwnej stronie ulicy młody arabski fryzjer strzygł poważnego arabskiego klienta. Obok stała gromadka dzieci z kobietą o zasłoniętej twarzy. Rodzina – tak pomyślałem - przyglądała się temu w wielki skupieniu. Fryzjer z wielką precyzją pieścił niemal każdy włos siedzącego w kamiennym bezruchu klienta. Zabieg strzyżenia był tak dostojny jak jakiś religijny obrządek. - To może zapalimy jeszcze? – Ryba spojrzał na leżące przed nami papierosy. – A potem pójdziemy. Gdy doszliśmy do kościoła, gdzie pracowała żona Ryby, ten zaprzyjaźnił się ze mną do tego stopnia, że konfidencjonalnie trzymał mnie pod rękę. Przed wejściem stała młoda kobieta ubrana w bardzo krótką spódnicę i prześwitującą bluzkę odsłaniającą część brzucha. Poczułem wielki niesmak, widok roznegliżowanej kobiety przed majestatyczną świątynią nie mieścił się w mojej artystycznej percepcji. Ryba podprowadził mnie do kobiety, pocałował ją w policzek i przez chwilę przytulał do siebie. - To jest Ośka – powiedział z dumą – moja żona, Ośka - Miło mi – odparłem i uścisnąłem wyciągniętą w moim kierunku dłoń – nie myślałem jednak, że tutaj.... - Wiem, wiem – Uśmiechnęła się radośnie – nie pasuje panu mój wygląd do tego miejsca. - Właściwie tak - potwierdziłem - Niech pan pozwoli – Ryba wziął mnie pod rękę – coś panu pokażę. Przeszliśmy od wejścia do bocznej części kościoła. Ryba wycofał się i pozostawił mnie samego. W kościelnym oknie zawieszony był kolorowy szyld, na którym wielkimi literami napisane było „Restauracja". - I co? – zapytał zza moich pleców – już pan rozumie? Ośka sprząta w restauracji, drogi panie. - A restauracja jest w kościele – stwierdziłem ogłupiały tą sytuacją. - No! – potwierdził – Jeszcze niejedno pan zobaczy. Dlaczego nie? Pomyślałem, przecież to tylko ileś tysięcy cegieł ułożonych w pewnym porządku. W końcu to ludzie są kościołem, a nie murowana konstrukcja. Jednak mój katolicki i jakże polski pogląd na to wprowadzał mnie w zakłopotanie i czynił w mojej świadomości wielkie spustoszenie. Piłem już wódkę za kościołem, ale w kościele? W restauracji? Mało śmieszne! Ośka założyła Rybie na ramiona wielki plecak i razem poszliśmy w kierunku centrum starego miasta. Plecak był ciężki i Ryba wlókł się za nami posapując z wysiłku. - Mamy jeszcze coś do zrobienia – powiedziała Ośka – musimy zarobić parę koron. - Rozumiem, że idziecie do jakiejś pracy? - Można tak to nazwać – wyjaśniła bardzo tajemniczo – zobaczy pan nasz występ. - Nie bardzo rozumiem – odparłem zakłopotany – jaki występ? - Artystyczny, dajemy takie pokazy za pieniądze. Przez wrodzoną grzeczność nie chciałem drążyć tematu jednak byłem bardzo podniecony. Czułem przez skórę wielką przygodę. Idąc obok Ośki, podziwiałem, bardzo podobną do polskiej, architekturę starej Kopenhagi. W przeciwieństwie do czerwonych kamienic przedmieścia, starówka była bardzo kolorowa i piękna. - Tutaj się zatrzymamy – Ośka pomogła Rybie zdjąć plecak - Pan niech sobie usiądzie na murku – Ryba wskazał mi miejsce – potrwa to około dwie godziny. Tam jest kawiarnia – wskazał palcem – stamtąd też wszystko będzie widać. Nie miałem pojęcia, co się szykuje, ale postanowiłem być jak najbliżej. Stałem obok wielkiego pomnika, który przedstawiał średniowiecznego rycerza na koniu. Pomnik był wielki jak dwupiętrowy dom. Ryba wyjął z plecaka małe radio i włączył skoczną muzykę. Szybko na oczach gapiów przebrał się w kolorowy dres i w języku angielskim zawołał do tłumu: - Panie i panowie! Przyjechaliśmy do was z dalekiej Polski, by pokazać wam naszą wielką odwagę i determinację w zdobywaniu pieniędzy na chleb! Nie mamy pracy! Jesteśmy głodni! Chcemy żyć godnie! - Skurwysyn! – pomyślałem. - Kochamy nasze dzieci! Kochamy was wszystkich! – krzyczał w kierunku gromadzącego się tłumu. – Kochamy Kopenhagę! Nazywam się Fisch i wejdę na ten pomnik, by pokazać wam jak bardzo chcę żyć w pokoju! - Skurwysyn – pomyślałem poraz wtóry. Ryba wysypał zawartość plecaka na ziemię. Były tam zwoje lin, drabinki i różne przyrządy niezbędne do wspinaczki. W tym czasie Ośka przechadzała się przed tłumem i zachęcała ludzi do robienia zdjęć. Ryba przerzucił przez pomnik długą linę i następnie spiął jej dwa końce klamrą. Do klamry dopiął drabinkę i wciągnął ja na sam szczyt. Linę przymocował do barierki okalającej pomnik. Nałożył na siebie pas bezpieczeństwa, do którego dopięte było mnóstwo różnych uchwytów. - Panie i panowie! – Stanął obok drabinki – Idę tam, by pokazać wam jak bardzo jestem wolny! Nie tylko ten rycerz był zdobywcą! Wszyscy jesteśmy zdobywcami! Kocham was! Po chwilach pogardy zaczynałem nabierać wielkiego podziwu dla Ryby. Cała dramaturgia tego spektaklu wciągała mnie i pobudzała do emocji. Ryba zrobił pierwszy krok na kiwającej się drabince. Tłum zamarł w zupełnej ciszy. Ryba szczebel po szczeblu piął się do góry. Widać było, ile wysiłku wkłada w każdy krok. Ośka złapała koniec drabinki i zawiesiła się na niej by nadać większą stabilność. Szedł do góry przystając, co chwilę dla odpoczynku. Ludzie zgromadzeni wokół zawzięcie pstrykali zdjęcia lub filmowali przedstawienie. Gdy już wdrapał się na pomnik, Ośka zdjęła z głowy kapelusz i weszła w tłum. Zauważyłem, że ludzie chętnie dawali datki uśmiechając się serdecznie. Ryba stał na szczycie pomnika z podniesionymi rękami w geście zwycięstwa. Ośka podeszła pod pomnik, wyjęła z kapelusza banknoty, a bilon wsypała do plecaka. Ku przerażeniu widzów Ryba odpiął linę i drabinkę a następnie zrzucił na dół. Ośka położyła przed ludźmi pusty kapelusz a sama podeszła pod pomnik. Ryba zaczął powoli schodzić w dół. Przypinał się krótkimi paskami wiszącymi przy pasie bezpieczeństwa do różnych elementów pomnika. W pewnym momencie zawisł bezwładnie przypięty do strzemienia spiżowego siodła. Przez tłum przeszedł jęk zgrozy. Po tym spektakularnym wyczynie zsunął się po nodze konia w dół. Stał na cokole około trzy metry nad ziemią i kiwał ręką do widzów, kłaniał się i uśmiechał. Ludzie, co raz podchodzili do kapelusza i wrzucali pieniądze. Dla efektownego zakończenia swojego występu przykucnął i skoczył w dół. Po zetknięciu się z ziemia wykonał kilka akrobatycznych koziołków i stanął przed widzami uśmiechnięty. Ludzie bili brawo i wykrzykiwali słowa podziwu. - Szykuj się pan! – Ośka rzuciła w moim kierunku słowa jak ostrzeżenie. – Za chwilę będzie tutaj policja. Błyskawicznie pozbierali wszystkie sprzęty i zapakowali do plecaka. Ryba kiwnął na mnie głową, co było sygnałem do ucieczki. Oddalaliśmy się spod pomnika spokojnym, ale bardzo czujnym krokiem. W każdej chwili gotowi do biegu. - Teraz staropolskim obyczajem – powiedział Ryba – zapraszamy pana na dobre piwo. - Mam nadzieję – Całe napięcie zamieniło się w pogodny nastrój. – że nie do kościoła? - O nie! – Ośka ujęła mnie pod rękę. – Tam jest zbyt drogo Z zasady nie piję alkoholu, ale jednak nie mogłem, odmówić. Po takim przeżyciu czułem, że mam wobec nich wielki dług. - Piwo kupimy w sklepie – ustalił Ryba – potem pójdziemy do naszego parku. Tam, gdzie żyjemy, na co dzień. Nie pytałem już o nic. Czułem się z tymi, dopiero, co poznanymi ludźmi bardzo bezpiecznie. Miałem czas do jutra, więc nawet ucieszyła mnie perspektywa ciekawie spędzonego dnia. Szliśmy idealnie prostą aleją, obsadzoną po bokach małymi drzewkami. Korony drzew przypominały pączki nadziane na patyki. Na końcu tej idealnej liniowej perspektywy stał wielki i majestatyczny żaglowiec. Po długiej wędrówce weszliśmy do niby-parku, a jednak zwykłego zagajnika, umiejscowionego blisko portu. W samym środku gęstych zarośli stały dwie ławki i małe palenisko – jakby grill. Ryba z ulgą zrzucił z siebie plecak i padł na ławkę. - Odpocznij sobie, nieboraku. – Ośka z troską podłożyła mu pod głowę swój kapelusz. – Takie akcje robimy, co dwa tygodnie. – Odwróciła się w moją stronę. - Podziwiam szczerze – odparłem - jeszcze nie opuściły mnie emocje. - Mieszkamy tutaj. – Usiadła obok Ryby. – Nie jest nam dobrze, a to, co zarobimy na pomnikach, ledwie starczy na jedzenie. - Przykre – odparłem – tak daleko od domu... Przykre. - Ośka! – Ryba podniósł się z ławki. – Obiecałem panu kaczą zupę! Powstał i poszedł gdzieś między krzewy. Po chwili wrócił z plastikową torbą. - Mamy wszystko – zawołał entuzjastycznie – Teraz ja idę po piwo, a Ty gotujesz zupę. Usiadłem na ławce i obserwowałem krzątającą się Ośkę. Zapaliła ogień w palenisku i obrała jarzyny, następnie wyjęła z torby obraną z piór kaczkę. Nie wiem, co było potem. Po prostu, zmęczony tymi niecodziennymi przeżyciami, usnąłem. Obudził mnie Ryba. Przyniósł piwo. Zasiedliśmy do biesiady, która była jednocześnie naszym zapoznawczym i pożegnalnym wieczorem. - Smakuje panu zupa? – zapytała Ośka. – Dawnej jedliśmy te zupy bardzo często - Smakuje – powiedziałem zgodnie z prawdą – a dlaczego dawniej często? – zapytałem. - Te kaczki – wtrącił się Ryba – doprowadziły mnie do więzienia, całe trzy miesiące przesiedziałem za kaczą zupę. - Ryba, proszę pana – Ośka przysunęła się bliżej mnie. – polował, a właściwie kradł kaczki w ogrodzie botanicznym. Przychodził tam za dnia i z procy zabijał ptaka, potem czekał do nocy i wyławiał z wody. Żyliśmy na kaczej zupie dość długo. Potem była wpadka. Ryba poszedł do paki, a ja zostałam sama. Poznałam wtedy Polaka, który chodził po pomnikach i jakoś przeżyłam. Teraz radzimy sobie jako tako. - A co z tym Polakiem? – Zapytałem. - A siedzi! – zawołał Ryba. – Siedzi za pomniki! Dostał za bezczeszczenie pamiątek narodowych pół roku! Jest w tym wyroku też działka za dobieranie się do cudzych żon! – Spojrzał groźnie na Ośkę. - Czy ta kaczka?..Dzisiejsza kaczka...To też? – Zapytałem delikatnie. - Tak! Ta też – odpowiedzieli równocześnie.
Minęło wiele miesięcy. Po powrocie do Krakowa dowiedziałem się, że moja przyjaciółka, Joanna Saide wychodzi za mąż i nasza przyjaźń już nie ma żadnej przyszłości. Skończyły się śliczne aniołki, które dawały nam skromne środki na życie. Do jej domu wszedł człowiek, który wyrzucił brutalnie wszystko, co wiązało się z moją osobą, łącznie z rurą trąbity żywieckiej. Bardzo śmieszne! Zająłem się sprzedażą całkiem innych produktów, które można określić „marzeniami”, co sprowadziło moje życie do egzystencji w miejscu zamieszkania. Zostałem agentem ubezpieczeniowym. Tak bywa. Któregoś słonecznego dnia siedziałem na ławce, przy Placu Szczepańskim i obmyślałem nową strategię wyciągania od ludzi pieniędzy na zabezpieczenie życia ich bliskich, gdy dosiadł się do mnie mężczyzna ubrany w stary, zielony kaftan. Początkowo nie zwracałem uwagi na nieproszonego gościa. Po chwili jednak, gdy zaczął przeciągać się i ostentacyjnie ziewać, zrozumiałem, że wpadłem w złe i podstępne towarzystwo. Takie zachowania są wstępem do rozmowy, a rozmowa zaczyna się zazwyczaj prośbą o papierosa. Świat roi się od meneli - Przepraszam, że tak bez pytania – zagadnął do mnie koślawą angielszczyzną – poznaję po butach, że pan nie jest Polakiem. Mogę sobie obok pana posiedzieć? - Ależ proszę – odparłem również po angielsku i jakaś mała iskierka wspomnień zapaliła mi się w głowie – może chce pan zapalić? – Wyciągnąłem w jego kierunku papierośnicę. - Bardzo chętnie! – zawołał i uśmiechnął się ciepło – Nie ma nic lepszego nad ofiarowane papierosy. Wtedy poznałem i upewniłem się, że obok mnie siedzi ten sam Ryba. Ryba z Kopenhagi. Postanowiłem, że nie będę się ujawniał i trochę pobawię się naszą wspólną historią. Ryba miał się chyba dobrze. Ubrany w stary, a jednak czysty kaftan, sprawiał wrażenie człowieka zadbanego i w miarę sytego. - Ryba! – Wyciągnął w moim kierunku prawicę – Jestem Ryba! - Jest mi niezmiernie miło. – Skłoniłem się oddając uścisk dłoni. Ryba zmarszczył czoło i jeszcze bardziej zaczął wiercić się i przeciągać. Palił nerwowo papierosa i myślał. - Chciałem zauważyć – zaczął ostrożnie – że w Krakowie jest wiele ciekawszych miejsc i można je zobaczyć mając u boku dobrego przewodnika. Na ten przykład, wystarczy dojść do końca tego placu i spotkać się z bardzo przyjemnym barem arabskim, gdzie za kilka marnych złotych podają wielkie kebaby – spojrzał na mnie wylękniony i uśmiechnął się skromnie – oczywiście niczego nie sugeruję – dodał kiwając na boki wskazującym palcem. - Nawet tak nie pomyślałem - odparłem z uśmiechem – wolę jednak inne menu. - Nie bardzo rozumiem. Co pan woli? - Na ten przykład – powiedziałem to po polsku i wstałem – zapraszam do chińskiej knajpy na kaczkę! Ryba zrobił bardzo zdziwioną minę i nerwowo zastukał palcami o ławkę. Przez chwilę milczał i obmyślał dalszą strategię. - Albo na kaczą zupę – dodałem, uśmiechając się szeroko. - Tak! Już wiem! – Jeszcze raz wystawił rękę do uścisku – Idziemy na kaczą zupę.
.
|