Cegła - Literatura - Proza - Poezja
JEST JUŻ 24 NUMER MAGAZYNU CEGŁA - PIECZĘĆ, PYTAJ W KSIĘGARNI TAJNE KOMPLETY, PRZEJŚCIE GARNCARSKIE 2, WROCŁAW
AKTUALNOŚCI MEDIA PODREALIZM CEGIELNIA WASZE & NASZE WYWIADY LINKI KSIĘGA GOŚCI REDAKCJA
 
 
WRÓĆ | WYDRUKUJ

Jerzy Reuter

Opowiadanie 2 z

                               OPOWIADANIE 2 (z cyklu Okna)

 

          Było to w czerwcu w samej połowie okupacji zimnej i bezwzględnej jak oczy szczurów, błąkających się wokół studni. Żyłem szczelnie zamknięty w swoim świecie pomiędzy oknami, jak pośród dwóch światów, łączących się w jednym miejscu historii w okupacji. Okno z pokoju dawało mi podgląd ulicy od świtu do zmroku. Po nastaniu godziny policyjnej historia zamykała się w milczących kamienicach i szarych podwórkach, a noc czyściła miasto z wszelkich objawów życia, więc po przejeździe ostatniego tramwaju odklejałem się od jednego okna i przenosiłem swoje legowisko na to drugie, od podwórza gdzie zawsze trwało jakieś życie. Najczęściej spotykali się tam synowie pana Władka. Siadywali jak zawsze na studni, coś rozmawiali, czasami kłócili się i nawet bili, a najczęściej popijali wódkę szklankami, po czym cicho, tuż pod samym nosem, śpiewali smutne piosenki, kiwając się na boki, trzymając się pod ręce. Przy ładnej pogodzie wynosili swojego ojca z piwnicy – warsztatu, a ten grał im na malutkiej harmonii, wykrzykując głośno rytm. Lokatorzy otwierali szeroko okna, odsuwając na boki firanki, uśmiechali się do pana Władka i wyglądali jakby zapomnieli o całej okupacji.

        Któregoś dnia Tomek przyprowadził na nasze podwórze wielkiego psa, uwiązał biedaka przy studni na grubym łańcuchu i w wolnych chwilach tresował go bardzo brutalnie, nie dając jeść
 i pić. Uczył psa łapać szczury. Z wysokości mojego okna przyglądałem się kudłatemu „wilczurowi” jak ten bezskutecznie stara się wyprosić coś do jedzenia. Tomek był bezwzględny

 i okrutny. Gdy nikogo nie było na podwórku, pies dokonywał wielkich rzeczy by się uwolnić. Rozpędzał się ile tylko mógł i skakał do przodu w stronę bramy na ulicę. Łańcuch krępujący go wyprężał się na całą długość i zatrzymywał pędzącego w miejscu. Po każdej próbie pies wyrzucany wielką siłą wyskakiwał do góry, robił w powietrzu salto, tylne nogi wypadały do przodu, a głowa zostawała w miejscu, po czym spadał na plecy. Nie łapał szczurów, bo te w swojej mądrości nie opuszczały studni. W końcu nie wytrzymałem. Przez kilka dni zbierałem różne odpadki i resztki ze stołu, by poczęstować nimi głodne zwierzę. Pod nieobecność mamy, po cichu, wyszedłem na podwórze. Powoli z wielką ostrożnością zbliżałem się do psa, bacząc na każdy jego ruch. Wilczur leżał wtulony w murek studni i warcząc ostrzegawczo, przyglądał się uważnie moim ruchom. Kiedy stanąłem obok garnka na wodę, zamerdał wielkim ogonem, podnosząc swoje kudłate cielsko i zbliżył się w moją stronę na długość łańcucha. Nie zdążyłem jednak dać mu przygotowanych odpadków, bo nagle coś schwyciło mnie mocno za kark i uniosło do góry. Zobaczyłem, że wylatuję w powietrze. Po bolesnym upadku, stopa obuta w kanciasty chodak, przycisnęła moją twarz do ziemi. Poznałem. Tym czymś był Tomek, syn pana Władka. Przez chwilę wbijał mnie twarzą w ziemię, po czym złapał za kołnierz i podniósł do góry. Śmierdział wódką i czosnkiem. Bez słów wykręcił mi rękę i nakazał iść w stronę piwnic. Po zejściu do zimnych suteryn, Tomek jedną wolną ręką otworzył małe drzwi i wepchnął mnie do ciemnego środka. Poczułem zapach zgniłej słomy. Po zamknięciu drzwi nastała zupełna ciemność i tylko odgłosy kroków dobiegające z zewnątrz, pozwalały mi myśleć, że nie jestem zupełnie sam. Coś po chwili zaszeleściło, tuż obok mnie i wydało dziwne pomruki. Wpadłem w tak wielkie przerażenie, że nie mogłem oddychać. Zacząłem się dusić. Po chwili nogi odmówiły mi posłuszeństwa

i opadłem na ziemię. To coś zbliżyło się i poczułem na policzku zimny i wilgotny dotyk. Straciłem przytomność. Gdy się ocknąłem zobaczyłem światło świeczki i stojącego nade mną Tomka.

W ręku trzymał szeroki pas używany do ostrzenia brzytwy, pas, który kilka dni wcześniej podarowała mu moja mama. Kazał mi wstać i stanąć twarzą do drzwi, następnie związał mi ręce sznurkiem i docisnął kolanem do zimnych desek. Wolną ręką opuścił mi spodnie i zaczął bić. Bił

 i liczył szeptem razy. Wcześniej włożył mi do ręki świeczkę i zapowiedział, że mnie zabije, gdy upuszczę ją na ziemię. Właściwie to nie odczuwałem bólu, bo pas był bardzo szeroki i siła uderzenia rozkładała się na jego powierzchni. Gdy Tomek doliczył już do dwudziestu, moje oczy przyzwyczaiły się do panującego półmroku i ze zgrozą zobaczyłem coś poruszającego się przy ścianie. Zrozumiałem, że był to powód mojego wcześniejszego przerażenia. Stała tam wielka, biała świnia. Wtedy po raz drugi straciłem przytomność.

      Ocknąłem się w domu. Leżałem na łóżku w ubraniu i dopiero po dłuższej chwili przypomniałem sobie wszystko, co spotkało mnie na podwórzu i w piwnicy. Nie czułem bólu. Wstałem i podbiegłem do okna. Pies leżał przy studni, jak zwykle. Pomyślałem sobie wtedy, że jestem jak ten pies wiszący na grubym łańcuchu, uwięziony jego długością, że moim łańcuchem jest granica okna z szerokim parapetem i ostra szyba.

      Po tym zdarzeniu synowie pana Władka zaczęli inaczej mnie traktować. Siedząc na studni posyłali mi uśmiechy i kiwali na powitanie ręką, co powodowało, że byłem dumny z siebie

i czułem się bardzo wyróżniony. Czasami Tomek pukał do moich drzwi i zaraz uciekał, zostawiając na wycieraczce tabliczkę wojskowej czekolady. Pewnie było mu wstyd, że tak mnie potraktował i ja to rozumiałem.

      Pamiętam, był czerwiec. Lato zasiadło na moim parapecie promieniami słońca, a rozgrzane szyby wypełniały przestrzeń pomiędzy skrzydłami okien miłym ciepłem, rozlewającym się leniwie po całym mieszkaniu. Mama niezmiennie wychodziła do pracy na poczcie wczesnym rankiem

 i wracała wieczorem. Zawsze zmęczona i głodna, ale z uśmiechem na jasnych i miękkich wargach z czymś do jedzenia w małej torebce na szczupłym ramieniu. Miała bardzo długie, blond włosy. Zauważyłem, że ostatnio zrobiła się bardzo smutna i zamyślona, jakby oczekiwała na jakieś ważne i tragiczne zdarzenie. Często siadała ze mną na parapecie i pomagała mi komentować obrazy za oknem. W któryś dzień przyniosła do domu niemiecki elementarz i nakazała mi uczyć się języka. Elementarz ilustrowany był kolorowymi obrazkami, przedstawiającymi życie i przygody małej pszczoły. Byłem bardzo dumny, że mogę uczyć się mowy groźnych żołnierzy zza okna
i jednocześnie bać się ich, pozostając jedynie w podziwie dla ich pięknych mundurów.

         Dzień, w którym całkowicie zmieniło się moje życie, zaczął się smutkiem i żalem. Gdy zasiadłem przy oknie na podwórze, zobaczyłem puste miejsce przy studni i skręcony łańcuch, leżący samotnie na ziemi. Nie było już psa, mojego przyjaciela. Kilka dni później dowiedziałem się od Tomka, że psa ktoś otruł. Mama w tym dniu była szczególnie podenerwowana i bardzo długo szykowała się do pracy. Udawała, że już, już wychodzi, a wracała i siadała za stołem, wzdychając ciężko i popłakując z cicha. Udawałem, że nic nie widzę, ale było mi ciężko na duszy i smutek mój ukrywałem za czerwoną zasłoną, chowając się przed wzrokiem mamy, nie chcąc dać kolejnego powodu do jej łez. Mama w końcu wyszła z domu, a ja, jak zwykle, po śniadaniu przeniosłem się z niemieckim elementarzem na jasne okno od ulicy. Zauważyłem, że nie jeżdżą tramwaje, a ludzie nie podążają, jak zwykle ze swoimi sprawami, nie spieszą się, nie przemykają gdzieś w swoim kierunku. Wszystko, począwszy od smutku mamy, układało się posępnie, wtopione w czerwcowe, poranne słońce.

        Około południa coś się nagle zmieniło. Z ulicy zniknęły ptaki i ludzie, zapanowała dziwna cisza i całkowity bezruch. Od zachodniej strony miasta nadjechały wielkie ciężarówki, kryte zielonymi plandekami, jadące powoli niekończącym się sznurem, obstawione po bokach motocyklami i luźno biegnącymi żołnierzami. Kawalkada pojazdów zbliżała się środkiem ulicy, zostawiając za sobą i po bokach ciemne kłęby wyrzuconych spalin. Nie wiem ile było aut, ale na pewno bardzo dużo, bo przejazd trwał ponad dwie godziny. Przyglądałem się temu, czytając

w międzyczasie słówka z elementarza. Nauka języka szła mi bardzo dobrze, bo mama znała niemiecki i pomagała mi, przepytując i korygując moją wiedzę, codziennie po powrocie z pracy. Samochody powoli zbliżały się do mojej kamienicy, a gdy już zrównały się, usłyszałem dziwną melodię. Otworzyłem okno. Nad procesją ciężarówek i wojska unosił się śpiew. Melodia nie była śpiewana, lecz wykrzykiwana. Raz bardzo wysoko i głośno, a raz znowu nisko, przechodząc

w szmer, jakby szykując się by ponownie wejść na wysokie i głośne tony. Nie wiem, po ilu minutach znudziło mnie wpatrywanie się w ten dziwny przejazd, więc powróciłem do nauki, nie zamykając okna, bo melodia działała na mnie i czarowała swoim żywiołem. Nie trudno było się domyśleć, że w autach byli ludzie.

      Samochody przejechały, a ja usnąłem przytulony do niemieckiego elementarza. Obudziły mnie wystrzały karabinowe, dobiegające z rynku. Palba była tak mocna, że drgały szyby w oknie
 i trzęsły się kwiaty w doniczkach, opuszczając zeschłe liście na podłogę. Wtuliłem się w ścianę, pod oknem i modliłem żarliwie, by jakaś kula nie wpadła przez szybę do pokoju. Strzały trwały bardzo długo. Momentami cichły i wtedy słyszałem ten dziwny śpiew, dochodzący do mnie wcześniej z samochodów. Dopiero po kilku dniach dowiedziałem się, że to były okrzyki przerażenia ludzi idących na śmierć. W tym dniu Niemcy zabili kilka tysięcy Żydów. Rzeź odbyła się na rynku, a krew spływała uliczkami i zaułkami w dół.

       Ocknąłem się wczesnym świtem i leżąc pod ścianą, przypomniałem sobie wszystko, co wydarzyło się wczoraj. Mamy nie było, nie wróciła z pracy. Przeleżałem tak trzy dni i trzy noce

w przerażeniu i strachu, sikając pod siebie, zalewając się łzami..

       Po tych trzech dniach przyszedł Tomek i wyłamał drzwi. Podniósł mnie z podłogi i położył
na łóżku. Potem umył i przebrał. Po nakarmieniu mnie mlekiem i chlebem, długo opowiadał
o tym, co stało się na rynku, o wielkiej rzezi, o krwi i śmierci. W końcu powiedział, że moja mama juz nie wróci, że Niemcy wywieźli ją do jakiegoś strasznego obozu i teraz muszę się ukryć, a on mi w tym pomoże. Do wieczora układaliśmy w wielkie pudło wszystkie dokumenty i papiery, zdjęcia i pozapisywane zeszyty. Harcerski plecak taty wypakowałem swoimi rzeczami

i przeniosłem się do warsztatu pana Władka do piwnicy. Tomek wskazał mi moje miejsce. Była
to wygrzebana w trocinach dziura, gdzie mieszkał do tragicznej śmierci nieszczęsny Misza.

       Magazyn trocin mieścił się w pomieszczeniu obok warsztatu i wypchany był ubitym opałem po sam sufit, do małego piwnicznego okienka. Okno wychodziło na ulicę i pokazywało tylko nogi przechodniów. Moje nowe życie spoczęło, więc przy małym otworze, przez który mogłem obserwować tylko buty i łydki ludzi, przechodzących chodnikiem. Początkowo wszystkie nogi były takie same i zmierzały ciągle w dwóch kierunkach, w lewo, lub prawo. Nic mi nie mówiły
i niczego nie przypominały. Po jakimś czasie, zacząłem jednak odróżniać ludzi po oglądanych nogach, a dopomógł mi w tym pan Władek, który buty ludzi z całej okolicy znał po nazwisku łącznie z adresem i profesją właściciela. Siadałem często przy nim i opisywałem obuwie widziane przez okno, a ten bez pomyłki mówił, do kogo należą i czym zajmuje się ich użytkownik. Był wziętym szewcem.

     Tęskniłem bardzo do mamy i gdy nikt nie widział, popłakiwałem sobie, zakopany w trocinach, przygnieciony niewolą wśród swoich i tak bardzo dalekich. Mój dom był dwa piętra wyżej,
a jednak nie miałem do niego dostępu i to najbardziej powodowało moją tęsknotę. Na pocieszenie miałem Tomka. Przychodził co jakiś czas do warsztatu i szeptał mi do ucha najbardziej oczekiwaną wiadomość. Oznajmiał mi, że mama jeszcze żyje.

    W ostatnim roku wojny przepadł Tomek. Stało się to po zajściu wywołanym moją ciekawością

i ciągłym wpatrywaniem się w okno. Zauważyłem, że pod oknem zaczęły spotykać się te same, dwie pary butów. Damskie, podbite wysokim korkiem, koloru beżowego i lekko przekrzywione na zewnątrz lewej stopy. Obok nich przystawały wysokie oficerki, takie, jakie nosili Niemcy. Trwało to kilka tygodni, a ja nie powiedziałem o tym panu Władkowi, bo to były całkiem obce buty. Któregoś dnia do warsztatu przyszła młoda, nieznana mi dziewczyna. Rozmawiała z szewcem bardzo przyjaźnie i robiła wrażenie, jakby znała się z panem Władkiem bardzo dobrze. Miała na nogach beżowe, podbite korkiem buty. Z rozmowy wynikało, że jest to narzeczona Bolka, najstarszego syna. Nie przyznałem się, że znam te nogi, obute w korkowe botki, że spotykają się

 z niemieckimi oficerkami pod oknem warsztatu i robią to bardzo często. Nie powiedziałem do dnia, gdy policja aresztowała Bolka. Odbyłem wtedy długa rozmowę z Tomkiem i opowiedziałem całą historię ze szczegółami. Nie bardzo mi dowierzał, więc zamieszkał ze mną w trocinach i przez kilka nocy obserwowaliśmy razem ulicę. Po jakimś czasie, bardzo krótkim, pojawiły się oczekiwane nogi. Tomek został u mnie w zupełnym milczeniu do rana i gdy już się rozwidniło, wykopał z trocin małe zawiniątko. Był to wysmarowany tłuszczem, wielki Colt, taki sam, jakiego używał pan Duch do polowania na szczury. Potem juz nie widziałem Tomka, aż do zakończenia okupacji. Kilka dni po wkroczeniu do miasta polskich żołnierzy, powrócił uśmiechnięty

i szczęśliwy, a razem z nim moja kochana mama. Pamiętam, że wniosła do piwnicy wielką, czerwoną pierzynę, założoną na siebie jak harcerski plecak.

 

 

 

 

 

 

        

 

 

 

 

 

 

 

       

     

 

 

 
  STRONY PARTNERSKIE I POLECANE PRZEZ MAGAZYN CEGŁA  
   
  Portal turystyczny Noclegi-Online Wrocław  Kalambur