Świt jest materialny.
Widać to wyraźnie, gdy pies przecina powietrze,
uciekając przed sobie tylko znanym wrogiem.
Litery wyczołgują się z ciemnych piwnic i powracają na swoje miejsce, na szyld
„Jan Trendota i syn w podwórzu”
przylepione do ściany, jak lepsze życie. Naprzeciw kościół Bernardynów
kojarzy się z pleśnią.
Miąższ kamienicy wycieka przed siebie,
do Trendoty po chleb.
- Dobrze pani wygląda.
- A staram się, staram, a nie mam tak wiele. Nie mam nawet czterdzieści pięć.
- Ja mam czterdzieści i pięć lat, droga pani, a pani to nawet może mieć pięćdziesiąt, kurczę pieczone.
- Ja nic nie mówię, bo mnie szlag trafi, paniusiu. Józek! Zejdź po mnie,
bo komuś rudą mordę rozwalę!
- Mamo! Nie gadaj z taką kurwą!
Pies przeciął powietrze.
Pleśń wylega na ulicę jego tropem. Od piekarni Trendoty
zawiało paloną mąką.
Wyciekam do sieni i podchodzę do rudej kurwy.
- Kopsnij pani żaru, bo mnie mdli.
- A kopsnę, jasne, że tak... Czego ona chce? Ja mam czterdzieści pięć lat. Nie kłamię. Przecież kobieta ma tyle na ile wygląda, co nie?
- Pani się mylisz, moja droga. Ludzie tak długo nie żyją.
Chleb, gdy jest świeży, należy
smarować od prawej do lewej.
Zatykać dziurki szczelnie i dokładnie
pleśnią.
|