Cegła - Literatura - Proza - Poezja
100 000 KSIĄŻEK NA WWW.TAJNEKOMPLETY.PL !!!
AKTUALNOŚCI MEDIA PODREALIZM CEGIELNIA WASZE & NASZE WYWIADY LINKI KSIĘGA GOŚCI REDAKCJA
 
 
WRÓĆ | WYDRUKUJ

Jerzy Reuter

Wahadło Newtona

 

 

                                                           Wahadło Newtona

 

   Obraz wisiał nad łóżkiem, pod Matką Boską Ostrobramską. Pomiędzy nimi świeciła swym wiecznym ognikiem czerwona lampka, świadcząca o obecności Ducha Świętego w naszym domu. Malowidło wykonał na zamówienie mojej babki, Józek Tryba, domokrążca, który raz w tygodniu przychodził na nasze podwórze i wykrzykiwał pod oknami zachrypniętym dyszkantem – Ostrzę noże! Ostrzę noże! Józek był wesołym człowiekiem i podobno potrafił wszystko.

   Babka miała przyjaciółkę, Fenię, zamieszkałą w Meksyku. Spędziły razem cztery lata w obozie koncentracyjnym Gross – Rosen i od niej dostawała regularnie kolorowe widokówki. „Odkrytkę” zaniosła Józkowi, a ten przyjął zamówienie na wykonanie obrazu według wzoru. Jego znany w okolicy talent artystyczny ograniczał się do malowania widoków z mostkiem i anioła przeprowadzającego dzieci nad przepaścią, - taki obraz wisiał w naszym przedpokoju, więc trochę kręcił nosem, ale zlecenie przyjął i pobrał zaliczkę.

   Dzień odsłonięcia dzieła wypadł w niedzielę. Zasiedliśmy wszyscy wokół okrągłego stołu, a babka podała lipową herbatę. Józek przez chwilę mocował się z oporną ścianą, wbijając odpowiedni gwóźdź, po czym zawiesił wielką taflę dykty. Przez chwilę panowała zupełna cisza. Babka stała na środku pokoju i wpatrywała się w malowidło, potakując z zadowoleniem głową.

   Pierwszy wybuchnął śmiechem mój starszy brat. Potem, śmiech przeszedł na innych i pokój wypełnił się nieludzkim rechotem.

- Milczeć zarazy! – krzyknęła babka. – Nie macie pojęcia o sztuce!

   Obraz przedstawiał pokrojone w kawałki arbuzy. Czerwień miąższu dominowała na całej powierzchni i wyglądała jak rozlana krew. Owoce były pokrojone w ćwiartki i ozdobione powycinanymi ząbkami, a czarne pestki rozsypywały się wokół.

- A nie mówiłem? – powiedział Józek. – Nie mówiłem? Ale tak kazali i tak mają.

- Tyś mnie Tryba lekko oszukał – stwierdziła babka i uśmiechnęła się do Józka.

- No, jak to?

- Na odkrytce, jeden arbuz ma wykrojone w miąższu litery. Tutaj ich nie ma, kochany Trybo.

- Jakie litery? Jak to, zamazane jakieś... To jak miałem przeczytać?

- No, dobrze – powiedziała babka. – Niech tak zostanie. - Po czym wypłaciła honorarium.

   Byłem najmłodszy w domu, więc miałem przywilej spania z babką. Łóżko przylegało do ściany z obrazami, a czerwona lampka rzucała lekką poświatę na arbuzy. Przed snem liczyłem czarne pestki. Kawałki owoców straszyły twarzami bajkowych potworów i uśmiechały się do mnie, a obraz zamieniał się w filmowy ekran. W tym czasie nie znałem smaku tych owoców, ale bardzo wyraźnie czułem ich zapach. Po wielu latach zrozumiałem, że był to słodki oddech mojej babki.

                                                                        * * *

   Nie wiem ile jest metrów wokół krakowskich błoni. Na moje oko, jakieś dwa kilometry z hakiem. Dwa tysiące małych kawałków, takich na długość kroku, albo, żeby było jaśniej, na pół obrotu rowerowego pedału. Julia jedzie zawsze z przodu, na małej damce, przyklejona okrągłym tyłkiem do siodełka, wkręcona w malutkie, plastykowe siedzisko jednym kolistym ruchem bioder. Gdy siada, delikatnie wsuwa je pomiędzy grube uda i zakręca szerokim, lambadowym ruchem. Można powiedzieć, że nabija się na mały trójkąt gestem zamaszystym i korbowodowym - używając technicznej terminologii.

   Jadę za Julią na wielkim męskim góralu, przejętym po jej byłym mężu – Jużcięniekocham, wyremontowanym przez jej kochanka – Rolnika, dla kochanka – Pisarza, według ścisłej instrukcji kochanka – Naukowca. Jak w rodzinie. Każdy z nas ma swoje miejsce i wie, jaka jest mu przypisana danina. Był jeszcze kochanek – Nikt, ale to nie miało znaczenia. Ten szwagier, kuzyn prawie, nasza rodzina, miał dwa metry wzrostu i bardzo chory kręgosłup. Przypadłość ta eliminowała w pozostałych odczucia zazdrości. Kochanek – Nikt, nie mógł, lub zaniemógł, nieważne. On nie sypiał z naszą Julią. Współczuliśmy facetowi od serca i jednocześnie zacieraliśmy ręce. Zawsze to większy kawał tortu do podziału.

   Kochamy Julię bardzo, każdy po swojemu, według najbardziej skrywanych fantazji i wybujałych oczekiwań. Dajemy jej wszyscy siebie, ale każdy zupełnie coś innego, a ona ma dzięki temu pełny zestaw niepowtarzalnych doznań. Rolnik zjawia się raz w miesiącu z pełnymi torbami płodów, wyhodowanych w ciężkim znoju na ziemi ojców i obdarowuje Julię z prostotą kmiecia, przeliczając wszystko na minuty, godziny, noce. Pisarz, jest bardziej wyrafinowany. Jego daniną są uciechy intelektualne w postaci książek, napisanych własną ręką i nieodłącznej butelki whisky. Książek napisał cztery, więc braki pisarskie zastępuje alkoholem i opowieściami z życia śląskiej bohemy.

   Najbardziej tajemniczym szwagrem jest Naukowiec. Mieszka gdzieś na końcu Europy, w miasteczku wielkich mózgów i uniwersytetów. Czym się zajmuje? Tego nie wiem, ale z różnych rozmów wynika, że siedzi tam sobie i intensywnie myśli. Często podróżuje po Europie, robi jakieś badania, potrzebne do następnego patentu. Ma bardzo serdeczny stosunek do nas wszystkich, a najbardziej lubi Rolnika.

- Witam pana – mówi znudzonym głosem. – Dzwonię żeby zapytać, a co tam słychać?

- Wszystko jest na swoim miejscu, panie O. – odpowiadam grzecznie. – Właśnie wybieram się do Krakowa.

- Do naszej Julii? Do niej pan...

- Tak – przerywam. – Do kogo bym... No, do kogo?

- Wie pan? Ostatnio dużo myślałem o R. On ma kiepską sytuację, nie? R. często jeździ do Julii z tej wsi. Żal mi go, panie Jery.

- Chce, to jeździ. Mnie on niepotrzebny.

- Jery! Pan zbyt prosto stawia sprawy. Tak nie można.

   Naukowiec myśli o wszystkim z filozofią wynalazcy. Nie ma spraw prostych i logicznych. Wszystko jest trudne i należy podchodzić do tego powoli.

- Długo myślałem – mówi. – Wie pan? Wykombinowałem, że my się złożymy i kupimy R. jakieś auto! Powie pan K?

- Nasz K. nie ma pieniędzy. Jego wydawca nie płaci honorarium.

- No, widzi pan – odpowiada zakłopotany. – To, co pan proponuje. Czy możemy coś pomóc? Człowiekowi ze wsi?

- Możemy. Takie autko można kupić za trzy tysiące, góra. Rozumie pan?

- To, tak, no, to pan pójdzie w Krakowie do mojego brata. Ja tam za chwilę zadzwonię, a pan pójdzie i mój brat da pieniądze. Zadzwonię wieczorem i podam adres. Dobrze?

- Moment! – odpowiadam zaskoczony. – Pan chce sam kupić samochód? Temu R.?

- Może tak, tak właśnie bym chciał. A! Jeszcze jedno. Ile to euro, panie Jery? Chodzi o te trzy tysiące, nie?

- Jakieś tysiąc będzie, tych euro... Co powiemy Julii?

- Jej? A nic nie powiemy, nic. To w końcu nasza sprawa. Rodzinna... he he he!

   Jadę za Julią na męskim góralu, odziedziczonym po Jużcięniekocham i wpatruję się w jej pracujące, jak dwusuw pośladki. Małe siodełko, wbite pomiędzy półkule mięsa, wygląda jak cienki patyk, podtrzymujący głowę cukrowej waty. Wieczorem pójdziemy na basen, a potem będzie cała moja. Wygładzona siodełkiem rowerowym i wykąpana, wypływana.

                                                                     * * *

   Któregoś letniego dnia, babka wysłała mnie do sklepu. Bardzo lubiłem chodzić na zakupy, była to okazja do oglądania ulicy, a nawet zawierania nowych znajomości.

- Pamiętaj, pół funta cukru i patrz uważnie na strzałkę wagi – powiedziała. – Do tego kupisz dwa słodowe piwa i natychmiast do domu. Tak?

- Tak, babko.

   Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Przy takiej okazji nie mogłem się powstrzymać od zerknięcia w kilka interesujących miejsc. Pierwsze było podwórko. Wszedłem na kwadratowy plac i przewinąłem się trzy razy przez trzepak, potem rzuciłem kilka kamieni w stronę wymalowanej na ścianie swastyki, sprawdziłem czy wejście do nory szczurów nie jest zatkane i wybiegłem na ulicę. Pamiętam, było upalne lato, a środkiem brukowanej jezdni jechały cygańskie wozy. Przed zakładem fryzjerskim siedział młody żołnierz z namydloną twarzą i uśmiechał się do gromadki dzieci, przypatrujących się pracy golibrody. Pan Kowal ostrzył brzytwę o szeroki pas i śpiewał włoskie piosenki. Zbliżyłem się do żołnierza i dotknąłem palcem białej piany, kłębiącej się na jego policzkach.

- To boli? – zapytałem

- Boli jak diabli. A ty gdzie? – odpowiedział. – Idziesz gdzieś, chłopaczku?

- Do sklepu idę, żołnierzu, a co?

- To zmiataj!.

    Sklep był na końcu ulicy. Jeszcze po drodze zerknąłem do pracowni krawieckiej i wulkanizatora. Gdy dotarłem do celu, zobaczyłem cztery wozy konne, kryte kolorowymi plandekami. Stały przy sklepie, a gromada małych, cygańskich dzieci biegała wokół. Cyganiątka wchodziły pod brzuchy zwierząt i krzyczały w nieznanym języku do przechodniów. Starsi Cyganie siedzieli na murku i jedli czerwone arbuzy, spluwając pestkami przed siebie. Przystanąłem w zupełnym zachwycie i gapiłem się, łowiąc wszystkie odgłosy jedzenia. Mężczyźni uśmiechali się do mnie.

- Ciawa! – zawołał jeden, chyba najstarszy z nich. – Chcesz kawałek? Nie bój, ciawa, my dobrzy.

- Babka mi zakazała – odpowiedziałem.

- Chodź, ciawa, zjedz harbuza, no, masz – podszedł i przystawił mi kawałek owocu do ust. – No, jedz. Ciawa, jedz.

- Nie chcę!

- Boisz się nas?

- Nie boję, ale arbuza nie będę.

- Harbuzy dobre, jedz.

- Nie!

- A ja ci mówię, jedz! – Złapał mnie za włosy i przyłożył czerwony miąższ do ust. Zacisnąłem mocno zęby. – Żryj smarku jak dają! – Sok spływał po brodzie i ściekał na koszulę. Po chwili Cygan przestał. Nagle odchylił się i uderzył mnie kawałkiem arbuza w twarz.

- Bynka ciawa! – zawołał i uderzył jeszcze raz. Inni mężczyźni podeszli i obrzucili mnie kawałkami owoców. Gromadka cygańskich dzieci wypełzła spod wozów i koni. Wtedy zobaczyłem biegnącego ulicą żołnierza. Pędził wielkimi susami i wywijał nad głową wojskowym pasem. Za nim podążał fryzjer, pan Kowal, trzymając w ręku drewniany taboret.

Cyganie uciekli w popłochu na wozy i zacięli konie. Tabor odjechał spod sklepu szybkim kłusem.

    Dwa dni po tej przygodzie, gdy nie było nikogo w domu, wyjąłem z kredensu puszkę czarnej farby i zamalowałem obraz z arbuzami.

                                                                         * * *

    R. samochodu nie dostał. Zmarł szybko i nieoczekiwanie, a właściwie spodziewanie, ale nie tak, że już dziś, lub jutro. R. pił duże ilości podłego alkoholu, więc jego odejście było przewidywalne, co do powodu, lecz rozłożone w zagadce czasu, jakim jest wytrzymałość serca i wątroby. Spirytus „Royal”, mający skutecznie przerzedzić rosyjską populację, zebrał żniwo na naszej starej, sądeckiej ziemi. W dniu śmierci R., zadzwonił do mnie Jużcięniekocham.

- Pan będzie dzisiaj u Julii?

- Tak, to mój weekend – odparłem grzecznie.

- Ona już wie, że R. nie żyje, a pan już też, skoro mówię... Bo ja mam prośbę, panie Jery.

- Toś mnie pan! – Aż przysiadłem z wrażenia. – Fajny sposób na przekazywanie wieści o śmierci!

- Bo ja mam inną sprawę i lepiej jak pan tam pojedzie wiedząc, a sprawa nie jest byle jaka.

- Wal pan śmiało – odpowiedziałem nieco już spokojniej.

- Pan musi ją odwieść od przyjazdu na pogrzeb. Bardzo o to proszę. Pewnie ona nie mówiła, ale my w tej wsi mamy dom i jej romans z R. jest tutaj szeroko znany i potępiany.

- Nie wiedziałem, ale rozumiem.

- Niech teraz sobie pan pomyśli. R., kochanek w trumnie, a za nią idzie rzucony mąż i niewierna żona. Dla niej to nic nie znaczy, ale ja tu zostałem i mieszkam z tymi ludźmi. Czy pan pojmuje?

- No, tak – nie wiedziałem, co powiedzieć. – No, dobrze, ja tu coś wymyślę... Swoją drogą, żeś mnie pan zaskoczył.

 

- Kuleczko?

- Nie ma mnie.

- Julia, wyjdź. – Siedzi wciśnięta w róg pokoju, zastawiona wielkim fotelem.

- Nie ma Julii, ona umiera.

- Co się stało? – Muszę udawać, że nic nie wiem, bo Julia nie ma pojęcia o kontaktach pomiędzy jej mężczyznami, pomiędzy nami.

- Zabiłam R.

- Co ty mówisz?

- To moja wina! On nie wytrzymał tego piekła, jakie wam robię.

- Nie żyje?

- Zapił się na śmierć... Moja wina... Moja.

- Kuleczko. – Kładę się obok Julii i wciskam w miękkie i ciepłe. Układam głowę na wielkim biuście, a jej łzy kapią mi na szyję. – Julio, a my? My cię kochamy.

- Pozamiatam... Muszę pozamiatać. Wszystko.

- Wstań, Julia, zrobię ci obiad, chcesz?

- A co mi ugotujesz? Nie jadłam od wczoraj.

- Zrobię ci rosołu, ale musisz wstać i iść do kuchni. – Wiem, że Julia szybko przechodzi do normalności i wiem, że czekała na mnie. Godzinę przed moim przyjściem, wcisnęła się w kąt pokoju i zalała łzami, może szczerymi, albo żeby ją nieco usprawiedliwić, zalała się łzami w sposób przemyślany i wskazujący na wielką bezradność i nawet bezsilność wobec losu. Swojego losu, nie mam wątpliwości.

- Nie każesz mi nic robić?

- Nie. – Przechodzimy do kuchni.

- Pobędziesz ze mną? Boję się. Wiesz, to mieszkanie, ściany... R. robił remont, pół roku temu. Malował... Stał na drabinie, a ja na niego krzyczałam.

- Po obiedzie pójdziemy na Kazimierz. Przejdziemy się, odwiedzimy wszystkie antykwariaty. Chcesz?

- I pójdziemy do sklepu z aniołkami?

- Tak. – Zawsze tam chodzimy i zawsze mam ochotę kupić wielkiego anioła, i powiesić na ścianie, nad łóżkiem Julii. – A potem wstąpimy do galerii. Kupię ci coś pachnącego.

- Pamiętasz? Chciałeś kupić mi anioła.

- Może w końcu kupimy, ale musi być duży i w kolorowej sukience. Niech ma malutki kapelusz na głowie, co?

- Nie chcę już. Mam inny pomysł.

- Jaki?

- Ostatnio byłam na Kazimierzu, z K. i natknęłam na dziwny obraz. Leżał zakurzony i brudny za jakimś meblem. W tym antykwariacie jest wielki bałagan. Wiesz, ja chcę mieć to malowidło.

- Jakiś wartościowy? Ile kosztuje?

- Nie, nie jest wartościowy. To jakaś mierna kopia, ale chcę, bo to kopia dzieła Fridy Cahlo. Uwielbiam jej malarstwo.

- Wiesz, że nie znam się na sztuce, ale skoro tak mówisz?

- Jery? Wiesz, co to jest wahadło Newtona?

- Pamiętam ze szkoły, owszem.

- Bo widzisz, jak myślę o sobie, jawi mi się to przenoszenie energii. Pierwsza kulka, to ja, Jery. Ostatnia, to zawsze jeden z was. Tym razem padło na R. Wcześniej oberwał mąż. Kto będzie następny? Coś ci pokażę – wybiega do pokoju. Słyszę jak przerzuca książki. Nie bardzo wiem, co chciała mi przekazać, ale czuję coś złego. Coś nadchodzi i tłumi światełko we mnie.

- Zobacz! – Wraca do kuchni i rzuca na stół kolorowy album. – Otwórz na piętnastej.

- Dobrze. – Rozkładam kartki wypełnione zdjęciami dzieł sztuki. Na wskazanej stronie widzę dziwny obraz. Półnaga kobieta w medycznym gorsecie, patrzy w bok zimnym wzrokiem, a jej piersi przeciskają się przez metalowe pasy, zapięte na torsie.

- Dziwny.

- Smutek... Jery... To mój smutek. Dlatego muszę to wszystko pozamiatać. Uporządkować i wyjść z gorsetu, a najbardziej uwierającą częścią tego kalectwa jesteście wy, moi chłopcy. Rozumiesz?

- Myślałem, że czujesz się dobrze z nami. Kochamy cię Julio.

- Egoiści. Czy któryś z was, chociaż raz zapytał o moje uczucia? Kogo interesuje moje uczucie? Tańczycie wokół mnie jak koguty. Stroszycie piórka, nie bacząc czy mi to się podoba, czy jestem szczęśliwa. Myślisz, że można kochać kilku na raz?

- Żyjemy tak, prawie dwa lata.

- Boże! Czy ty mnie rozumiesz? Wiesz, o czym mówię?

- Chyba tak. – Przeczuwam, że to juz koniec naszych spotkań, naszych wypraw w góry, basenów, rowerów. – Chodźmy na Kazimierz... Chodźmy po obraz.

 

   Antykwariat okazał się zatęchłą piwnicą, wypełnioną nikomu niepotrzebnymi przedmiotami. Kawałki mebli i zardzewiałe żyrandole leżały porozrzucane w nieładzie, a w rogu, przy gołej ścianie rozwalający się kredens. Na samym środku piwnicy stało piękne biurko, jedyny wartościowy mebel w tym dziwnym składzie. Stary właściciel siedział podpierając się wiklinową laseczką i wołał w stronę drzwi.

- Prosiemy! Prosiemy!

- Można pooglądać? – zapytała Julia.

- Oglądać, ale nie dotykać. Nie dotykać eksponatów – powiedział właściciel, po czym roześmiał się radośnie – Nie dotykać, bo można się pobrudzić!

- Właściwie, to już mam coś upatrzone. Pamięta mnie pan?

- Owszem – odparł starzec. – Pani oglądała tę kopię, prawda? Jest, jest, a jakże. Schowałem dla pani. Nawet odświeżyłem, ale czy warto? Może nie warto.

- A jednak warto – dodałem.

- A idźże pan, idźże. To nawet nie jest kopia, ale pan wie, jak to jest.

- Mnie się podoba – powiedziała Julia. - Umawialiśmy się, tak?

- Umawialiśmy się? Ja, miła pani, dałem słowo. Moje słowo jest więcej warte niż grajcary. – Wstał zza biurka i podszedł do Julii. - Pięćdziesiąt lat handluję, tak, aż tyle lat szwendam się po kraju i skupuje od ludzi rupiecie. Wiecie, że każdy grat ma swoja historię? Bo ja nie kupuję byle jak, ja proszę was, kupuję z opowieścią. Przedmiot bez historii nie ma u mnie szans. Nawet ten bohomaz ma tragedię w tle, oj i jeszcze, jaką!

   Właściciel był malutkim starcem, wyglądającym jak człowiek z innej epoki. Ubrany w zabytkową bonżurkę, koloru wiśniowego i połatane, sztruksowe spodnie. Gdy mówił, wymachiwał na boki bambusową laską.

- Pani wie, czym jest taka kopia? – zapytał. – Pani wie?

- Kopia, to kopia – odparła Julia.

- Tak? Idźże pani, idźże! – Staruszek stanął na środku piwnicy. – Takie kopie, czyli landszafty, byle jakiej próby, są jak cukierki ślazowe. Bierze pani do gęby miód, a cycka palony cukier. Dlatego wszystko jest ukryte w historii ludzi związanych z dziełem, szanowna pani.

- To, jeżeli ma pan chęć, proszę opowiedzieć – powiedziała Julia. – Chętnie dowiem się, co powieszę w domu.

   Właściciel rozsiadł się w wiklinowym fotelu i wyjął z szuflady biurka długą, szklaną fifkę. Przez chwilę przedmuchiwał ją zawzięcie, a potem włożył między kciuk, a palec wskazujący ustnik fifki i przyklasnął drugą dłonią. Ze środka szklanej rurki wypadł mały niedopałek i wylądował na środku piwnicy.

- Obraz kupiłem za ćwiartkę wódki – zaczął staruszek i włożył do fifki kawałek papierosa. – Sprzedał mi go dozorca kamienicy, gdzieś w Tarnowie. Czterdzieści lat temu jeździłem w różne zakątki w poszukiwaniu staroci. Sam obraz był w opłakanym stanie i nie rokował, jak to się mówi. Poza tym malowany na dykcie... Idźże, idźże... Ten malunek zachlapany był czarną farbą, ale to była jakaś wodna, więc wiedziałem, że da się umyć. – Odpalił papierosa i przez chwilę dusił się od kaszlu. – Nie ważne. Ten dozorca był na tyle rozmowny, że wypiliśmy razem tę wódkę i jeszcze ciut trochę. Przy wódce i ogórkach opowiedział mi dziwną historię. Widzicie państwo. Ten obraz wisiał w mieszkaniu, gdzie mieszkała jakaś starsza kobieta z gromadką dzieci. Podobno, te dzieci, to jakieś z domu dziecka były, czy coś. W każdym razie nie było im bogato.

   Słuchałem i czułem, że serce skacze mi do gardła. W przeczuciu jakiejś strasznej katastrofy, przysiadłem na zakurzonej skrzynce. Miałem wrażenie, że zaczynam się dusić.

- Panu źle? – zapytał. – Może wody, albo coś?

- Dobrze, dobrze – odparłem. – To chwilowe.

- Można dalej? – zapytał. – Więc tak. Któregoś dnia kobieta zmarła i nic w tym dziwnego by nie było, gdyby wszyscy o tym wiedzieli. Powiem wam, że nikt nie wiedział o jej śmierci. Całe dwa tygodnie dzieciska trzymały to w tajemnicy. Mieszkały z trupem, a jeden chłopczyk nawet spał z nią w jednym łóżku. Ktoś w końcu odkrył tragiczna prawdę i dał kres makabrze. Potem te dzieci rozwieźli gdzieś po świecie i został tylko obrazek. Ot, cała historia.

- Jery – powiedziała Julia. – Ja musze mieć ten obraz.

- Tak, musisz – odparłem. – Trzymaj go w domu i nikomu nie oddaj, rozumiesz? Bardzo cię proszę.

- Boże, jakie to przejmujące. Teraz rozumiem ile jest warta historia, a nie samo dziełko. – Julia była wzruszona.

- Jak mówiłem – powiedział staruszek. – Bez ciekawej historii nie kupuję, bo cóż jest warte puste malowidło? Obraz stoi za kredensem. Jest zapakowany w papier, tak będzie wygodniej.

- Ile pan ceni? - zapytałem.

- Cenię? – powiedział z uśmiechem. – Ja mam dobre oko, szanowny panie i widzę, że coś jest na rzeczy z tym obrazem. Weź se pan darmo, ale za historię daje pan na ćwiartkę. Dobrze?

- Dam nawet na dwie – powiedziałem. – Bylebyś pan już nic nie mówił.

 

- Kuleczko?

- Dziękuję... Dziękuję za prezent.

- Julia.

- Powiedz, ja słucham.

- Oblewamy obraz, czy nasz ostatni wieczór?

...

- Co oblewamy?

...

- Julia.

...

- Sam się pozamiatam, rozumiesz?

...

- Kuleczko. Powiesz mi coś?

- Co?

- Czy na tym obrazie... Czy tam są wymalowane arbuzy?

- Tak, czerwone arbuzy.

- Kocham cię

- Trudno, muszę pozamiatać w swoim życiu.

- Julio. Tam, na arbuzach miał być jakiś napis. Proszę, nie mów, jaki. Dobrze?

- Wahadło Newtona... Wszystko jest reakcją na coś... Nie powiem, nie.

- Jutro mnie już nie będzie.

- Będziesz. Zostanie ten obraz.

- Wahadło Newtona, Julio.

- Tak, Jery.

 

   Po kilku dniach dostałem wiadomość. Na ekranie telefonu wyświetlił sie napis. – Pozamiatałam K. zostaję z O. VIVA EL VIDE.

 

       

   

 

  

 

  

  

 

 

.

 

  

 

 

  

     

     

  

   

  

 

  

   

         

  

  

 

 

 
  STRONY PARTNERSKIE I POLECANE PRZEZ MAGAZYN CEGŁA  
   
  Portal turystyczny Noclegi-Online Wrocław  Kalambur