Cegła - Literatura - Proza - Poezja
100 000 KSIĄŻEK NA WWW.TAJNEKOMPLETY.PL !!!
AKTUALNOŚCI MEDIA PODREALIZM CEGIELNIA WASZE & NASZE WYWIADY LINKI KSIĘGA GOŚCI REDAKCJA
 
 
WRÓĆ | WYDRUKUJ

Jerzy Reuter

ZDRADA /prolog, sacrum.

 

    ZDRADA

    

                                                                   Prolog

    

                Przed wielką jurtą Temudżyna zgromadził się tłum wojowników, wszyscy w pełnym rynsztunku i z gołymi mieczami w dłoniach. Na przedzie, przywiązany do konia, ubroczony krwią

     i łzami poniżenia, stał Dżamuka. Otwarte rany na jego ciele pokrywały roje czarnych much. Patrzył dumnie z podniesioną do góry głową w stronę wejścia do namiotu. Czekał. Nad wielkim stepem ułożyła się pobitewna cisza i falowała zielonymi włosami traw. Wszyscy jego rycerze pozostali gdzieś w tyle, pogrążeni w wiecznym śnie. Nie myślał o spalonej osadzie, gdzie nagie trupy kobiet przemawiały o swoim przedśmiertelnym wstydzie, a ciała dzieci zapisały kres jego dynastii. Czekał na dopełnienie swojej klęski – na śmierć.

               Zasłona wielkiej jurty opadła i wypuściła na wolność kłęby dymu. Wszyscy cofnęli się kilka kroków, pozostawiając Dżamukę samego na placu. Stał, skrępowany skórzanymi pasami, przytroczony do siodła małego, kudłatego konika. Oblany krwią własną i zabijanych wrogów, płakał. Płakał nad swoim poniżeniem i klęską. On! Wielki Dżamuka! Niegdyś przyjaciel i brat Temudżyna, a teraz pokonany i upodlony wróg, w skorupie zakrzepłych odchodów. Duma wielkiego wodza nie pozwalała mu na pochylenie głowy. Spoglądał spod przymrużonych powiek, nie okazując najmniejszej oznaki bólu.

               Wtedy wyszedł ON. Wielki Temudżyn, pan świata i władca wszystkiego, co działo się

    i mieściło, od horyzontu, po horyzont. Podszedł do Dżamuki i kilkoma ruchami krótkiego noża uwolnił go z pęt. Ujął jego głowę w dłonie i przytulił do swojej twarzy.

    -Bracie! – szeptał mu do ucha. – Znowu jesteśmy razem! Ty i ja! Nasza krew spłynęła do jednego strumienia.

    - Zdradziłem! Panie! – Dżamuka patrzył ponad głowa Temudżyna. – Jestem zdrajcą! Moja krew zatruwa ten strumień.

    - Wodzu Dżamuko! – zawołał Temudżyn. – Jesteśmy braćmi!

    - Nie jesteśmy już braćmi. Moi bracia zostali w stepie, na pożywienie lisom.

        Temudżyn wskoczył na konia i galopem okrążał stojącego bez ruchu Dżamukę. Wojownicy zacisnęli na głowniach mieczy palce. Każdy marzył o zadaniu tego ostatniego cięcia przez kark Dżamuki.

    - Musisz mnie zabić! – zawołał Dżamuka.

    - Kocham cię, bracie!

    - Jeżeli mnie kochasz, to zabij! – Dżamuka pomimo wielu ran stał wyprostowany i dumny.

    - Razem zdobędziemy wszystko! – Prawie prosił Temudżyn. – Tam za horyzontem jest następny horyzont i znowu następny! To może być nasze!

    - Na zdradzie nie buduje się chwały!

    - Czy gardzisz moją przyjaźnią? – zapytał

    - Gardzę tylko sobą! Panie!

           Temudżyn zatrzymał konia pomiędzy tłumem wojowników a Dżamuką. Wzniósł ręce w stronę swoich rycerzy. Wszyscy zamarli w oczekiwaniu na rozkaz swojego pana – boga.

    - Oto jest Dżamuka! – przemówił. – Mój brat i przyjaciel! Moją wolą jest, by nikt z was i wasze dzieci, i dzieci waszych dzieci, nie nazwał tego człowieka zdrajcą! Taka moja wola!

    - Nie zjadaj mojego serca! – zawołał Dżamuka.

    - Wszystkich żyjących z jego plemienia – prawie krzyczał – macie przyjąć do swojej jurty
    i traktować jak swoją rodzinę! Ja to mówię! Temudżyn!

    - Panie! – Zapłakał Dżamuka i upadł na kolana. – Nie pozwól mi żyć!

         Temudżyn wolnym galopem okrążał klęczącego. Jego zacięta mina świadczyła o wewnętrznym sporze, jaki toczył ze sobą.

    - Rozkazuję przez kilka tygodni odpoczywać! – przekrzykiwał tętent kopyt. – Potem idziemy zawładnąć wielkim Kitajem, za wielki mur! Powiedziałem! Ja! Dżyngis Chan!

        Nad stepem uniósł się okrzyk radości. Tysiące mieczy wzniosło się i zafalowało. Na znak ręką wszyscy ucichli.

    - A temu tutaj! – zawołał przez łzy. – Połamcie kręgosłup! – Po czym spiął konia i w szalonym cwale popędził w zielony step.

                                                                       

    

                                                                

    

            

                                                                     Sacrum

    

    

           Powoli i ostrożnie wysiadam z wagonu. Wyjście bardzo wysoko, a peron żaden, także prosto
    w żyto. Upał ciężki i ołowiany jak brzemię zniża mnie do ziemi i poniewiera, spowalniając ruchy do groteskowego płynięcia. Płynę przez wilgoć klejącego i swędzącego potu. Żar z nieba wypieścił drobiny powietrza, skupiając je w jedną masę, tańczącą nad ledwie dyszącą ziemią. Wszystko

    w oczekiwaniu na wieczorny chłód. Przede mną piętnaście kilometrów przez trawy, miedzami
    i zagajnikiem, na wprost do domu. W połowie drogi, jak pamiętam, strumień jest zimny i nasz, taki wiejski. Przystanę tam sobie i napiję się żywej wody, a może też umoczę rozpaloną głowę, aż po kark. Potem przejdę przez stary sad jabłeczny, pachnący jak matka, w stronę plebani. Na pewno stoi tam jeszcze jak brama, rozłożysta i syta wsią, gdzie żaden gospodarz nie chowa za siebie, a każdy daje po kilka. Wiem coś o tym, bom z tacą gonił po kościele, jeszcze za ministrantury. Podkradałem drobniaki z wielką radością kleptomana i wrzucałem potem do skarbony, aż mnie Jaś kościelny zdybał na procederze i wsadził kilka kopniaków. Bardziej chyba za tę skarbonę, niż za sam fakt.

         Przeciskając się przez mosiężny tygiel lata, wracam do domu. Wracam do przystani, z której kilka lat temu wypłynął mój statek i witam się z drogi z każdą trawą, które poznaję jak swoje, choć dawno zapomniane. Przed godziną jeszcze, zanim wypluł mnie pociąg jak pestkę, myślałem, że wracam do obcego mi świata i dawno zapomnianego. Do jakichś zmurszałych marzeń, odsuniętych na odległość myśli. A to wszystko takie moje, takie znajome jak z wczoraj. Matka chleba nakroi i na stół wyłoży. Pobłogosławi i masłem okrasi. Potem pod piecem usiądzie i swoje mantry różańcowe zacznie. Palce wyłamane przez czas i chorobę przeliczą koraliki, a każdy z wielką ostrożnością o przynależne mu słowa. Myślę o ojcu. Co też porabia? I nic nie widzę, jest tylko czarny ekran, pusty i zimny. Nie ma na nim najmniejszego ruchu, nie ma światła. Może siedzi w swojej izdebce, uwięziony w samotności człowieka odsuniętego od stołu. Już dawno temu matka wyznaczyła mu jego świat. Odstawiła go od wszystkiego, co się nazywa życiem. Nawet drzwi osobne kazała wstawić, tak prosto z pola, by nie przechodził przez jej dom. Jedyna ich wspólnota, to ława w kościele i stary, rodzinny grobowiec, gdzie jeszcze dwa miejsca puste, wołają do siebie. Przegrodziły ich cienie moich braci bliźniaków, wlokące się za nimi po dziś dzień. Umarli jak stali, tak się mówi o śmierci nagłej, takiej w drodze. Tak się powiedziało, gdy w zabawie jakiejś przed domem, osunęli się na ziemię, już nieżywi. Mieli wtedy równo po cztery lata. Dwa jednakowo chore serca, przestały sączyć światło. Ojciec w tym czasie opatrywał zranionego gołębia. Dzieci przeleżały tak obok studni do wieczora. Po pogrzebie matka urządziła rzeź gołębnika. Wszystkie ojcowe pawiki i mewki legły z ukręconymi łebkami na gnojowisku jak na ofiarnym ołtarzu.

        Woda nie jest dla mnie miłym doznaniem. Wspomnienia zabijają jej życiodajną moc. Jednak, klękam jak przed czymś świętym i piję. Strumień cieniutki jak wstążka, a żywy i energiczny

    w swoim biegu.

    Zapełniam się cały wodą i wkładam głowę w zimny nurt. Kiedyś widziałem taki strumień w kolorze czerwonym. Gęsty od barwy i śmierci.                                                                                          Jeszcze mały ugór przejdę i dotknę skórę popękanych jabłoni.

     Muzyka starego sadu obija się o jabłka jak o złote triangle i wyzwala mistyczne obrazy. Wszystko jest zatrzymane w miejscu, ta melodia nie wypływa poza granicę drzew. Płynę przez sad jak przez gęstą i miłą w dotyku, poranną mgłę. Sucha trawa i woń owoców przypominają stary strych, gdzie

    w sianie leżą poukładane jabłka. Roje pszczół brzęczą jak pędzelki drgające na miedzianych czynelach i wchodzą na wysokie rejestry zapomnienia, twarde jak symfonie Szostakowicza. Przede mną sacrum – moje dzieciństwo, a za mną tylko burza.

        Plebania stoi nienaruszona. Stara, drewniana i obszerna. Pasieka pełna małych domków – figurek. Ule jak małe arcydzieła stoją w trawie wysokiej i wyglądają z daleka jak zgromadzenie wiernych albo raczej jak zgromadzenie świętych. Dwanaście figur jak dwunastu apostołów, ustawionych twarzą ku kościołowi. Jedynie jeden, ustawiony bokiem i za drzewem, jakby sam chciał się tam ukryć. Stoi tragiczny i wyzuty z pozostałej gromady, to Judasz. Wśród dwunastu patronów plebani on jeden obcy i znienawidzony, a jednak dający najlepszy miód, znany w całej okolicy.

        Nagle rozsunęły się jak kurtyna gęste krzewy malin, rosnące wzdłuż ogrodzenia i ukazała się ludzka głowa w słomkowym kapeluszu. Poznałem starego proboszcza. Stary, dobry proboszcz, który całe swoje księże życie, spędza w naszej wsi. Jest pasterzem, lekarzem wszystkiego, co żywe

    i jednocześnie kroniką parafii. Kochają go wszyscy i szanują jak starszego brata.

    -         Niech będzie pochwalony. – Kłaniam się Bogiem i czekam, czy też mnie rozpozna.

    Przez chwilę przygląda się swoim krótkim wzrokiem i widzę jak twarz mu jaśnieje i nabiera uśmiechu.

    -         To ty? Wojtek? –  Podchodzi blisko i obejmuje jak człowieka. Pachnie, tak po dawnemu, stearyną i kadzidłem. – Tyle lat! Tyle lat – wzdycha – a już my cię tu stracili, wymazali na zawsze.

    -         Wróciłem – odpowiadam pokornie – ale to tylko cztery lata, proszę księdza, jak mnie nie było.

    -         To może wejdźmy do środka – zaprasza – musimy porozmawiać zanim dojdziesz do swoich.

        Plebania! Tajemnicze to miejsce i otwarte dla nielicznych. Gosposia, co ani mru mru, kościelny jak prawa ręka i czasami ktoś ze wsi, ale tylko do kancelarii. Wchodzimy do sieni gdzie unosi się zapach miodu i książek Proboszcz prosi do siebie, nie do kancelarii jak petenta parafialnego, tylko jak swojego, jak kolegę czy kogoś szczególnego. Siadamy przy wielkim, okrągłym stole. Daleko od siebie, na przeciwległych końcach. Czekam spokojnie na to, co proboszcz chce mi powiedzieć i liczę trójkąty barwnej intarsji na blacie. Stół bez przykrycia, a jednak piękny i antyczny. Pokój to rozmównica chyba jakaś, bo, oprócz stołu i kilku krzeseł, nie ma żadnego mebla.

    -         Wojtku miły - zagaja ksiądz – długo nie było cię z nami. Nie wypytuję gdzie się podziewałeś, to mi na spowiedzi opowiesz, ale muszę cię nieco przygotować na powitanie z rodziną.

        Proboszcz jakoś dziwnie zagaja. Mówi i na ziemię spogląda albo po suficie wzrokiem błądzi. Nie patrzy mi w oczy.

    -         Niech no ksiądz mówi do mnie po ludzku. – Proszę bezpośrednio i stanowczo. – Nie lubię kołowania w miejscu, bez treści.

    -         Wiem Wojtuś, wiem. – Chowa twarz w dłonie i milczy, a może się modli.

    -         Mnie już nic nie zadziwi – dodaję cichutko i czekam, ale tak bez napięcia i prawie obojętnie. Ciekawi mnie treść, a nie jej skutki.

    -         Taaaaa...- Proboszcz powoli zdjął dłonie z twarzy i otrząsnął się z jakiś głębokich i swoich przemyśleń. – Duży już chłop z ciebie i niejedno widziałeś...Wojtku.

    -         Do rzeczy – przerywam ten wstęp grzecznie – karty na stół, dobrodzieju.

       Chcę być miłym rozmówcą, ale gdzieś moja harda natura odzywa się i pokazuje zęby. Ksiądz nie wie, że odwykłem od rozmów z wprowadzeniem w temat. Tak jest tak, a nie to nie – jak w Piśmie stoi.

    Żyję od kilku lat na rozkazach to i takie wstępy są stratą czasu.

    -         Dobrze już – odpowiada – dobrze

    -         Zamieniam się w słuch – przysiadam bliżej

    -         Twój ojciec – zaczyna powoli – wiesz jak żyje z matką i dlaczego. Zachorował biedaczek z tej zgryzoty i ociemniał. Ślepy jest, od dwóch lat.

    Nagle widzę, jakoś dziwnie tak, ojca w swojej izdebce jak przechodzi z kąta w kąt z rękami wysuniętymi przed siebie. Jak maca ścianę w poszukiwaniu drzwi i nie ma tam nikogo obok. Jest zupełnie sam. Stary i ślepy. W tym moim widzeniu nie ma matki, nawet gdzieś daleko, za tym widzeniem. Oglądam to jak ogląda się przypadkowy wypadek na drodze, gdzie ofiara jest mi zupełnie obca.

    -         Pójdę już, zatem. – Wstaję od stołu. – Chyba muszę.

    -         Idź przyjacielu i wróć tutaj, jakby coś było nie tak.

    -         Pochwalony!

    -         Bądź zdrów!

       I znowu wkraczam w upał, i brodzę w stronę rodzinnego domu. W małym zagajniku przystaję
    i oddycham głęboko cieniem brzóz, jakbym sok z nich spijał. Chyba nie wracam w dobrym czasie, coś mi tak podpowiada, ale muszę! Muszę dokonać pewnych rozliczeń z rodziną i z samym sobą. To jak rachunek sumienia, przed winą, karą i pojednaniem.

        Po wyjściu z zagajnika, wchodzi się wprost na studnię, poniżej której gnojowisko. Dwa miejsca jak śmierć. Jak pola ofiarne. Dalej już tylko dom mój rodzinny stary, pochylony ku ziemi,
    z obsuwającym się dachem i resztką komina. Przysiadłem przy studni na małej ławce i oglądam to nasze pobojowisko rodzinne. W oknach te same firanki jak za dawnych lat i te same doniczki

    z kwiatami. Nic się tutaj nie zmieniło. Już wiem, że nie wróciłem po radość powrotu, po uśmiech bliskich.                                                                                                                                                  W jednym z okien jakieś poruszenie i malutka twarz przylepiona do szyby. Teraz siedzę i czekam, kto pierwszy ruszy w stronę drzwi. Ona robi to samo, wiem o tym dobrze. Znamy się i często powtarzamy po sobie ruchy i słowa. Wstaję pierwszy, ale nie idę, czekam. Twarz odpadła od szyby

    i po chwili otworzyły się drzwi, w nich staje matka. Jakaś mniejsza i bardziej pokurczona niż ta

    w mojej pamięci. Stoi lekko pochylona do przodu w pozie bardzo bezradnego człowieka. Ręce rozłożyła na boki i czeka. Podchodzę powoli i widzę, ile zmian zaszło na niej. Ile zmian zaszło

    w mojej pamięci. Całuję głębokie zmarszczki na ręce i lekko głaskam po ramieniu.

    -         Szczęść Boże – wypowiadam magiczne zdanie, które drzwi mi otworzy.

    -         Daj Boże. – Matka malutkie łezki wypuszcza. – Wejdź w dom – zaprasza.

        Wchodzimy w ciemną sień. Wszystko takie same, skrzynia na ziarno pod ścianą, wiadro stare wisi na gwoździu, a w kącie kosa oparta. Drabina na strych przedziela sień na pół. Idę za matką, prosto do kuchni i pokoju jednocześnie. To część domu matki. Tutaj mieszka, sąsiadując z ojcem, który po drugiej stronie chałupy jedną izbę zajmuje. Wszędzie unosi się woń mleka i starego tłuszczu.

    -         Wiedziałam, że dzisiaj zawitasz – mówi matka cichutko patrząc w ziemię, jakby oczy przede mną ukryć chciała.

    -         Długo do was jechałem. – Siadam za szorstkim stołem. – Cztery całe lata jak uciekłem

          – wypowiadam słowa i szukam tej mojej, starej matki. Przyglądam się i nie znajduję.

    -         Kurę ugotowałam, rosołu ci narobię. Zjemy, boś z drogi.

    -         Ojciec u siebie? – pytam. – Ksiądz mi już wszystko powiedział.

    -         U siebie, a gdzie indziej? – odpowiada i za piec się chowa. – Od rana czeka na ciebie. Wyszedł samym świtem przed dom i sąsiada wołał. Potem golić się kazał i krawat wiązać. Wiedział, że dzisiaj wrócisz. Taki się zrobił jak ociemniał, że wszystko przewidzi.

         Myślę, dlaczego nic mnie nie zaskakuje i nic nie wzrusza. Patrzę na ściany kuchni i jestem coraz dalej od tego miejsca. Przeraża mnie myśl, że będę musiał tego dotykać i spać tutaj. Czuję się bezbronny i obcy w rodzinnym domu. Czy zjem rosół, który poda mi matka? Nie wiem. Już sama myśl o tym ściska mi gardło.

    -         Pójdę do ojca. – Wstaję od stołu. – Gorąco od pieca.

    -         Idź, on czeka – mówi matka nie odwracając się w moją stronę – dzisiaj zjemy wszyscy razem

           – dodaje jakby ze wstydem.

           Wydostaję się z ciemnej sieni na podwórze, okrążam dom i staję przed drzwiami do samotni,

    w której ojciec siedzi już ponad dwadzieścia lat. Słyszę odgłos przesuwanego krzesła. Coś spadło na drewnianą podłogę. Naciskam klamkę i popycham drzwi, które skrzypiąc uchylają się przede mną

    i proszą do środka. Ojciec siedzi na środku izby, twarzą do mnie i uśmiecha się.

    -         Witaj tato – pozdrawiam od progu.

    -         Szczęść Boże – odpowiada.

    Widzę jego martwe oczy i zaciśniętą kreskę bezzębnych ust. Na małym stole kawałki papierosów, równo pocięte na połówki. Pod ścianą kanapa i stara, tłusta od brudu pierzyna. Całość przesiąknięta smrodem moczu i nikotyny. Podchodzę do ojca i kładę mu rękę na głowie.

    -         Jak z tobą? – pytam i właściwie nie czekam na żadną odpowiedź.

    -         Nic nowego – odpowiada i robi się coraz mniejszy, kurczy się i wciska całym ciałem w krzesło.

    -         Przyjechałem, tato. – Staję za nim, trzymając jego głowę w dłoniach. – Jak sobie radzisz?

    -         Modlę się o śmierć – odpowiada cicho.

    -         Wiem, tato, wiem.

      Niczego i nikogo nie jest mi żal. Brzydzę się tą sytuacją, tym domem i tymi, jakże obcymi, mi ludźmi. Ogarnia mnie złość i wielka bezsilność. Świadomość tego, że nie jestem w stanie niczego zmienić robi wokół mnie absolutną, emocjonalną pustkę.

    -         Matka rosół zrobiła i zaprasza nas do kuchni. – Nie przestaję głaskać go po głowie. - Zjemy razem jak ludzie.

    -         Zjemy. – Ojciec pokornie akceptuje zaproszenie. – Dwadzieścia lat tam nie wchodziłem.

        – I w tej cichej akceptacji robi się jeszcze bardziej żałosny.

    Powoli pomagam mu wstać i prowadzę pod rękę, do wyjścia. Okrążamy dom i wchodzimy

    w matczyne królestwo. Stół zastawiony już czeka, na nim parująca waza z rosołem. Matka cofnięta w róg kuchni, patrzy jak spłoszone zwierzątko. Sadowię ojca po mojej lewicy, by rozdzielić od matki sobą.

    -         Podziękujmy Panu Bogu – zaczyna modlitwę ojciec – za powrót naszego jedynego syna...

    -         Ojcze nasz – To matka przerywa i zaczyna swoje. – któryś jest w niebie...

    Po modlitwie ja pierwszy, żeby nie prowokować, nalewam sobie do talerza. Potem matka ojcu nakłada, a na końcu sobie. Pochlipujemy gorący i parujący z cmokaniem, wciągając nitki makaronu. Jemy powoli i z szacunkiem, a każde z nas czeka na innych, by podnieść łyżkę do ust. Przyzwyczajenie jeszcze z czasów, gdy z jednej miski się jadło i dla sprawiedliwości, wszyscy razem sięgali.

    -         Ksiądz jeszcze konie trzyma? – Odsuwam od siebie pusty talerz.

    -         A trzyma – odpowiada matka – te same, co dawniej. Dwa stare hucuły.

    -         Pójdę na wieś popatrzeć. – Wstaję od stołu i szybko chcę stąd uciec. Uciec gdzieś i już nie wrócić.

    -         Posiedź chwilę – prosi ojciec – poopowiadaj. Nie było cię chwilę.

    -         My tutaj – wtrąca matka – martwili się o ciebie, synku.

    -         Ja, tam gdzie byłem o nic się nie martwiłem – mówię cicho – tam was nie było. Nie było tego domu przeklętego i tej wsi zapomnianej.

    -         To, co tam miałeś? – pyta ojciec – Co takiego, żeś o nas zapomniał?

    -         Niczego, co można kochać, tato... Niczego takiego.

    Siedzimy w milczeniu. Matka ręką sięga do fartucha i różańca szuka, a ojciec zapatrzony gdzieś

    w swoje, niewidome światy.

    -         Na długo przyjechałeś? – przerywa milczenie ojciec.

    -         Pójdę do księdza na jazdę konikami się umówić – odpowiadam – potem spowiedź jeszcze i już mnie nie będzie. Odchodzę na zawsze.

    -         A my? – Matka staje na środku kuchni wystraszona. – Tak zostaniemy tutaj?

    -         Nie kocham was – mówię wprost – nikogo już nie kocham. Dlatego... Na zawsze.

 
  STRONY PARTNERSKIE I POLECANE PRZEZ MAGAZYN CEGŁA  
   
  Portal turystyczny Noclegi-Online Wrocław  Kalambur