Cegła - Literatura - Proza - Poezja
100 000 KSIĄŻEK NA WWW.TAJNEKOMPLETY.PL !!!
AKTUALNOŚCI MEDIA PODREALIZM CEGIELNIA WASZE & NASZE WYWIADY LINKI KSIĘGA GOŚCI REDAKCJA
 
 
WRÓĆ | WYDRUKUJ

jgodlewski

rozjechanie

Rozjechanie
 
Ktoś dzwoni do mnie i pyta czy wyjdę się czegoś napić. Odpowiadam, niby nie wiedząc, że musze popatrzeć w kalendarz. O nie, wiesz, umówiłem się już, bardzo ważne, naprawdę ważna rzecz. Ale zadzwonię do ciebie jutro, dobrze? No, to świetnie. No hej. Hej. Pa. Co? Tak, tak, pewnie jakoś po południu. No trzymaj się na razie cześć. Opadam z powrotem na kanapę i już nawet nie łudzę się, że zasnę. Wyszedłbym z tamtym, ale już powiedziałem wcześniej M. i W. , że wyjdę z nimi, więc nie ma sensu teraz kluczyć, kręcić, po prostu odwalę sprawę. Współlokatorzy. Niby nie ma rozkazu takich szanować, ale jakiś nietakt jest w takim ciągłym zbywaniu i ja to czuję, bo przecież zostałem tak wychowany – w szacunku do bliźniego. W ogóle jestem dobrze wychowany i zastanawiam się ostatnio coraz częściej, czy nie lepiej byłoby urodzić się w patologicznej, albo chociaż pół- patologicznej rodzinie, a nie w domu intelektualistów, z pokolenia na pokolenie nauczycieli, wykładowców, historyków, histeryków, etc… Leżę i rozważam, gdyż sprawa wydaje mi się poważna im więcej rozważam i na odwrót i jak w taki wir wpadnę to po prostu kaplica, nie zasnę, nie skupię się na niczym. Wychodzę od założenia, że twarde wychowanie kształtuje charakter i idę dalej, a raczej imaginuję, na przykładach: przychodzisz na świat staraniem kelnerki i brygadzisty. Od małego w twoim niewielkim mieszkaniu w bloku z wielkiej płyty stoi mgła z tanich papierosów, cienkie ściany przepuszczają do twoich uszu to wszystko: komentarze piłki nożnej z telewizora, krzyki awantur, mądrości kolegów i koleżanek mamy i taty, bluzgi najwyższych lotów, szczęk kieliszków, klaśnięcia dłoni o policzek, płacz, jęki mamy i dyszenie tatusia, kiedy są do siebie miło nastawieni. Rośniesz trochę i zaczynasz z ciekawością zaglądać do dużego pokoju, które mama nazywa „salonem” lub „pokojem gościnnym” i tam widzisz te wszystkie cuda, które trochę słyszałeś, nieco się domyślałeś, a części zapomniałeś z racji młodziutkiego wieku i wszystko jest dla ciebie nowe i fascynujące.
            Mamusia goni do pokoju, do siebie, do zabawek, „J., idź się pobawić, bo do tatusia zaraz przyjdą koledzy i będą rozmawiali o dorosłych sprawach”, wtedy ty się czepiasz wezgłowia i „a mogę jeszcze pięć minut, mamusiu? Prooooszę”, ona się wkurza i ciągnie za nogę, a wtedy tatuś: „Co, Irena młodego męczysz, niech sobie patrzy jak się dorośli bawią”, ona wychodzi do kuchni, trzęsie się i pali papierosa twarzą do okna, a tobie jest jej trochę żal, ale wolisz zostać z tatusiem, jest w tobie dziecięca wdzięczność , ale kiełkuje też uczucie nowe, uczucie słusznego wyboru, co prawda kosztem humoru mamusi i czujesz się jakoś dziwnie przyjemnie, jak tata, gdy stawia na swoim. Przyklejasz się z uściskiem do tatusia, Marka czy Wojtka, nieistotne i myślisz sobie, że tak byś mógł z tatusiem usnąć, a on się do ciebie uśmiecha, nić porozumienia się zaplata i nagle dzwoni dzwonek. Mamusia nie otworzy, bo na dziś za wiele dla niej było upokorzenia, kobieta lubi dowodzić, ale widocznie musi być inaczej, czego przykłady mogę przytoczyć, ale po co, jak każdy się spodziewa, widząc maszerujących żołnierzy, bądź obrady sejmu, ile tam tych pięknych zobaczy. I to jest to. Zaczyna się przedstawienie: ty jesteś widz, reszta aktorzy, profesjonaliści, artyści życia – przez próg przeciska się pan Stefan, olbrzym o dobrych oczach i sumiastym wąsie, kolega taty z zakładu. Czerwony na twarzy i dziwnie pachnie mu z buzi, za to ma najlepszy humor ze wszystkich i wybierasz go sobie, że zaraz po tatusiu, najfajniejszy. Całuje mamę, chociaż się ona trochę opiera, coś do niej mówi, głos ma niski, z takim tembrem, że aż ciarki przechodzą, a na twarzy mamy maluje się uśmiech, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Teraz się trochę wahasz, bo tatuś tak mamy oczarować nie potrafi. Pan Stefan stawia na stoliku butelkę z czystego szkła, pomiędzy sztucznym krokusem, a paczką z papierosami i po chwili, nim się wszyscy przywitają i rozsiądą, do mieszkania wchodzą nowi koledzy i spostrzegasz, że każdy jakoś tak uprzejmie i z szacunkiem odnosi się do tego napoju w czystym szkle z wysoką szyjką.  
            Imaginuję sobie, wszystko na przykładach, z najdrobniejszymi szczegółami. Widzę wyraźnie pana Stefana, archetyp pana Stefana, i wy widzicie go także, nawet jeżeli się go opisze mniej dokładnie – i jest to zawsze jedna, stała postać. Jak to sprawdzić? Mówisz dwa, trzy zdania o tym człowieku, następnie prosisz zebranych, żeby bez naradzania się, narysowali Jego na kartce, a pod nim umieścili krótki opis. Trzy czwarte będzie się zgadzać. W tym momencie M. wchodzi do pokoju, uruchamia monitor wiecznie włączonego komputera i bez „cześć” ani „ty chuju”, choć często wita się właśnie tym drugim, zabija zombie, nie wyłączając głośników. Przewracam się na bok i patrzę na niego wymownie, wiem, że on wie, ale nie chce patrzeć na mnie. Wreszcie wstaję łóżka i pytam go, czy nie mógłby założyć słuchawek, gdyż wypoczywam, a odgłos karabinu maszynowego i rozpryskujących się istnień w tym nie pomaga. M. patrzy na mnie jak gdybym uczynił mu coś strasznego i pyta, pozornie niewinnie i szczerze, czy te odgłosy naprawdę tak źle wpływają na mnie, po czym zaleca mi wolne łóżko w drugim pokoju, gdyż W. i jego panna jeszcze nie wrócili. I to jest to. We mnie się kotłuje wtedy patologiczny, twardo wychowany młodzian, który z reguły nawet raz nie prosi, tylko od razu daje w zęby i racja jest już jego. Ale to nie jestem ja. Ja jestem J., młodszy syn nauczycielki i historyka sztuki, kilkunastoletni staż na niedzielnych mszach, za rączkę z każdym z nich, wspólnie odrabiane lekcje, wspólny spływ kajakowy, w za dużym, obcierającym kapoku, podpatrywanie ptaszków przez lornetkę. Mówię M., że próbuję zasnąć, chociaż to nieprawda, ale jak powiedzieć w dzisiejszych czasach młodemu człowiekowi, że marzę sobie, albo, wyobrażam sobie coś i nie zostać uznanym za przysłowiową „ciotę” (które to słowo, notabene, dawno przestało oznaczać jedynie homoseksualistę, a określa raczej „pierdołę”, „niedorajdę”, „mięczaka”, etc…). Toteż PROSZĘ go, chociaż on już zaczął być bezczelny, żeby mimo wszystko wyłączył głośniki, i koniec końców zakłada słuchawki, myśląc o mnie jak najgorzej. Z powrotem rzucam się na łóżko i tym razem, nie potrafię ni w ząb odtworzyć, kontynuować, dopisać reszty, choć szło mi już gładko i nawet zaczynałem się z tego cieszyć, choć prawdę mówiąc, nie ma z czego. Wyobraźnia sama w sobie nie jest produktywna, a przecież bez produktywności ani rusz. I jeszcze do tego wszystkiego, czuję się winny, że upomniałem M. To jest już absurd totalny, ale nie potrafię pozbyć się nigdy tego wrażenia. Jeszcze gorzej jest, kiedy już się przemogę i staram się być „twardy” – po książkowemu, po filmowemu. Raz, albo dwa dałem po mordzie człowiekowi, a w obu przypadkach byli to moi kumple. Nie potrafię się zmusić, żeby trzasnąć nieznajomego, gdyż nikt taki nie daje mi ku temu powodów, jedynie od czasu do czasu przekracza granicę w taki sposób, że nie potrafię się zdecydować, czy to już przegięcie i walić, czy może to żart, zgrywa, konflikt światopoglądu i poczucia humoru. I zawsze wychodzi na to, że na wciry nie zasłużył. A to nie jest obiektywny sąd. To jest strach. Z poczuciem przegranej, zarzucam na plecy mój kocyk i przenoszę się do pokoju obok.
            Odpalam papierosa, zaciągam aż do pięt i zabawa toczy się dalej. Jesteś w mieszkaniu, na bordowej sofie z narzutą w konie oglądasz spektakl wieczornej libacji. Pokój paruje potem zmieszanym z tanią wodą kolońską, dymem i tym krystalicznym płynem, który tak ładnie wygląda, a jednocześnie śmierdzi okrutnie i nie pojmujesz zachwytu, z jakim ci wielcy panowie, o czerwonych twarzach wlewają go w gardła, nie chcąc nawet zapić go słodkim sokiem, który tylko ty ze wszystkich zebranych pijesz. Od godziny do godziny fascynacja rośnie, w końcu nieśmiała prośba, śmiech, poklask kolegów i tatuś nalewa ci odrobinę na spód szklanki, „to mój chłopak” i „ani słowa mamie, zrozumiano?”. Paskudztwo! Zapijasz łapczywie, ale napotykasz wyczekujące spojrzenia i mówisz sobie, że pierwszy i ostatni raz dałeś po sobie poznać. „Dobre”. „Wcale nie dobre”. Znów śmiechy i spojrzenia, ale tym razem inne, porozumiewawcze. Jesteś taki jak oni, królowie życia, jeszcze trochę podrośniesz i ich droga stanie się twoją drogą. Musisz iść spać, choć naprawdę czujesz okropne mdłości, zasypiasz, uspokajając ściany, które tańczą po twoim pokoju, a kiedy zamykasz oczy, ty tańczysz.
            Przewijam film, prostą historię rodziny ze społecznych nizin. Klatka po klatce, lata zawarte w mgnieniach świadomości, w których rośniesz, idziesz do szkoły, jednej, drugiej trzeciej (bo z którejś koniecznie cię wyrzucają). Żyjesz jak tata, kiedy był młody, kiedy akurat brak kumpli, zawsze masz tego starego, posiwiałego już w paru miejscach Starego, jego kochasz, z nim się czasem napijesz, a przy siódmym kieliszku opowie ci takie rzeczy, od których mama zbladła by albo uciekła z krzykiem, cienkim i chropawym, jak to u niej. Panienki, panienki, panienki. Bez szacunku, za to z afektem, który podpala ulice. Masz jedną, druga i ósmą, na miesiąc i na tydzień, jedną przyprowadzasz do domu, inną jak przez mgłę tylko pamiętasz z dyskotekowej ubikacji, jej mdląco- słodkawy oddech, pulchne uda i zepsutą cerę, prześwitującą przez gruby makijaż.  W tej bydlęcości jest szczerość, prawdziwe emocje, bo zwierzęta niczego nie udają. Tylko romantyzmu brak. Szarpie mną rozterka. Romantycy wyginęli, spotykając nowych ludzi, nie spotykam żadnego z tych aktorsko zamyślonych, którzy mają ideały, za którymi można by bez wstydu podążyć. Jednym z nich, jestem ja, J., syn nauczycielki i historyka sztuki, egotyczny bachor, który życie zakopuje w pościeli. Słaba to reklama. Słyszę zgrzytanie klucza w zamku, kroki i głosy w przedpokoju. Do pokoju zagląda W., już trochę wstawiony, za nim jak cień wpełza jego panienka, filigranowa, piegowata brunetka o ładnych ustach i głębokim, mądrym spojrzeniu. Takiego spojrzenia czasem szukam i nigdy nie znajduję, na szczęście mamy je teraz na stałe w domu, towarzyszy nam, kiedy czytamy i śpimy- i co jest świetne – dokłada się również do czynszu. W. pyta mnie, czy nasze wyjście do knajpy w celu huknięcia paru głębszych jest nadal aktualne, i kiedy odpowiadam, że tak, on mówi, że możemy wyjść za godzinę, co mnie niezmiernie cieszy, bo chciałem dokończyć swoje gdybanie, uczepiło się mnie, cholera.
            No bo tak: jest życie pełne i udawanie życia, pchanie go jak taczkę, wciskanie się gdzieś na siłę, poszukiwanie przecież nie może zająć czasu od narodzenia do śmierci. Wygrzebuję z otchłani pamięci taki obrazek, napotkany pewnie w Internecie: na ulicy stoją dwie postacie: chudy, odziany w sprane ubrania facet, o wyglądzie studenta i napakowany łysy, ubrany na sportowo, i ten łysy mówi do chudego: „Prawda jest taka, że przemoc jest satysfakcjonująca, a to wasze intelektualne pierdolenie, nie za bardzo”. I w tym jest część prawdy, a druga część – w odwróceniu tego zdania. Jest tęsknota za życiem burzliwym i twardym, i jest pragnienie zrozumienia czegoś więcej, jest głód wiedzy i automatycznie, co wcale nie jest mało istotne- perspektywa nie fizycznej pracy. I trzecia część prawdy: tworzenie, artystyczny upust, choćby nic większego miało z tego nie wyjść. Tworzenie dla siebie samego, jako terapia, jako coś swojego, czego można się uczepić, kiedy w końcu sam przed sobą przyznamy, że nie potrafimy ani kłaść zaprawy, ani ogarnąć Dostojewskiego. Zapętlam się w skrawkach myśli, nie zauważam, kiedy papieros się dopala i odrzucam go panicznie na podłogę, bo parzy mi palce. Papieros to jest substytut, podobnie jak alkohol i rozmowy o pieprzeniu, nie samo pieprzenie, podkreślam to z mocą. Kiedy nie jesteś taki, jaki boisz się być, to znaczy, trzymasz swojego wilka głęboko w sercu i nie dasz mu nawet wyściubić nosa, żeby pooddychał świeżym powietrzem, to starasz się go udawać, na tyle, na ile pozwala ci instynkt tchórza- to znaczy palisz, pijesz i rozprawiasz o spółkowaniu ile wlezie.
            Spoglądam na zegarek. Zaraz wychodzimy. Napuszczam wody do wanny i wygrzebuję z szafy czystą bieliznę. Dzisiaj nie będzie udawania niedbałego włóczęgi. Dzisiaj J. będzie prezentował się pięknie, w czarnych, sztruksowych spodniach, czystych butach, swetrze i włosami zaczesanymi na boczek. Z półki patrzy na mnie pogardliwie wykrzywiona fizys Marka H. Oj, Marek, Marek. Kowboju literatury, który w swoich książkach byłeś taki, jaki nie potrafiłeś być do końca w życiu – ty miałeś ten sam problem. Pewnie nie obchodzi cię, że twoja legenda znalazła sprostowania w biografiach. Ja wiem, że ty nie miałeś szorstkiej, suchej twarzy jak w „Drugim zabiciu psa”. Ty miałeś zawsze gładką cerę i wstydziłeś się tego, teatralnie wykrzywiałeś usta jak Humphrey Bogart, ale kto może mieć ci to za złe. Nikt ci nie odbierze twojej szalonej historii. Ale za tą twarz, dziękuję ci szczerze. Wyrzucam kiepa do kubła na śmieci i podchodzę do biblioteczki. Mała, zwariowana biblioteczka młodych ludzi, gdzie na wspomnieniach kiepskiej aktorki śpi snem sprawiedliwego Prust, Kerouac z Bukowskim, przyciśnięci do siebie, patrzą z drwiną na zadowoloną z siebie Helen Fielding, Stanisław Lem, wygląda nieśmiało z pomiędzy „teorii myśli filmowej” i dzieł zebranych Biernata z Lublina. Zdejmuję jakąś biografię Marka H. i znajduję mój ulubiony fragment, o tym jak obrażony przez kobietę w jakiejś izraelskiej spelunie, zgasił jej papierosa na policzku. Nikt nigdy nie zgasił na mojej skórze papierosa i myślę sobie, jak to musi straszliwie piec, myślę sobie, że ten gość był trochę szalony i myślę sobie, że bez tego nie ma szans na porządną literaturę. Myślę o Kerouac’u, który mieszkał z matką i o podstarzałym Bukowskim z wielkim brzuchem i w pluszowych kapciach, który uczy się pisać na komputerze i patrzy uśmiechnięty na swoje koty. Wielki twardziel, poeta rynsztoka. Jak on, do jasnej cholery, dożył tak sędziwego wieku wlewając w siebie tyle etylu? Szacuneczek. Myślę o Joyce’sie, ale szybko przestaję.
            Jesteśmy już wszyscy zebrani i w przed pokoju ubieramy w milczeniu buty. Milczenie w sytuacjach towarzyskich zwiastuje często nudę; marzę o barowym krześle, barowym gwarze, zimnym piwku i czystej popielniczce. Idziemy sobie, stukamy butami po asfalcie, rachityczne punkciki latarni tlą się wysoko nad naszymi głowami, kiedy my próbujemy coś sobie opowiadać. Marzę o lokalu bez awantur, bez znudzonych zabijaków i pijanych cwaniaczków. Znów jest ten strach. Że siedząc sobie wygodnie i próbując znaleźć krztynę sensu w jakiejś rozmowie, ktoś bez powodu zechce zadać nam ból, obrazić nas albo upokorzyć chociażby. W. i M. raczej tego nie okazują i nie wiem czy to jest z braku wyobraźni, czy też w rzeczywistości są mocni i kiedy dojdzie co do czego damy radę zachować choćby honor, jeżeli takie słowo ma uzasadnienie w tępej awanturze pozbawionej przyczyny. Idziemy do baru, który bardzo lubię, baru, którego nazwa jest wybitnie nieczytelna i nazywam go Ten Bar, Co Ja Go Tak Bardzo Lubię- i wszyscy wiedzą, o który chodzi. Odwieczna Wtórność idzie za nami aż do końca, siada między nami i prawdopodobnie zamawia to samo piwo, co my. I to jest to samo, co zwykle… młodzi ludzie naszego pokroju nie chodzą do knajp głodni nowego, tylko tego samego. Bredzimy o muzyce, o książkach, filmach, panienkach. Opowiadamy żarty. Opowiadamy żarty, a ja zastanawiam się, czy tego tematycznego konserwatyzmu nie wchłonąłem z mlekiem matki i czy uda mi się go kiedykolwiek wypocić. Jedyne, co uznaję w tych bełkotliwych wymianach myśli, są właśnie żarty, bo nasz śmiech jest prawdziwy i jakże mi się to podoba, kiedy walimy z czegoś na całe gardło, a ludzie dokoła gubią przez to wątek i tylko my rozmawiamy, a reszta siedzi cicho lub zerka na nas zazdrośnie. I znowu jest teatralność i znowu nikt sobie niczego prawdziwego o sobie nie powie, jest konkurs na dowcip i błyskotliwe docinki, dopóki nie spijemy się tak, że nie wytrzymamy i uleje się z któregoś w końcu jakaś gorzka sentencja.
            Co następuje: kieliszek pierwszy, drugi i szósty, zapijamy piwem, w popielniczce formuje się mistyczny stwór o naszpikowanym kolcami grzbiecie, i zaczyna się:
M.[ głośno, z emfazą]:
- Ej, panowie. Musimy skombinować jakieś dupy!;
W.[wolno, przeciągając samogłoski]:
-Kurwa, M…. Ja ci to już kiedyś mówiłem, ale powtórzę po raz kolejny, bo, zdaje się, nie pamiętasz. Jakbyś za każdym razem, kiedy zaczynasz rozprawiać o pannach, robił coś w tym kierunku, równie zaciekle, jak o tym gadasz, mielibyśmy w domu harem. A jednak tylko ja i J. mamy jakieś na stałe. To o czymś świadczy, nie?;
M.[ignorując docinek W., jeszcze głośniej, uderzając dłońmi o powierzchnię stołu]:
-Panowie! Patrzcie na nas. Patrzcie na mnie i na siebie. Ja tam uważam, że jesteśmy zajebiści i każda panna chciałaby wylądować z którymś z nas w łóżku. Mówię wam fakty, a zaraz przedstawię wam i dowody (pochyla się nad stołem, unosząc w górę palec wskazujący, jak uniwersytecki wykładowca).;
J.[znudzony, trochę ironicznie i nieco protekcjonalnie]:
- Dobra, M. W sumie zawsze uważałem, że jestem apokaliptycznie chujowy, więc miło będzie usłyszeć coś zupełnie odwrotnego. Rapuj!  
 W.uśmiecha się do J. porozumiewawczo;
M.[zakłada nogę za nogę i bierze głęboki wdech. Objawienie wisi w powietrzu]:
- No więc. Ja jestem kompletnie wolny, to raz. Dupy lubią romantyków i to jest niezbity fakt.
 J. i W. patrzą po sobie ze zgrozą. M. jest kompletnie pijany i przesadza, uderzając w żenująco patetyczne tony, ale czując, że może być zabawnie, pozwalają mu mówić.
M.:
– Ponadto jestem świetnie zbudowany i mam ten szczególny dar. Wiecie. Niesamowitą bajerę!;
W.[głośno]:
- O kurwa!
J.[z miną, jaką robi człowiek udzielający błędnej odpowiedzi w teleturnieju]:
- Sssss….
M.[z niekłamanym zdziwieniem]:
- NO COOO??
W. przypomina M. scenę sprzed paru tygodni, kiedy M., pijany jak nieboskie stworzenie (tutaj warto dodać, że zbierało mu się na podryw jedynie na rauszu, gdyż na trzeźwo zwyczajnie nie miał odwagi), próbował swojej ars amandi na dwóch eleganckich kobietach i koniec końców obraził je ohydnie. W. nie miałby do niego pretensji, lecz- o zgrozo! – znalazł się wtedy romantyczny obrońca o posturze atlety, który nie marnował czasu na analizowanie sytuacji, i to W. siedział potem do rana na wydziale urazowym, a jego łuk brwiowy żałośnie krwawił… Kiedyś mówiło się: „skucha”.
M.[zbyt pijany, by dać się zbić z tropu]:
- No i Jezu, wielkie mi co. Przynajmniej był ciekawy wieczór. To co, zagadujemy do tych dwóch? Ja tą blondi, a ty ciemną. Co, J.? Damy radę?
J.:
- Ale M. Ja mam dziewczynę i takie tam…
M.:
- Kurwa, typie. Z twoim ciałem i bajerą skoki w bok powinny być u ciebie tak normalne, jak poranny stolec.
J.:
- A ty kiedyś zdradziłeś U. (U. była jego byłą)?
M.:
- No raczej. Pffff… Waliłem się na lewo i prawo.
W. i J. jednocześnie opuścili głowy. To była nieprawda.
- A, pierdolę was. Jesteście słabi.
            Co zrobiłby na moim miejscu mój stary kumpel, Marek H.? Albo Charlie B.? Jakiś czas temu, dla własnego zdrowia psychicznego, przestałem zadawać sobie takie pytania i od tej pory żyje mi się lżej. Dalej nie znaczę swojego pobytu na ziemskim grajdole eksplozjami i rock and roll’em, ale lepiej, naprawdę lepiej dla ciebie i wszystkich nie zadawać sobie takich pytań. Nicolas U. z pewnej poczytnej powieści, w godzinie samobójstwa doszedł do wniosku, że zawsze będzie potrafił żyć ze sobą, znosić siebie, nawet jeśli zda sobie sprawę ze swojej absolutnej beznadziei.
            Wymyślam ból głowy i zmywam się stamtąd w podskokach. W podskokach jestem wewnętrznie, bo w rzeczywistości ledwo trzymam się na nogach i gubię pion w ciemnościach i własnym chaosie. Po kilkunastu próbach trafiam kluczem do zamka i ciężko opadam na łóżko. Z powrotem w pościeli. Wtórność przychodzi tu za mną, bo wie, że w miejscu, z którego wracam, nie ma czego pilnować. Leżę, pokój biega w kółko, siadam, odpalam papierosa, to się źle skończy, ale jednak. Nałóg wdarł się w teatralność. Teatralność mogła by stać się nałogiem, gdyby mieć w sobie na tyle samozaparcia, żeby kitować ludzi, jak to niektórzy potrafią. Zasypiając wymyślam coś takiego: znów jestem w Knajpie, Którą Tak Bardzo Lubię, deja vu, wszystko ze szczegółami, tak jak pół godziny, godzinę temu. Udaję ból głowy, wychodzę i w pijackim widzie wszystkie niewiadome wyparowują. Przez sekundę jako jedyna osoba na Ziemi wiem co i jak i kiedy, wszystko poukładane jak książeczki na półkach. Oszołomiony wbiegam na ulicę i wykrzykuję w niebo wielką euforię, po czym dociera do mnie ostry pisk hamowania, obracam się, widzę światło, bach, przejeżdża mnie ciężarówka z poszewkami na materace.
 Znany psychiatra (tak, tak, czasem chadzam) dopytywał mnie kiedyś, czy chcę być kimś innym. Czasem chcę. A wy?
             
           
 
 
 
  STRONY PARTNERSKIE I POLECANE PRZEZ MAGAZYN CEGŁA  
   
  Portal turystyczny Noclegi-Online Wrocław  Kalambur