Cegła - Literatura - Proza - Poezja
100 000 KSIĄŻEK NA WWW.TAJNEKOMPLETY.PL !!!
AKTUALNOŚCI MEDIA PODREALIZM CEGIELNIA WASZE & NASZE WYWIADY LINKI KSIĘGA GOŚCI REDAKCJA
 
 
WRÓĆ | WYDRUKUJ

Jimmy Jordan

Kosmos wszedł w panią

1
 
 
 
Tego ranka ze snu zbudził mnie głos przyjaciółki. Powieki uniosły się z taką siłą, że poczułem ból na linii gęstych brwi. Zerkam po pokoju, prawo, lewo, góra, dół, widok za oknem. Nikogo; głos dochodzi bez wyraźnych przerw.
- Stoi wszystko, wszystko stoi … - kolejny raz omiatam pomieszczenie, ponownie jednak nie napotykam niczego niezwykłego. Moja przyjaciółka – Magda - wciąż mówi. Zrywam się z łóżka i szukając źródła dźwięków, wsłuchuję się po raz kolejny:
- Zero ruchu, cała legnicka w miejscu, do Jana Pawła wszystko zakorkowane…
-dziękujemy, były to wiadomości dla kierowców, a już za moment w Super-radiu czwarty rozdział książki „Kosmos wszedł w panią i robi różowe kulki”, czyta autor, pan Epitet Sprzeczny…
 
Wyjaśnione. Nie mam więc co liczyć na pogawędkę z ową pięknością o ciemnych, mocno lokowanych włosach i figurze atletki, która przewija się przez moje życie z wdziękiem sinusoidy. Boże, jak dawno nie wychodziłem z mieszkania. Cała jej studencka kariera przeleciała mi jakby zupełnie mimo uszu. Czyżby została „panią od korków”, może to tylko przepadek, albo mylę się co do głosu, w końcu głodnemu chleb na myśli. Muszę się przejść. Jak długo siedzę w tej platońskiej jaskini, nawet cienie przestały harcować.
 
Pół tygodnia. To pół tygodnia. Niby nie długo, a spokojnie wystarczyłoby by zwariować. Okno z panoramą Wrocławia i wszystkimi przechodniami oddalonymi o strzał z wiatrówki, czasem o rzut kamieniem lub splunięcie, nie spełnia swojego podstawowego zadania. Plącząc się wzrokiem w siatce ulic i kolorowych tablic reklamowych nie doświadczam żadnego powiewu świeżości, ani tchnienia życia. Czerwona planeta.
 
Nigdy więcej nie zostawię włączonego na noc radia. Chociaż w tej samotni nie mogę być pewien niczego, a w szczególności słowa „nigdy”. Teraz wstanę, umyję się i jazda do pracy. Zadzwonię przedtem do Madzi, zapytam o co chodzi z Super-radiem, może została dziennikarką? Albo położę się jeszcze… dopiero ósma.
 
Tak też robię. Otulam się szczelnie chropowatą poszewką kołdry (ilekroć układam się do snu, nie potrafię sobie wybaczyć, że kupiłem korę zamiast najzwyklejszego, gładziutkiego materiału). Radia nie wyłączam z nawyku, a, niech gra, a nuż trafi się kolejna relacja Magdy?
 
Sen nie przychodzi -nie zasnę raz się zbudziwszy. Słucham, myślę czy sufit w pokoju nie powinien mieć własnej, innej niż biel, barwy. Oczy pływają w tym mleku co rano, co wieczór, zanurzają nie mogąc się utopić do końca, w ogóle nie mogąc przekroczyć powiek. Jaki byłby ten nowy kolor?
Zważywszy, iż ściany pokryte są gęstym, karmazynowym przypływem czy też zachodzącym słońcem, przydałoby tu się coś ciemnego… czarny. Jeśli zrobię dziś wystarczająco dużo, skoczę do sklepu i wezmę się za malowanie. Powtórnie skupiam uwagę na radiu, gdzie właśnie zaczyna się czwarta część odczytu, tej książki o dziwnym tytule:
 
- Ależ to jest choroba Andziu, powiedział z przekąsem fioletowego buraka doktor Beesewicz, nie powinnaś się tak obwiniać, dostaniesz niestrawności. Syriusz zabierze cię na górę, Syriuszu, rzekł przekazując młodemu, niebieskoskóremu chłopcu rękę Andzi. Kiedy już na schodach panienka spytała nowego kompana dlaczego jest taki niebieski, ten długo myśląc i układając odpowiedź, odparł tylko, ponieważ nie jestem czarny. A chciałbyś być czarny, wolałbyś może biel, może żółty odcień? Dziewczyna akcentując kolory podciągała spódnicę do góry, tak, że widać było jej kształtne uda, kolana i łydki. Trzymała ubranie w górze, dopóki nie przyszło jej wymówić następnego koloru skóry, wtedy szybkim ruchem spuszczała długi żółto-czerwony wzorek do pół łydki i równie szybko podnosiła garderobę z powrotem. Co jednak wydawało się Syriuszowi najbardziej fascynujące, za każdym podkreślonym, a oznaczającym kolor słowem skóra na jej nogach zmieniała się. Gdy na przykład wraz z słowem czarny podniosła delikatną tkaninę, jej nogi w oczach nabierały czekoladowych tonów. Syriusz zaczął się pocić, jak to podnieceni młodzieńcy, pocił się jednak z takim rozmachem, że od czubka głowy, spod, krótko przyciętej, blond grzywki do końców palców u stóp przepłynęła niemal powodziowa fala, po której kolor skóry Syriusza również się zmienił. Oto stał przed nią różowy i rozpalony, zagryzał wargi, marszczył czoło z zakłopotaniem. Cisza między tą dwójką nie mogła jednak trwać długo. Andzia zbliżyła się do Syriusza i w długim pocałunku nie spostrzegła nawet, iż chłopiec zmusza ją do sukcesywnej wędrówki po piętrze. Nie mogło być inaczej, musieli teraz znaleźć sobie miejsce, otwierali każde z hebanowych drzwi, a każdemu uchyleniu towarzyszyły piski innych kochanków, którzy już takowe miejsca znaleźli. Wszystkie pokoje, wliczając łazienkę i pokój dzienny, nawet balkon, były już zajęte i rozpiszaczane. Nie przerywając coraz swobodniejszego tańca języków para wpadła do szafy na końcu korytarza. W tej klitce, o powierzchni najwyżej 4 metrów kwadratowych, wśród starych odkurzaczy, mopów, flakonów środków czystości dopięli swego.
 
„Czyż to nie piękne?”, pomyślałem kiedy na antenie znów zagościł sztucznie entuzjastyczny głos spikera. Przedtem jednak zdążyłem zapamiętać tytuł i autora tego dziwacznego fragmentu. Od przeszło roku nie zdarzyła mi się ta natrętna ciekawość, która zwykła budzić się we mnie kiedy byłem dzieckiem. Czytałem wiele; same wspaniałości, noblistów, laureatów wyróżnień, adresatów pochwał moich przyjaciół itd. Mimo to ani jedna z tych pozycji nie wciągnęła mnie tak jak ten do cna beztroski urywek. „Co dalej? Co potem? Ktoś ich nakrył? Nie, pewnie ona zajdzie w ciążę i urodzi te kulki z tytułu…” Rany, muszę wiedzieć!
 
W tym momencie mą świadomość przeszyło, jak metal, pytanie: a co z resztą? Mam przecież czas do końca miesiąca, jeżeli odpuszczę któryś dzień, rozleniwię się i nigdy nie oddam tej partytury. Skrzypce leżą pod łóżkiem oblane piwem, na kaloryferze trąbka, klarnet, powyginany obój dziadka, o telewizor oparte kontrabas i wiolonczela, gdzieś jeszcze gitara, flety, ksylofon, keyboard… Nie ma mowy o miganiu się. Na początek najważniejsze: praca. Potem ewentualnie księgarnia i sklep z farbami.
 
Zaczynam. Najpierw główny motyw, ta ta tu ta Ti Ti (a a c f g g) może na pianinie z pasją i lekka linia skrzypiec (a c g, potem a c/f g) adagio plus tusz na kotłach. Łatwo przyszło, nauczony jestem przesadnego myślenia i przykładania ogromnej wagi do każdej z nut, pora z tym skończyć. Czytam starsze fragmenty, gram je w myślach, całość wszak powinna być spójna. Czegoś mi jednakowoż brakuje w tym leitmotivie, jakiegoś kontrapunktu – jednego niskiego dźwięku sekcji dętej, może kolejne f? spróbujmy…
 
F. następnie w głównym wątku zostaje jeden dęciak – saksofon – ale wyważony i piano, będzie wzmacniał partię skrzypiec z lekką polifonią (a c g c a a . f g a). Jakiś puzon i przedłużone g po kilku aktach wstępu. Potem slidem wjeżdża kontrabas – pełna improwizacja - byle wpasowywał się w charakter utworu, slide ów powinien zostać stałym punktem melodii. Potem stopniowo od pianina po saksofon impetuoso. Resztę dopracuję z chórem a wszystkie wariacje jadą na puzonie i wiolonczeli.
 
Dobra, z głowy, idę do księgarni. Bije dwunasta albo jedenasta, nie zacząłem liczyć dzwonów.


2
 
 
 
Na ulicy zima w pełni, palce zamarzają pod cienką warstwą zamszu w nienajlepiej już prezentujących się butach. Noszę je tyle lat, oddaję do najlepszych szewców, chciałbym w nich umrzeć – czy myślę o tym z jakiegoś konkretnego powodu?- tak, w istocie: sąsiad mieszkający piętro wyżej, z którym ucinam sobie krótką pogawędkę przed wejściem do bloku, ma nowiutkie lśniące adidasy firmy converse. Obuwie aż razi po oczach, tak silnie oparł swój ubiór na zasadzie kontrastu. Ale kiedy będą mnie palić niech założą mi takie buty, bielutkie i mięciutkie, nie pozwoliłbym nikomu zniszczyć swoich topornie niebieskich (granatowych?) pantofli – właściwie mogłyby spełniać funkcję urny. W czym żyjesz w tym umrzesz… brzmi to trochę jak mutacja „jak sobie pościelesz…”, acz wydaje się na miejscu.
 
Wyżej, wyżej, co my tu mamy? Brązowy sztruks, godny szafy mojego dziadka, dostałem go od Magdy, która kupowała ubrania na wagę w zachodnich lumpeksach. Rzadko zdarzało się by to co wygrzebała w wielkim kontenerze do pełna wypchanym odzieżą z drugiej ręki, nie pasowało na nią. Wszystkie tego typu pomyłki dzielnie znajdowały swoje miejsca w garderobach jej przyjaciół, sam nieźle urozmaiciłem swój skład t-shirtów, od Gąbka (uwaga, nowa postać) wiem, że zawdzięcza szacownej Madzi kilka ulubionych bluz kapturem i żółte polo z wzorkiem przypominającym plamy od pomidorów. Dziwnym trafem wspominam o niej już dwukrotnie, może powinniśmy się umówić?
Spodnie są dość szerokie i chyba o rozmiar większe, nawet jak dla mnie, musiała być mocno naćpana żeby pomylić je z czymś dla młodych, kształtnych, choć szczupłych kobiet, do jakich się zaliczała. Wyglądałem na hiphopowca, na ulicy ludzie często podchodzili i pytali o zioło, policja trzepała średnio dwa razy dziennie. W końcu tak przywykłem do tych kontroli osobistych, że z nawyku zdarzało mi się ściągać kurtkę na widok odzianego w fluorescencyjną kamizelkę funkcjonariusza.
 
Wyżej, wyżej, stara bluza z kapturem, ukradłem ją młodszemu bratu, gdyż nigdy nie potrafiłem znaleźć niczego równie ciepłego, na niej narzucona nie zapięta (a raczej z zepsutym suwakiem) ciasna skórzana kurtka, również czerń. Na głowie czapa nieszczęśliwie niezakrywająca dolnych partii uszu, na szyi szalik pastelowy do kompletu z rękawiczkami.
 
Urody swojej nie opisuję – byłbym najmniej obiektywny. Jestem szatynem z włosami do ramion i lekką, w zamierzeniu, deppowską bródką, mam gęste bokobrody, których jednak nie dopuszczam do podbródka, oczy piwne lub szare, piwno-szare (w dowodzie mam piwne). 182 cm wzrostu, mniej-więcej 75 kilo wagi (ze wskazaniem na mniej).
 
Idę do najbliższego centrum handlowego, ostatnio mało się ruszam, toteż postanawiam minąć przystanek. To kawałek, spacer zajmuje mi dziesięć minut, w trakcie wyprzedzają mnie trzy tramwaje, do których jednak trzeba było wsiąść zważywszy, że jest mi okropnie zimno a na dokładkę przez ten marsz pocę się niemiłosiernie.
Moll ma klimatyzację, więc doprowadzam się do porządku i rozsiadam na cieplutkiej, wygodnej, brązowej kanapie, tuż obok staruszka trawiącego wyborczą. Reszta miejsc zajęta, bez perspektyw. Do tej księgarni przychodzi się czytać książki i prasę, mało kto wychodzi stąd z firmową reklamówką sklepu. Po drodze na wolne miejsce, która przypominała wyścig z pięcioma innymi osobnikami (dwóch studenciaków, brodacz, starsza pani i ładna business woman), zdążyłem zabrać pierwszą lepszą gazetę. Miejsce to tutaj rzecz najcenniejsza, w szczególności jeśli jak ja nie ma się zielonego pojęcia o lekturze, którą się kupuję. Wiem, wiem, słyszałem fragment, spodobało mi się, ale ile można powiedzieć o całości po niespełna dwuminutowym odczycie? Przechadzka przez ośnieżone miasto nieco otrzeźwiła mój zapał, w sprawie wyłożenia kilkudziesięciu złotych na powieść, mimo to wciąż odczuwałem tę nieprzemożoną chęć nabywania. Kup, kup, kup, kup, kup, kup…wszystko wokół szepcze mi to magiczne słowo: klimatyzacja, zapach świeżego papieru, kolorowe plakaty, okładki, wydobywający się z głośników głos Michaela Stipe’a. Absolutnie wszystko wierci we mnie dziurę, albo raczej dziesiątki dziurek układających się w trzy potężne litery. Ka U Pe, Ka U Pe, teraz nawet mój wiekowy sąsiad podchwycił tę melodię, jego oddech uderza w taflę blisko trzymanej gazety z tym jednym i konkretnym przesłaniem: Kup!
 
Zaglądam do kieszeni 50 zł, słownie: pięćdziesiąt złotych. Kup! Kup! Kup! Rozglądam się w około, sąsiad obdarzywszy mnie kipiącą od wzburzenia miną, wstaje natychmiast. Ani Business woman, ani studenci, ani brodacz, ani nawet starsza kobieta, nie kwapią się zająć jego miejsca. Są wpatrzeni we mnie z tym samym, na poły wzburzeniem, na poły odrazą i pogardą, kilku innych spoziera w moim kierunku zza regałów, ktoś wyskoczył by rozłożyć się w wygrzanym wgnieceniu po ciele staruszka, jednakowoż zatrzymał się podszedłszy bliżej, z tym samym spojrzeniem co reszta, lecz jak gdyby mocniej ukierunkowanym; gość patrzył mi na kolana, gdzie spoczywała zagarnięta przeze mnie z regału prasa. Ze znakiem zapytania w oczach zsunąłem brodę w dół, aby ujrzeć o co chodzi…
 
O zgrozo! Lektura, która miała posłużyć mi jako alibi i wymówka dla zajętego miejsca, okazuje się pismem pornograficznym, na którego wulgarnie tęczowej okładce, obściskuje się dwóch nagich mężczyzn. Obudził się we mnie wewnętrzny śmiech i genialnie dobrał się zewnętrzną niemocą, cóż, w końcu mogłem być pewien, że nikt nie podsiądzie mnie, kiedy pójdę poszukać dzieła pana Epiteta Sprzecznego. Na wszelki wypadek zostawiam tu „swoje pisemko”.   


3
 
 
 
Sensacja, kryminał, fantastyka, poezja, aforyzmy, zagraniczne, polskie, obcojęzyczne oraz coś jeszcze, kategoria niemal równie obszerna i istotna: „Epitet Sprzeczny”. Nie wzrok nie oszukiwał mnie ani przez moment. Poświęcili mu cały regał z czego każda pozycja ułożona w trzech, góra czterech egzemplarzach. Musiało tu być z trzydzieści tytułów.
 
Łowiłem jeden za drugim, czytałem przychylne recenzje umieszczane z tyłu okładek. Każda z tych ksiąg miała jakby własny pomysł na siebie, przynajmniej tak bym to określił. Jednolita, jaskrawo zielona „Łąka na której uczono mnie paść zwierzęta” przyciągała nie tylko kolorem. Gdy się ją otwierało odzywały się krowy, konie, psy, koty, świnie – za każdym otwarciem co innego. Dźwięki, chociaż dochodziły z malutkiego głośniczka usytuowanego gdzieś pod grzbietem, wydawały się bardzo głośne, zatem, w tym przypadku, skupiłem się na okładce. Następnie, na ślepo wyciągnąłem „Panie, ja jestem metalowy w środku”. Strony tego zbioru opowiadań były srebrne i błyszczące, czarna czcionka zdawała się zaledwie marnym urozmaiceniem ich faktury.  W moje, zadziwione takim tryumfem formy, łapska trafiały jeszcze: „Módl się o zdrowie zmarłego prezydenta” – książka w kształcie krzyża, „co było pierwsze na drugim marsie?” z okładką rozsuwaną niczym właz statku kosmicznego. Przed regałem spędziłem w sumie pół godziny, nic nie przerywało potoku zdziwienia, jaki konsekwentnie spływał na moją jajowatą czaszkę z jakiegoś niewidzialnego prysznica. Pośród tylu dzieł o, zapewne konceptualnie, przydługich bądź niezrozumiałych (bądź jedno i drugie) tytułach odnalazłem upragnione hasło: „Kosmos wszedł w panią i robi różowe kulki”. Okładka trochę mnie rozczarowała, muszę przyznać, iż po fajerwerkach związanych z ostatnimi dwoma kwadransami, spodziewałem się raczej czegoś porośniętego tytułowymi kulkami, a jeśli już nie porośniętego kulkami, to chociaż różowego. Fiolet. Dlaczego fiolet? Co fiolet może mieć do rzeczy? Cienka całkowicie normalna i drażniąco papierowa okładka – jakie to popularne były wieki temu – nie wydawała dźwięków, nawet strony były najzwyklejszymi, standardowymi stronami, które spotyka się przy okazji każdej lektury. Niech to! Cała magia gdzieś zniknęła, miałem ochotę wracać do domu. „Na co mi w ogóle ta książka?”- myślałem, aczkolwiek coś wewnątrz mnie buntowało się i nie mogłem, mimo że szczerze tego chciałem, odłożyć tomu na regał.
 
-Skoro już po ciebie przyszedłem, to niemądrze bym zrobił wychodząc nie przeczytawszy choć jednego z akapitów. Ofiaruję ci drugą szansę, a co tam. – mówiłem w myślach do niemałego, prawie półkilowego, przedmiotu. Tak też uczyniłem. Oczywiście moja miejscówka przez cały ten czas nie zapełniła się czytelnikami, ale miejsce po drugiej stronie sofy zajęła w końcu owa business woman z podręcznikiem Jogi. Wciskając się w boczne opacie mebla uwydatniała  przestrzeń, jaka dzieliła ją od gejowskiego porno, na jej twarzy wokół mobilnych, czytających źrenic ciągle gościła, choć już tylko asekuracyjnie, pewna dzika pogarda, momentami udająca niezrozumienie. Kobieta nie oddychała, wydawało się, że raz nadąwszy pierś pod nadmiarem powietrza, bała się je po prostu i bez zażenowania wypuścić. Czy możliwym jest, by sąsiedztwo gazety pornograficznej działało na ludzi tak destrukcyjnie? Bezceremonialnym ruchem schwyciłem magazyn o tęczowych nagłówkach. „Boy&boy” – nazwa brzmiała dosyć jasno, a nawet nosiła pewne znamiona banału. Jednak kto by tam czytał nazwę… Odłożyłem wstydliwy towar i wraz z celem mojej dzisiejszej wycieczki udałem się w pobliże, całkiem ładnej pani businessman, świeżo upieczonej joginki. Jej pierś wciąż była nieruchomo napuszona. „Może sprowokować ją do rozmowy?” – zapytałem się swego poczucia przyzwoitości – „Wtedy będzie zmuszona odprawić zapomnianą kombinację wdech/wydech”. Tak, miałoby to jakiś sens, gdyby nie fakt, że nic nie przychodziło mi do głowy; tłumaczyć się przecież nie zacznę. Wtem wydęta sylwetka nachyla się nieznacznie ku mnie, dwoje niebieskich oczu celuje we moją osobę, o-oł, zauważyła, że gapię się na jej piersi. Szybko wypuszcza powietrze:
- Przepraszam pana, dlaczego pan się we mnie wpatruje? Coś ze mną nie tak? – gdyby istniały liczniki ironii , ta wypowiedź zamykała by ich zegary.
- Nie, nie, skąd – potrząsam głową – zastanawiałem się tylko jak nauczyła się pani tak oddychać, to znaczy tak w bezruchu…
-PPPffffff, a to ci bajer. – i podnosi się z miejsca.
- Ależ co pani mówi. Naprawdę mnie to zastanawia. – ostatnie słowo można było śmiało nazwać krzykiem. Szła dalej, kupiła podręcznik jogi i rozpłynęła się w tłumie kupujących.
 
Został mi jeszcze ów najbardziej przeciętny z bestsellerów. Prędko odnalazłem fragment, który słyszałem w radio i rozpocząłem czytać ciąg dalszy, od początku zacznę gdy mi się spodoba.


4
 
 
 
Wokół fontanny ganiały dzieci klientów pobliskiego zakładu pogrzebowego, siedzący na murku Syriusz co kilka sekund podskakiwał wskutek nadchodzących niespodziewanie okrzyków:
- Berek! Berek!
- Ganiasz Paweł!
- Oszukujesz, pobite gary!
Do różowego osobnika podeszła zasępiona Andzia.
-Poprosiłam o tanatopraksję, niech wygląda, że śpi.
-Ja bym nie ruszał już nic, przecież wszyscy wiedzą jak odeszła.
-Babcia myśli, że to ze starości… - powiedziała siadając przy chłopcu.
-Jak ze starości, mówiłaś przecież, że dzisiaj kończyłaby 21 lat, to młody wiek.
-Tak, mówiłam, ale nie powinieneś mnie łapać za słówka, doskonale wiesz, że nie potrafię liczyć! – jej podbródek zadarł się gwałtownie i pozostał na przyjętej wysokości.
- Przepraszam. A twoja babcia też się nie nauczyła? – niedowierzanie w głosie Syriusza graniczyło z kpiną.
- To dziedziczne, jak twoje imię. Twój ojciec to Syriusz, twój dziadek, Syriusz. – niewinnie tłumaczyła Andzia.
- Stop, stop. Wiem co oznacza słowo „dziedziczne”. –Różowoskóry uniósł otwartą dłoń w geście, który zazwyczaj oznacza „poczekaj/stój”. Nastrój prysnął dokumentnie, gdy któreś z dzieci znów wydało z siebie dwie miażdżące sylaby:
- Be-rek! – Syriusz podskoczył, ale nie usiadł już. Z całą swoją frustracją i gniewem przyłączył się do dziecięcej zabawy. Po niedługiej chwili niósł w rękach gówniarza odpowiedzialnego za wrzawę.
- Syriusz, co z tobą, puść go! – zdziwione oczy Andzi powiększyły się do tego stopnia, że zajmowały pół policzków. Dziecko zobaczywszy ją składało się już do pisku, lecz Syriusz wrzucił je do fontanny.
- Coś ty zrobił! Tu są piranie! – tak było, tradycja hodowania piranii w obiektach wodnych, jak fontanny czy oczka wodne była jedną z ochoczo pielęgnowanych w miasteczku. Oczy Andzi urosły do rozmiarów piłek od koszykówki, a tęczówki zaczęły gwałtownie zmieniać kolor na zielony, niebieski, piwny, czarny, niekiedy pojawiały się czerwony i fiolet, niekiedy tęczówka zlewała się z białkiem. Wcześniej zdarzyło jej się to tylko raz w życiu. Było to owego dnia gdy zastała doktora Beesewicza w dwuznacznej pozycji ze swoją matką. Przestraszone widokiem dwu dziwolągów dzieci klientów zakładu pogrzebowego zaczęły uciekać.
- Ha! I kto teraz berek? No? – powtarzał Syriusz, łapiąc i wrzucając do fontanny kolejne małolaty. Wkrótce wyłapał wszystkie, niósł właśnie ostatniego wyrostka, lecz spostrzegł coś niepokojącego. Cztery piranie z fontanny, które miały do płetw przyklejone specjalne naklejki z imionami (podobnież były tresowane) nigdy nie dostawały tyle jedzenia na raz, a co za tym idzie: objadły się na amen. Aktualnie pływały więc do góry brzuchami od czasu do czasu rozchlapując wodę w pośmiertnych konwulsjach. Chłopiec, który jak reszta, miał zostać zjedzony nie do końca wiedząc za jakie przestępstwo, zdążył zemdleć. Kiedy po minucie ocknął się leżał na ziemi, a nad nim ktoś płacząc wymieniał imiona ryb. Był to Syriusz.
- Bogdan, Bożydar, Grażyna, Zyzio… nie róbcie mi tego, no – kiwał zachęcająco głową wpatrzony w mieszankę wody i krwi, w której nie widać już było żadnej monety – no jeszcze tylko ten tu, no, zmieścisz Bogdan, zmieścisz…
Nic z tego. Ryby poruszał już tylko wiatr.
 
- Co z nim zrobimy? – spytała jeszcze nieco nieświadomie słodkim głosem.
- Spadaj gnojku. – Syriusz próbował rozwiać wątpliwości dziewczyny – no idź, uciekaj – dzieciak był w szoku, nie ruszał się, a właściwie ruszał się jeśli brać pod uwagę telepawkę przerażenia.
- Nie, nie, poczekaj! – Andzia wyciągnęła ku chłopcu, powstrzymujące wszelki ruch, ramiona, przytuliła dygoczącego i zza jego niespokojnych pleców poczęła szeptać do Syriusza:
- Jak ucieknie, to myślisz, że nie powie co zrobiłeś? Zaraz byś siedział, a ja z tobą… - mężczyzna nawet nie zdążył pomyśleć w kategoriach zbrodni i kary, w lot jednak załapał dlaczego Andzia przytuliła malucha. „On nie może się wyrwać” – jąknął po czym jego wzrok utkwił gdzieś w szczelinie między kostkami brukowanego placyku.
- Nie – powtórzyła bacząc czy maluch jest przytomny. – On śpi. – dodała zaraz.
- Co robimy?
- Są dwa wyjścia. Pierwsze: przygarnijmy chłopca, drugie: zagryźmy go na śmierć i wrzućmy do fontanny, wtedy wszystko pójdzie na ryby. – dziecko drgnęło nieznacznie przy słowie „ryby”. Należało więc przyznać, Andzi Krupnickiej zawsze towarzyszył trzeźwy osąd, nawet kiedy zdarzało się jej popełniać głupstwa nie zapominała o konsekwencjach i niebezpieczeństwach. Syriusz, mimo, iż umiał liczyć i czytać, co w miasteczku było równoznaczne z mądrością, nie przekładał swych zdolności umysłowych na życie codzienne.
- Co ty wyprawiasz? – Andzia niemal krzyknęła zobaczywszy rozwarte nad szyją chłopca szczęki swojego partnera. – Co ty do licha! – rzekła odgradzając niewinne, śpiące ciało o różowych warg.
- Przecież powiedziałaś, że są dwa wyjścia, tak?
- I ty musiałeś wybrać najgorsze! – dziecko ponownie drgnęło – adoptujemy go.
- Phi…?- twarz Syriusza nałożyła maskę zakłopotania, pod którym niezbyt skutecznie ukrywała się złość - Skąd pewność, że nie ma rodziców?
- Jeżeli ma, to i tak nie zgodzę się na jego śmierć…
Syriusz chciał powiedzieć co naprawdę uważa, czyli, mniej więcej:
- Nie powstrzymałaś mnie przy reszcie, dlaczego miałabyś stanowić przeszkodę teraz? Tak czy siak zrobię to.
Wyobraził sobie reakcje dziewczyny a jego usta zaczęły improwizować.
- Ja bym to jednak zrobił. Co powiedzą twoi rodzice? Dzisiaj pogrzeb, ludzie będą pytali…- dobrze wiedział jak podejść swoją wybrankę.
- Dziś Gnu i tak jest chory, będzie spał.
- Kto? Co to za imię? W porządku – Syriusz wiedział, że nie ma już szans na powrót do opcji A, toteż postanowił mieć swój udział przynajmniej w nazywaniu chłopca. – zgodzę się na zabranie go, pod warunkiem, że to ja nadam mu imię.
- Drugie. – Andzia nie zostawiała różowemu jegomościowi pola do dyskusji.
- Vega.
- Ładnie, Gnu Vega Krupnicki.
- Dlaczego Krupnicki? – Syriusz znów napuszył się z braku kontroli.
- Bo ty nie masz nazwiska, nie pamiętasz?
- Więc niech mój syn też go nie ma. – na twarzy Andzi pojawił się przelotny uśmiech, dziewczyna nie tylko przekonała upartego i dzikiego Syriusza do zmiany decyzji, ale i obudziła w nim ojcowskie uczucia.
- Więc niech nie ma. – cicho przystała na żachnięcie kochanka. Dziecko drgnęło po raz trzeci, zaś świeżo upieczona matka dodała – zwijajmy się stąd, ktoś może nas zobaczyć. – nie zwlekając długo wyruszyli.


5
 
 
 
Czytałem i czytałem, a niech tam, w domu dokończę, zdecydowałem. W kilka sekund później stałem już w trzyosobowej kolejce. Bip, bip, bip, bip - czytnik pracował bez przerwy. Czyjaś dłoń szturchnęła mnie lekko. Ujrzałem Brodacza, który nie tak dawno rywalizował ze mną o miejsce.
- Przepraszam najmocniej, strasznie się spieszę – rzekł podwijając rękaw z zegarkiem – za moment ucieknie mi autobus, czy byłby pan łaskaw mnie przepuścić?
Cofnąłem się a wskazując dłonią puste miejsce powstałe w wyniku tej operacji, wydobyłem z siebie niepewne „Proszę”. „Dziękuję” odrzekł głośno Brodacz odsłaniając srebrny aparat ortodontyczny i z wdzięcznym ukłonem oparł się o ladę przede mną. Bip bip - teraz jego kolej, ale kasjer odkłada bipczący przyrząd.
- Gratulacje! Jest pan dziesięciotysięcznym klientem, nie musi pan płacić za dokonane zakupy – pełne energii dłonie podsuwają jeszcze przed momentem znerwicowanemu zegarkiem Brodaczowi papier – Proszę tylko tu podpisać, wypełnić i pokazać dowód tożsamości.
Dziesięciotysięczny klient? A kto to kurwa liczy! On to liczy? Liczyłeś to gnoju?! Tego już za wiele, w dodatku rzekomo zdążający na dworzec Brodacz zaczyna wypełniać formularz – nawet na mnie nie spojrzy. Kurwa! „Ty szujo” krzyczę z zamkniętymi ustami, kiedy udaje mi się je otworzyć, szczęka opada w bezwładzie i ciszy. Kurwa mać! To Karma?
 
Ale nic, niech ma, nigdy już nie ulegnę nikomu, kolejka to kolejka –oto moja nauczka. Podczas gdy młody kasjer dzielnie instruuje Brodacza, gdzie wpisać nazwisko rodowe matki, a gdzie wykonywany zawód, tuż obok mnie załącza się kolejna bipcząca maszyneria. Jeszcze nie patrzę w kierunku z którego dobiegają dźwięki, jeszcze jestem zbyt zaabsorbowany wygraną Brodacza.
-Jaką mamy dzisiaj datę? – rzuca w powietrze gdyż kasjer właśnie poszedł po coś na zaplecze.
- Dwunasty listopada proszę szczęśliwca – nie mogłem się powstrzymać od złośliwości, ale zamiast zmieszania na twarzy Brodacza pojawia się szeroki, bezczelny uśmiech, toteż po raz wtóry jestem zmuszony podziwiać ośliniony blask aparatu.
Bipczący instrument odwodzi mnie od dodania pełnemu niewyjaśnionych luk zgryzowi, kolejnej, już niewyleczalnej, szpary.
-Halo, proszę pana – odzywa się kobiecy głos. Odwracam się gwałtownie i spostrzegam przed sobą znajomą buzię. Nie do wiary…
- Magda?
- Szekspir? – to moja ksywka, na razie zostawiam ją bez objaśnienia – Dawno Cię nie widziałam, o! – jej usta przybierają eliptyczny kształt – masz spodnie ode mnie.
- Tak – nie wiem co powiedzieć, faktycznie, powinienem w końcu kupić sobie identyczne, ale w innym kolorze, te jakoś rzucają się w oczy. – tak, to moje ulubione – mówię nieznacznie zaczerwieniony, wyszło jakbym nie miał się w co ubrać, a może naprawdę nie mam?- słuchaj słyszałem Cię dziś w Super-radiu, pracujesz tam? – oby nie wyszła z tego kolejna gafa…
- Yhm – potaknęła - jestem panią od wskazywania utrudnień ruchu, świetna sprawa; codziennie latam helikopterem i w ogóle… ale to temat na dłuższą rozmowę, może nawet na cały wieczór, słuchaj za pół godzinki mam przerwę, poczekasz?
- Okej - mówię odchodząc, tak jakby wyraz „poczekasz” miał w tym wypadku znaczyć „odejdź na moment/nie przeszkadzaj mi w pracy”.
- Hej a książka? – mówi podnosząc do góry już obipczany egzemplarz „Kosmos wszedł w panią…”
- A, racja – pochodzę dwa kroczki, które zdążyłem zrobić w kierunku wyjścia.
- 77,70 zł – mówi Magda wpatrzona w wyświetlacz kasy (słownie: siedemdziesiąt siedem złotych siedemdziesiąt groszy) To ci dopiero! Z czego to jest zrobione? Ze srebra? Trudno, masz tylko 50 zł (słownie: pięćdziesiąt złotych) Różnica wynosi 27,70 zł (słownie: dwadzieścia siedem złotych siedemdziesiąt groszy).
-Oj – mówię niczym ktoś kogo przed chwilą ukuto szpilką – ja mam tylko 50 zł (słownie: pięćdziesiąt złotych), nie miałem pojęcia, że to będzie kosztować aż tyle…
- To Epitet, Szekspir, jego ostatnia powieść… nie może być inaczej. – zauważa Magda a każdemu wyrazowi towarzyszy potwierdzające kiwanie głową.
- Dobra, anuluj w takim razie, pójdę jeszcze trochę poczytać i widzimy się za pół godzinki.
- Okej, okej. – odchodzę z wzrokiem utkwionym w obsługującą klientów bipkaczem Magdę.
 
Mógłbym oczywiście podjechać do domu, przebrać się, przemyć i być tu za te trzydzieści minut, ale w ten sposób musiałbym zostawić książkę, dziwnie nie rwącą się z powrotem na regał. Co to za cena! Oralna przyjemność w dzisiejszych czasach to wydatek rzędu 50 zł (słownie: pięćdziesięciu złotych) gram zioła od lat równa się 30 zł (słownie: trzydzieści złotych) dobra biba alkoholowa i clubbing- 60 zł (słownie: sześćdziesiąt złotych) dwa bilety do kina- 30 zł (patrz: gram zioła), dlaczego kurwa ktoś miałby płacić tyle kasy za, nie tyle śmieszną co dziwaczną, książkę!
 
I co? Zegar wskazuje trochę po pierwszej, a salonik prasowy/księgarnia wciąż oblegane – niczego na czym można by w spokoju usiąść i rozpocząć lekturę. Było nie rezygnować z pisemka… Zanim jednak odszukam stronę z dalszym ciągiem rozpoczętej historii, pozwalam myślom swobodnie się poobijać. Nasuwają się głównie pytania: Co ona tu robi, skoro pracuje w Super-radiu? Czyżby pracowała za darmo? Jak to codziennie helikopterem? Nie czuje się jakaś zmęczona? Informacje o korkach nadają 24/7, więc czy ktoś ją zastępuje? Jak się dzielą? Co u niej? Czy jest szczęśliwa? Kto liczy klientów? Co ilu klientów trafia się ten jeden któremu sklep funduje zakupy? Tysiąc, sto, dziesięć tysięcy? Co sądzi o brodaczach? Czy podobają jej się proste zęby? Czy czytała już „Kosmos”?  Czy jej się podobało? Co tam na studiach? Jesteś z kimś? Masz męża? Dzieci? Na czym ostatnio byłaś w kinie? Co pijesz o godzinie drugiej po południu?
 
Same niewiadome. Nigdy nie byłem wystarczająco pracowity by zapamiętać sposoby rozwiązywania równań. Same niewiadome. Nic na czym można siadać. 27,70 zł różnicy.


6
 
 
 
Ledwo otworzywszy opowieść we właściwym momencie, gdzieś przed środkiem księgi, usłyszałem kruchy, łamiący się na końcówkach wyrazów głos.
- Drogi młody człowieku – opuściłem kurtynę w postaci książki, która dzieliła mnie od źródła werbalnego przekazu. Staruszka, de facto uczestniczka niedawnego wyścigu o miejsce, trzymając w złożonych dłoniach jakiś papier kontynuuje swoją mowę:
- Mam pewną sprawę, otóż widziałam incydent przy kasie…
- Tak, skurczybyk wziął moje dziesięciotysięczne miejsce i nawet powiedział dziękuję – przerwałem z uśmiechem, ale i lekką ostrożnością, nie tracąc kontaktu wzrokowego ze Staruszką (zupełnie jakby mogła mi zrobić krzywdę).
- O, nie, chodziło mi raczej o cenę, która aktualnie przewyższa twoje fundusze. Otóż…- „przewyższa moje fundusze”? cokolwiek. Impertynentka, ale za prawdę się ludzi bić nie powinno.
- Tak – przerywam znowu, kontakt wzrokowy zrywam w imię półek z dziełami biograficznymi.
- Otóż – bez zbędnej pauzy forsuje kobieta – jestem w stanie nabyć ten tom dla ciebie, jedyne co musisz zrobić to odwdzięczyć mi się przysługą za przysługę.
 
Skąd ta bezczelność pod siwymi włosami? Chore nimfomanki. Wiek powinien jednak zobowiązywać. Pieprzone miasto, najpewniej zobaczyła mnie z magazynem dla chłopców i sądzi, iż z chęcią spełnię jej fantazje za 77,70 zł. Super, ale poważnie: trzeba to jakoś rozwiązać.
- Proszę posłuchać –cofam się o krok przed ulotką, która wędruje do mnie w jej pokrytych kropeczkami dłoniach – nie jestem tym za kogo mnie pani uważa, nie zrobię pani dobrze za pieniądze. – kobieta robi się czerwona, jej oczy zaliczają rundkę po otoczeniu, mimo iż szeptałem.
- Nie, to nie tak – tłumaczy się Staruszka i potrząsa przede mną otwartymi dłońmi – to całkiem nie tak, proszę to przeczytać…
 
Ulotka znajduje się w odległości 10 cm od mojego czoła, lewy górny róg tuż przy nagłówku okraszają kremowe tipsy Staruszki. Nagłówek obwieszcza: Bicie rekordu Guinessa w długości tańca – dalej czytam – 20.11.08 klub Dojarka, start godzina 16:00, nagroda główna 20 000 zł (słownie: dwadzieścia tysięcy złotych). Wychylam twarz zza kartki by z zawstydzonym obliczem powiedzieć „przepraszam”. Jej przez sekundę przerażona fizjonomia rozpromienia się w spokojnym „nie szkodzi” po czym przechodzimy do rozmowy, ulotka ląduje w mojej kieszeni. Jak w takiej sytuacji dyskretnie zainterpelować : nie czuje się pani za stara na takie rzeczy? – zamiast tego wypalam:
- Co panią skłoniło?
- Do zapytania ciebie czy do wzięcia udziału? – stoję wmurowany i przełykając, prawie bezdźwięcznie wymawiam „do obu”.
- Więc, powiem co mnie skłoniło, kiedy powiesz czy się zgadzasz – Staruszka podnosi wzrok z okolic moich zamszowych pantofli. – Jak będzie?
- Nie wiem proszę pani – moje oczy nurkują pod powiekami – jestem tu umówiony za pół godziny z przyjaciółką.
- Nie ma sprawy, wróciłabym za godzinę, półtorej, kupiła ci książkę i prosto do Dojarki…
- Właśnie, gdzie to jest? – rzuciłem, bardziej by zaspokoić swoją ciekawość niż pokazać, że się zgadzam. Jeszcze nie mogłem mieć pewności, tzn. płacić 77,70 zł za próbę bicia rekordu w moim towarzystwie?
- Zobaczysz. Zgadzasz się? – nie ustępowała.
- Nie mam pojęcia, a co jeśli odpadniemy po pierwszej godzinie?
- Tak, życie…- westchnęła jakby mówiąc „co z tego, nie o to chodzi by złapać króliczka, ale by gonić go…” – poza tym to czy odpadniemy zależy wyłącznie od Ciebie, ja jestem pewna swojej kondycji. Powiem Ci więc: wybrałam Cię bo jesteś młody – przy słowie młody jej gałki zaświeciły się nieco filuternie. Może zatem rzeczywiście było w niej coś z tej, za którą miałem ją na początku rozmowy. – A młody wiadomo, nie odpadnie tak łatwo.
- Skąd pewność, że kiedy wręczysz mi książkę, nie ucieknę?
- A to dobre! – głośno wypuściła powietrze nosem co prawie kwalifikowało się na parsknięcie – Primo: nie wyglądasz na takiego co ucieka – nie wiedzieć czemu rzuciła okiem na moje buty – secundo: swój b e s t s e l l e r dostaniesz dopiero po konkursie. – przy okazji „secundo” wnikliwie i z autentyczną pogardą oceniła tom spoczywający wciąż w mojej prawicy.
 
Czy aż tak zależało mi na zaoszczędzeniu 77,70 zł? Nie, z całą pewnością to nie to, po prostu obudził się we mnie duch walki i duch o charyzmatycznym imieniu 20 000 zł. Z drugiej strony, czy naprawdę mogłem liczyć na wygraną u boku Staruszki? Tak czy siak, zagaiłem ponownie:
- Nagrodę dzielimy fifty-fifty?
- O, nie, nie! – usłyszałem w odpowiedzi – to ja wpadłam na pomysł, ja wiem gdzie jest Dojarka… - przebiegłe Babsko.
- 45 % dla mnie! – cedzę słowa tak by wydawały się nieodwołalne.
-40% i lepiej nie dyskutuj, poza tym chyba dostajesz książkę, nieprawda? – przytakuję.
- Niech będzie 40% i książka.
- Więc się zgadzasz.
- Tak – mówię zgodnie z prawdą, nie mając w zamiarach ucieczki z siedmiuset stronicowym olbrzymem pod pachą, liczę na wygraną.
- Dilajla. – podaje mi swoją pokrytą drobniutkimi, acz widocznymi kropeczkami dłoń.
- Szekspir. – jąkam – to jest, to znaczy, Michał, miło mi.
- Dobra, a teraz daj to –oznajmia wskazując ogrzany i oswojony przez moje dłonie egzemplarz „Kosmosu…”. Posłusznie oddaję ciężar.
- Za ile mam przyjść?... Bo spotykamy się tutaj. – jej, skierowany pionowo w dół, palec wskazujący odbija się dwa razy od niewidzialnej tafli, dokładnie wyszczególniając miejsce.
- Bądź o w wpół do trzeciej, Dilajlo. – i drapiąc się w tył głowy dodaję – muszę jeszcze skoczyć do domu, przebrać się.
- Byleśmy tylko zdążyli…- rzuca przez ramię i niedbale kładzie Epiteta Sprzecznego na ladę, tuż pod bipczący przyrząd.
 
Wyciągam ulotkę, na jej odwrocie jest jeszcze jedno ogłoszenie: Bicie rekordu Guinessa w długości pocałunku – czytam – 20.11.08 klub Dojarka, start godzina 20:00, nagroda główna 40 000 zł (słownie: czterdzieści tysięcy złotych). Dilajla znika odszukawszy mnie ostatnim, przelotnym spojrzeniem.


7
 
 
 
Nie zdołałem nawet odwrócić się w stronę ołtarza pana Sprzecznego, skąd zamierzałem wyjąć kolejny tom „Kosmosu”, a już na prawym policzku poczułem zwiewny dotyk ust i podbródka. Odskoczyłem, nieco przerażony – po ostatnich wydarzeniach mogłem się bowiem spodziewać wszystkiego od powrotu Dilajly do odwiedzin osób, którym spodobała się perspektywa mnie z „pisemkiem”. Oczywiście jedną z alternatyw, jak się okazało, właściwą, była Magda; miała chody u szefowej, więc skończyła wcześniej. Fałszywy alarm – o ile w ogóle moja czujność zasługuje na miano jakiegokolwiek zabezpieczenia.
 
Kiedy żywo gestykulując i wymachując otrzymaną ulotką, opowiadałem wydarzenia z minionych 60 minut, zatopione delikatnie w turkusowym tuszu powieki stopniowo oddawały miejsca zdziwionym białkom. Ciemne i gęste loki, których barwy nie będę się na razie podejmował wyznaczać, zakręcały się dodatkowo na cienkim wskazującym prawej dłoni, czasem też, w szczególności gdy opowiadałem epizod z Brodaczem, naciągała jedno pasemko, do pastelowo wyszminkowanych ust i przygryzała z uśmiechem. Następnie miałem zamiar zadać wcześniej ułożone pytania lub chociaż część z nich (patrz końcówka pkt. 5), jednak Magda nie przestawała się interesować konkursem, biciem rekordu. Żywo tudzież ze śladowym błyskiem w oczach, zdaje się, że trochę próbowała ukryć podniecenie, przeglądała ulotkę. To pewnie prawda, że kobiety kojarzą taniec z seksem, cóż więc gdy mowa o księdze guinessa? Pełen orgazm – o ile w ogóle orgazm może być pełen.
 
Tak więc po pół godziny Magdalena pośpiesznie kończyła naszą rozmowę:
-Słuchaj, to już w pół do trzeciej, to wszystko zaczyna się o czwartej!- poczułem się jak mój kolega Kamil, który w podstawówce nie znał się na zegarku i pani robiła mu specjalne klasówki z godzin.
- Idziesz, tam? Z kim?
- Z tobą. – pomimo właśnie wysłuchanej historii, powiedziała to tonem tak stanowczym, że zwątpiłem czy owa starsza pani, imieniem Dilajla w ogóle istnieje.
- Ale ja idę z nią. Mamy umowę, nie chciałbym się okazać niesłowny. – tym argumentem trafiłem w dziesiątkę, przecież Magda również nie chciałaby się umawiać z kimś kto nie dotrzymuje obietnic.
-Dobra. To pójdę z Gąbkiem (już wymieniony)  
- Ale wiesz, to tylko przez tę umowę. Normalnie poszedłbym z tobą. A gdzie jest ta cała dojarka?- zapytałem uznawszy, że te kulturalne dziewczęta z centrum zawsze wiedzą co gdzie kiedy.
- Nie mam pojęcia. – popatrzyła jeszcze w ulotkę – nie ma mapki. – Klub ten musiał być zatem albo tak niewinny, albo tak denny, że nikt o nim nie słyszał (albo: nie chciał słyszeć).
- Dilajla wie – wymamrotałem uspokajająco - musicie być tu trzydzieści po czwartej – powiedziałem zataczając ręką kółko po wykładzinie sklepu. – wtedy się spotykamy
- Może da się namówić na taniec z Gąbkiem? –BINGO! Moja dziewczynka! Nikt nie wymyślił by tego lepiej.
 
Gąbek był zdrowej postury wiejskim księciem naszego regionu, grał w pierwszym składzie
pierwszej wrocławskiej drużyny rugby, miał pyzatą twarz i błyszczące z nasycenia witaminami albo czymś posmarowane blond włosy. Chłop dbał o siebie, oprócz siłowni i boiska odwiedzał basen, bieżnie, nawet solarium. Dilajla na pewno się zgodzi... chociaż, dlaczego nie? przecież interesuje ją zwycięstwo. Ja natomiast będę przynajmniej tańczył z kobietą, którą naprawdę znam i lubię, ba może wręcz bardzo lubię i bardzo znam. Czy wyjdę z książką czy bez, z 20 000 zł czy bez…


8
 
 
 
Wybiła czwarta, stojąc w umówionym miejscu, już od pięciu minut wyczekiwałem na kogokolwiek z wspomnianej trójki. Po głowie wędrowały mi niecodziennie żywe sceny, życie moje bowiem trzeba by określić jako kumulatywną zgniliznę postojów, apatię i wegetację. Przynajmniej jeżeli ma się na myśli ostatni rok. Wyobrażałem sobie tryumfalne unoszenie tekturowego prostokąta – tak, najpierw trzeba będzie odstawić te cyrki z makietami, tu zdjęcie, tam wywiad…
Naturalnie następne imaginacje dotyczyły życia z ową fortuną, na co powinienem ją spędzić i na co mogłaby mi się przydać. Nie dziel skóry na niedźwiedziu - powiedziałbyś /powiedziałabyś, ale to nie tak: z odpowiednią motywacją człowiek może dokonać wszystkiego, była kiedyś taka piosenka, a piosenkom się wierzy.
 
Dzień nie sprzyjał refleksjom, ilekroć postanowiłem przeanalizować parę trapiących mnie spraw, okazywało się, że ktoś zaczyna do mnie mówić bądź szturchać mnie nieelegancko i wszystko spełzało na niczym. Aktualnie jednak, mówiąc frazesami: czas stał w miejscu. Wreszcie dostałem należytą okazję do rozpuszczenia warkocza impresji.
 
  STRONY PARTNERSKIE I POLECANE PRZEZ MAGAZYN CEGŁA  
   
  Portal turystyczny Noclegi-Online Wrocław  Kalambur