Dozuje ci nieszczęście. Nawlekam je na szpilke, nitkę, plaster. Rozwijam się aż to końca. Kiedy nawet nie będziesz mogła już nawet spojrzeć na mnie. Ktoś drze się niemiłosiernie. Nierozumiem skrótów myślowych. Mów do mnie pełnymi, rozwianymi włosami. Potrzaskaj mnie po głowie, połóżymy się obok siebie. Wiem, że nic się jej nie stanie. Mnożą się słowa i widzisz, że nic się nie dzieje. Spoczywasz na niczym, nie da się odpocząć. Choćbyś wzieła urlop i pojechała nad morze. Będziesz chora, a na razie jestes tutaj.
Kładziesz rękę na kratce, a ja widze stopę. Będącą stope która jest bezwładną częścią ciebie. Zastanawiam się przez chwilę co to dla mnie znaczy. Potem przestaję, bo w stopę uderza piorun światła wydobywający się z lampy za oknem. Wszystko skończone.
Turlam się za piłką oddychając głęboko. Kupiłam keczup i sos. Dookoła leżą opuszczone łupiny orzeszków. Rozgryzasz je a w środku jest pustka, nie ma nic. Rozczarowana płaczesz tak długo aż zasypiasz. Przychodzę cię przytulić. Nie myślisz już o bólu. Szczątki łupinek zostały Ci między zębami. Odtwieram ci delikatnie jamę ustną i wydłubuje je wkładem do mopa. Delikatnie. Nie budzisz się i jesteś jakby szczęśliwa.
Patrzę na łuski, które cię zraniły i wyrzucam je ze złościa do kosza. Mały ptaszek podskakuje do mnie powoli i zabiera je jak najdalej ode mnie i od ciebie. Mu się przydadzą.
Para składa sobie przysięgę „do końca życia”. On jest ogromniasty a ona malutka. Patrzą się na siebie jak zaczarowani. Nagle barszcz spada z nieba i wszystko tonie. Nie myśląc zbyt wiele wkładam twoje śpiace ciało na łupinę, zabieram szybko patyczek od lodów, wskakuje i wiosłuję ile sił. Byle dalej od wiatrowego wzgórza. Poce się i zdejmuje koszulkę, potem spodnie. Zaczyna brakować mi sił. Barszcz jakby uspokaja się i fale prawie znikają. Przestaję wiosłować i rozglądam się dookoła. Radioaktywny pył już nie spada, wszystko pełne barszczu, a na horyzoncie nie widać nic poza błękitnym niebem. Ty dalej spisz. Siadam obok ciebie i martwie się, że się zatrujesz. Zaczyna robić mi się niedobrze. W barszczu pływają kotlety. Staram się je omijać delikatnie. Patrze na dół, w barszcz i widze ścieżke w parku. Kulka toczy się dalej, dzieci jedzą banana. Jesteśmy od nich oddzielone grubą warstwą barszczu.
Co Ci powiem, kiedy się obudzisz. Na pewno , ze garnek był za duży. Wielki pies nasikał na schodach, ale posprzątałam, ściereczką. Budzisz się. Rozglądasz się dookoła i zasypiasz. Nie widać barszczu, wychodzę posłuchać cudzoziemców a ty dławisz się kotletem. Biegając między jedna szafą a drugą, goniąc do łazienki starasz się go jak najszybciej połknąć. W tramwaju, siedząc w twoim brzuchu, kotlet śpiewa ci piosenke na dziendobry. O tym, że zostawiłaś czerwoną plamę na majtkach, przebila na przescieradło, a potem jadła ją nieznajoma. O niezapłaconych rachunkach i żelkach z tesco. O nauce i winnej naturze. O tym, że źle wyciełaś bluzkę, że nie zebrałabyś larw i że bys szybciej umarła niż byś się urodziła. O mrowisku ludzi w parku i o zgniłym warzywie. Szukanym tak pilnie po to, by się zmarnowało. |