Niedziela w mieście uznanym za duże
unosi się zapachem naftaliny,
wypełnia kościoły
i środki komunikacji miejskiej
aromatem rosołu
przekazywanym z okna do okna,
przysypia przed telewizorem—
miarowe oddechy
przesuwają się pomiędzy budynkami,
odpoczywają w opuszczonych wiatach.
Na obrzeżach centrum
panuje denerwujący spokój.
Zapadam się w niedzielny bezruch —
nie śpię,
nie funkcjonuję codziennością,
wdycham małomiasteczkowość
wystukiwaną odświętnymi obcasami
w rytm zwyczajów wielkich metropolii;
uciekam przed wścibskim wzrokiem
anonimowych twarzy,
niecodziennym przebraniem wtapiam się
w monotonnie zakreślane kółka
ludzkiego bigosu.
Nigdy nie lubiłam niedziel.
|