Cegła - Literatura - Proza - Poezja
100 000 KSIĄŻEK NA WWW.TAJNEKOMPLETY.PL !!!
AKTUALNOŚCI MEDIA PODREALIZM CEGIELNIA WASZE & NASZE WYWIADY LINKI KSIĘGA GOŚCI REDAKCJA
 
 
WRÓĆ | WYDRUKUJ

Karol Kłos

To nie mogła być skaza.

List

Adresatka: Magdalena Tulli, autorka listu „Skaza”, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2006.

To nie mogła być skaza.

 Przede wszystkim chciałbym zacząć od wystroju i podziękować pani za ten bruk na placu. To kamieniarz go dostarczył hurtem. Skoro hurtem to zapewne po niższej cenie, ale o tym nic mi nie wiadomo. Jeśli byłbym kamieniarzem, też bym chętnie sprzedawał duże ilości bruku po hurtowej cenie. Im więcej kupisz tym taniej kupisz. Skoro na kupnie dwóch rzeczy można zaoszczędzić dziesięć złotych, to oczywistym się staje, iż kupując tych przedmiotów dwieście zaoszczędzi się aż dwa tysiące złotych. To już suma jest nie do pogardzenia dla każdego kupca.
 Była kiedyś taka promocja w księgarni. Sprzedawali książki za połowę ich wcześniejszej ceny. Nie można jednak było wybrać sobie dowolnego egzemplarza, a jedynie te, które sprzedawcy wybrali do sprzedaży promocyjnej. No, w końcu skoro zdecydowali się na promocję, to mieli prawo decydować o przedmiocie promocji. Dodatkowym warunkiem promocji był zakup dwóch książek. A niech ich czart pogoni! Mimo tego jednak się zdecydowałem. Co prawda musiałem wydać sumę taką jak za książkę bez promocji, ale za to miałem możliwość przeczytania dwóch powieści. Krótko mówiąc, zgodziłem się z faktem, że księgarz naciąga mnie na sumę, której bym nie wydał w innych warunkach, ale co dwa egzemplarze to nie jeden.
 Wszedłem do księgarni. Książek było tam ... dużo. Sprzedawca miał włosy przylizane czymś świecącym się. Musiałem zmrużyć oczy. Ukłonił się grzecznie, przy tym pytając czego sobie życzę. Zapytałem o promocję. Wielki, jasny uśmiech rozświetlił jego oblicze. Założyłem okulary z fotochromami. Jasność biła od sprzedawcy tak wielka, że mi się szybki w okularach natychmiast zrobiły czarne. Widziałem tylko zarys postaci, jakby pomnik z brązu na tle zachodzącego słońca. Wtedy zrozumiałem, że to nie od sprzedawcy blask taki bije, a od osobnika za nim stojącego. Zrozumiałem wszystko w lot. Skłoniłem głowę grzecznie, jak mnie nauczono.
 Właściciel księgarni powiedział chłodno do sprzedawcy aby mnie zaprowadził do działu promocji, po czym poszedł na zaplecze. Słychać było stamtąd jak zaciera ręce z zadowolenia i podśpiewuje sobie dość powszechnie znaną melodię. Sprzedawca poprosił bym pofatygował się za nim. Cóż było robić, poszedłem. Prowadził mnie wąskimi przejściami pomiędzy stołami z wyłożonymi na nich książkami a wysokimi regałami, z półkami co trzydzieści centymetrów, wzmocnionymi od spodu metalowymi kątownikami dla uniknięcia ich wyginania się, na których poustawiano ciasno książki. Zrozumiałem w lot strategię sprzedawców. Na stołach wyłożono książki najbardziej atrakcyjne, modne, głośne, poszukiwane, aktualnie reklamowane. Natomiast cała reszta znajdowała się na regałach.
 Przechodząc mimo stołów siłą rzeczy patrzyłem na kolorowe tytuły, na krzykliwe okładki, na dobrze mi znane nazwiska, na głośne inicjały. Pełno tam było umięśnionych herosów, uzbrojonych policjantów, umundurowanych oficerów, roznegliżowanych aktorek, wspaniałych pałaców, wysokich wież, wielkich gór złota i mnóstwo jeszcze innych upragnionych rzeczy. Cen tylko nigdzie nie było widać. Sprzedawca prowadził mnie dalej. W rogu pomieszczenia stał mały stoliczek. Już z daleka widziałem cenę książki przekreśloną wielkimi czerwonymi kreskami, krechami, być może nawet belkami koloru czerwonego. Obok wypisano nową cenę. Jak miło. Właściciel musiał chyba dokładać do sprzedaży tej książki. Zdecydowałem się bez wahania. Okazało się jednak, że aby ją kupić muszę nabyć drugą książkę, ponieważ promocja obowiązuje tylko zestaw dwóch książek. Kupiłem obie, a co mi tam.
 Szczęśliwy szedłem za sprzedawcą w kierunku kasy. Przechodziliśmy obok stołów z książkami. Jak to w księgarni. Kolorowe okładki przyciągały spojrzenie. Była tam najnowsza książka tegorocznego noblisty. Proszę, proszę, kto by się spodziewał tak szybko po przyznaniu nagrody. Wydawca musiał się nieźle sprężać. A jakie wydanie. Obok leżała sobie spokojnie dwunasta część mojej ulubionej sagi. W takim razie musiała jeszcze być gdzieś niedaleko część jedenasta, bo ostatnio kupowałem dziesiątą. Była, a jakże. Zauważyłem też ostatnio bardzo reklamowaną serię o mitach w nowych interpretacjach. Były trzy tytuły. Potem zauważyłem dwie książki ubiegłorocznego noblisty oraz zestaw książek nominowanych do nagrody Nike. Byłbym został do rana w tej księgarni, gdyby sprzedawca nie zaczął wyłączać świateł. Narobiłem krzyku. Bardzo grzecznie mnie przepraszali i zapraszali ponownie. Zapłaciłem kartą i wyszedłem szczęśliwy. Potem bank odebrał mi samochód, bo na koncie zabrakło pieniędzy na kolejną ratę. Więcej już karty płatniczej nie zabieram ze sobą do księgarni.
No ale przyznać trzeba, że bruk był pierwsza klasa, doskonałej jakości, jeszcze doskonalszej faktury. Iście królewski bruk. To znaczy bruk przez królewskich majstrów układany. A może i nawet przez królewskich kamieniarzy ciosany ze skały w okolicznych kamieniołomach. Wbrew pozorom to wcale nie jest takie proste. Może przesadzam, bo w kamieniołomach to raczej pracowali niewolnicy lub więźniowie. Z całą pewnością nie mają oni czasu celebrować piękno faktury kamienia, nie przyglądają się mu z bliska, co najwyżej na wyciągnięcie ręki, może przedłużonej kilofem lub łopatą. Jeżeli nie są daltonistami, to mogą dostrzec co najwyżej zmianę koloru kamienia, co może również mieć wpływ na jego twardość i kruchość. Na placu jednakże można się było zatrzymać na chwilę, spojrzeć z zachwytem pod nogi i dostrzec te wszystkie warstwy geologiczne, te złoża, uskoki, fale zachodzące na siebie, cisnące się jedna za drugą bezładnie, jakby w popłochu, w strachu, w panice przed nadchodzącym sztormem dziejowym. Lub tąpnięciem. Dobrze, że pani wspomniała o owym tąpnięciu. Takich wrażeń się przecież nie zapomina, prawda?
 Takiego bruku jest już coraz mniej w naszych miastach, a nic nie zapowiada poprawy sytuacji w przyszłości. Coraz częściej leją beton na drogi, bo to szybciej i bardziej ekonomicznie. Bardziej ekonomicznie to znaczy taniej. Wyjaśniam, ponieważ w dzisiejszych szalonych czasach, by nie powiedzieć nieopatrznie: czasach skorumpowanych, ekonomie bywają różne, czasami wręcz przeciwstawnie różne, diametralnie, a może nawet diabolicznie inaczej interpretowane. Nawet wykładowcy już się w tym wszystkim pogubili, więc nic dziwnego, że ci biedni studenci nie zawsze potrafią załapać o co chodzi. Wzrok im się psuje od nadmiaru czytania przy słabym oświetleniu. Ale niech no tylko który spróbuje wkręcić większą żarówkę do lampki nocnej lub żyrandola w wynajętym pokoju, to już mu da popalić gospodyni tak, że zaiste aż dym pójdzie mu z głowy.
 Asfaltu potem leją kilka warstw na beton, żeby go zmiękczyć. Rozumiecie coś z tego? Bo ja nie. Pewnie chodzi o to, by się opony zbyt szybko nie zdzierały na betonie. Projektanci, dyrektorzy i inni decydenci jeżdżą zazwyczaj dobrymi, drogimi samochodami. Te samochody najczęściej są wyposażone w dobre, drogie opony. No więc projektują, a potem zatwierdzają projekty, a jeszcze później podpisują umowy lub decyzje o budowie dróg o takich parametrach, przy których ich drogie opony w drogich samochodach nie będą się zanadto zużywały.
Problem konieczności remontu drogi i wymiany warstwy wierzchniej asfaltu na nową jest stwarzaniem możliwości zatrudnienia dla prężnie się rozwijających przedsiębiorstw budowlanych, a tym samym zmniejszenia bezrobocia panującego w naszym kraju już od wielu lat. Stanowczo zbyt wielu lat. Robotnicy nie powinni mieć czasu na czcze rozmyślania, bo im wtedy przychodzą do głów bardzo głupie pomysły. Zostało to już udowodnione naukowo, po długotrwałych badaniach, obserwacjach, skrupulatnych notatkach, wielu eksperymentach, zużyciu ogromnej ilości słoików, próbówek, menzurek, rurek i czego tam jeszcze, po licznych dyskusjach w gronie osób zorientowanych, po licznych kłótniach w gronie wtajemniczonych. Wiele małżeństw zawarto w środowisku, wiele tez przeprowadzono rozwodów, zanim udało się wreszcie doprowadzić do uzgodnienia listy rozbieżności, a potem podpisać uroczyście końcowy raport. Posypały się tytuły naukowe, tematy prac doktorskich i odznaczenia. W końcu teorię o konieczności zapewnienia robotnikowi pracy w celu zapewnienia jego prawidłowego rozwoju emocjonalnego została dopisana do powszechnie obowiązujących prawd. Niedługo już zostanie też usankcjonowana stosownymi zapisami prawnymi. Wtedy wreszcie będzie można na zawsze pożegnać wszystkie rewolucje.
 Tak krawiec kraje jak mu materii staje. A że materii, to znaczy pieniędzy zawsze jest zbyt mało, to coraz jest mniej chętnych do dekorowania miast swoich, miast naszych przecie, ulic i placów w tych miastach brukiem. Już tylko czasami jakiś proboszcz wiejskiej parafii potrafi docenić walory bruku i zamawia kamień by dróżki na cmentarzu nim wyłożyć, lub drogę z kościoła do plebani. Idzie sobie potem pleban jak niegdysiejszy dziedzic, albo późniejszy sekretarz, po pięknym bruku, wolnym krokiem, dostojnie, gładząc się po guzikach sutanny, rozmyślając o przemijaniu czasu. O tych co odeszli, których znał przecie doskonale, a teraz leżą wszyscy jak jeden obok siebie w równych rzędach pomiędzy starymi klonami. Jakże im ścieżki obok kwatery wiecznej nie wybrukować, żeby łatwiej było liście jesienią zmieść, a po deszczu by nie trzeba było po kostki w błocie brodzić w drodze ku odwiedzinom, chwili zadumy, ku ukojeniu wspomnień.
 Trzeba pamiętać o wszystkich. Czasami wydaje się człowiekowi, że z durniem rozmawia, co to niczego nie rozumie, a on ci nagle wyjeżdża z takim dajmy na to cytatem, że aż w pięty idzie. Myślał by kto, że to filozof jaki, profesor co najmniej, lub inny mądrala dyplomowany co to mądrzyć się mu wypada, a to zwykły człowiek bez szkół, bez doświadczenia, bez znajomości nawet. Najprawdopodobniej zasługa to edukacji społeczeństwa przez środki masowego przekazu, zwłaszcza telewizji. Naoglądają się ludzie durniów podczas kłótni, idiotów podczas pyskówek, nasiadanych posiedzeń i innych różnych transmisji, to i potem na imbecylów nie chcą wyglądać, więc gadają zaraz do rzeczy, po ludzku, jak trzeba. Aż miło ich potem powspominać.
 Z tymi wspomnieniami największy jest problem. Są zawsze tak żywe, wyraźne, jakby to wczoraj było, jakby to wczoraj się rozmawiało. Ten uśmiech i błysk w oczach, który potrafił powiedzieć znacznie więcej niż słowa, a jakże często znacznie prościej niż słowa potrafiłyby wytłumaczyć. Te promienie słońca padające na policzki, przymrużone oczy, spokojne chwile na ławeczce w ogrodzie. Ten wiatr rozwiewający włosy jak dłoń ukochanej osoby. Pochylone plecy nad zagonkiem warzyw wymagającym pielenia, bo się chwasty rozrastały coraz bardziej. Prezenty przywiezione z dalekich mórz, dalekich lądów nieznanych, których dziecięca wyobraźnia nie jest w stanie umiejscowić w żadnym konkretnym miejscu. Były jak magiczne przedmioty z krainy baśni, przywiezione, dostarczone po tęczy, która spaja brzegi światów baśniowych i domu.
Również ten grymas bólu zadanego bez zastanowienia w nagłym porywie złości. Już się go nie da cofnąć, już się go nie zdoła naprawić ani za niego przeprosić. Już go nie zdąży wybaczyć. Nie pomogą kwiaty schnące powoli w wazonie, tracące każdego dnia kolejne płatki. Opadają na płytę kamienną jak liście na wybrukowaną ścieżkę i płaczą brązowymi łzami, które pozostawiają zacieki na kamieniu. Trzeba się sporo namęczyć, naszorować szczotką twardą, aby te ślady w końcu zmyć tak jak się zmywa rozmazany makijaż z twarzy.
 Taki bruk to zupełnie coś innego niż zwyczajne kocie łby układane na drogach. Kamień jego szlachetniejszy, dojrzalszy, łagodniejszy, mniej hałaśliwy, bardziej wyciszony, stonowany, po prostu dostosowany, dorobiony, ze znawstwem położony, z gracją i wdziękiem dopasowany. On tam jest na swoim miejscu. On tam po prostu jest. I basta. Takie jego przeznaczenie. Zalewanie go asfaltem jest bezczelną profanacją. Ileż to ulic w naszych miastach jeszcze nie odkryło swoich zamaskowanych skarbów? Pytanie to mogłoby pozostać bez odpowiedzi na zawsze gdyby nie owi robotnicy w drelichach, gdyby nie postacie w ubraniach roboczych, granatowych, zielonych, szarych lub pomarańczowych, które we wszystkich miastach zostały powołane do dbania o należyty stan dróg, studzienek kanalizacyjnych, rur, instalacji kanalizacyjnych i deszczowych. To oni usuwają usterki, zrywają plastry asfaltu łomami lub kilofami, aby się dostać do spodu. Wystarczy ich zapytać, poprosić uprzejmie, a udzielą informacji. To oni, jak kustosz każdego muzeum, znają tajemnice każdego miasta. To oni też znają położenie bruku, jego zasięg i pochodzenie. To oni mogą mu wystawić certyfikat autentyczności, a nawet rodowód. Taki bruk to skarb całego miasta.
Kamieniarz go powoływał do życia miarkowanymi uderzeniami młota. To wcale nie jest taka prosta sprawa jak by się mogło wydawać. Od zbyt silnych uderzeń pęknie nie tam gdzie potrzeba, a przed słabymi opędza się niczym krowa ogonem przed natrętnymi muchami. Trzeba wiedzieć gdzie uderzyć, jak uderzyć, kiedy uderzyć. To uderzenie musi być jak pocałunek, który otwiera drogę do dalszych pieszczot. Dobrze położony bruk na ulicach miasta stroi je jak sukienka kobietę, jak garnitur dyrektora, jak mundur generała, jak frak dyrygenta wreszcie. Nowoczesne miasta, albo raczej pragnące za takowe być uważane, pozbywają się strojących je bruków jako staroświeckich falbanek i koronek, jako barokowych detali zaśmiecających formę pięknego, modernistycznego miasta. Niektórzy projektanci chcąc wykazać się już nawet nie nowoczesnością, a ponowoczesnością, szlachtują swoje projekty przebudowy miast jak prosiaki w rzeźni, pozbawiając je wszystkich ozdób, dekoracji, akcentów, elementów, a w zamian zalewając miasto szkłem, stalą i betonem.
 Tym czasem prawdziwi znawcy duszy miasta, każdego miasta, starają się zachować jego najpiękniejsze miejsca, najbardziej zapadające w pamięć oblicza. Często nawet niefunkcjonalne, droższe, wymagające dużych nakładów pracy elementy celowo się zachowuje, konserwuje, a nawet odtwarza, aby to co stanowiło piękną część naszego własnego świata przetrwało również dla dzieci i wnuków.
 Muszę przyznać, że należą się pani podziękowania, pani Magdaleno, również za te stroje. Kobieta potrafi docenić wagę stroju. Chociaż niby to nie strój decyduje o wartości człowieka, ale w historyjce opowiedzianej przez panią jest inaczej niż w życiu, czyli dokładnie tak jak w życiu prawdziwym. Normalne życie przecież do prawdziwych nie należy. Wszyscy od zawsze o tym wiedzą. W prawdziwym życiu potrafią docenić człowieka, jego zdolności i możliwości. Jej także. W prawdziwym życiu robi się karierę, zdobywa uznanie, złote epolety, medale i krzyże zasługi, z którymi powiązane są nierozerwalnie stosowne dodatki do emerytury. Potem można te medale przypiąć do czerwonej poduszki i ponieść za trumną, a ludzie mogą się wtedy przekonać o wartości i zaletach odchodzącego.
 Natomiast w normalnym życiu nikt sobie nie zawraca głowy tego typu bzdurami. Każdy myśli tylko i wyłącznie o sobie, o swoim interesie, niezależnie od tego jak jest on duży i czy jeszcze wciąż potrzebuje podtrzymywania, popychania, smarowania czy innych zabiegów, tudzież czynności. W normalnym życiu każdy dba o swoje dochody, dochody swojego męża lub kochanka, dochody swoich dzieci, rodziców, teściów. No, tych ostatnich to nie zawsze. Tam strój, wygląd każdego jest bardzo ważny, czasami najważniejszy. Generał musi się wyróżniać w tłumie szeregowców.
Pani posadziła nas na widowni teatru, wcześniej pobierając opłatę za wstęp, miejsca siedzące, klimatyzowaną poczekalnię, wodę mineralną bez gazu, i kazała słuchać. Od razu było wiadomo, iż kostiumy będą odgrywały pierwszoplanową rolę w przedstawieniu. Ot, materialistka jedna. Pamiętam jak dzieckiem jeszcze będąc grałem rolę w przedstawieniu amatorskiego teatru dzielnicowego. Kostiumy szyły nam mamy. Dekoracje robiły mamy. Natomiast dialogi pisały nam mamy. Reżyserką była, co chyba oczywiste, mama. Przygotowywaliśmy się bardzo rzetelnie. Próbowaliśmy kilka razy dziennie, sumiennie, w każdej wolnej chwili, jak się zeszły sąsiadki z dziećmi swemi, zwłaszcza wieczorami długiemi, jesienno-zimowo-wiosenno-letniemi, u nas, jak prawdziwi artyści. Ileż było tego przebierania, ubierania, rozbierania, zakładania, to chyba nikt nie potrafi zliczyć.
 Przy okazji trzeba było się nauczyć szycia ubrań, aby pomóc mamie. Wykroje spodni i koszul nie były wcale trudne. Wystarczyło rozpruć jakieś już znoszone egzemplarze. Jakość materiału, jego kolor, grubość lub gatunek nie miały znaczenia. Wszak sąsiadki też nie przynosiły kostiumów z najmodniejszej krempliny, tylko ze zwykłych fartuchów do sprzątania i gotowania, jakie miała każda gospodyni domowa w tych interesujących czasach. Szwy nie musiały być dokładne ani mocne, bo wtedy materiał można było ponownie wykorzystać.
 Już sam wstęp nie pozostawiał w tej materii żadnych złudzeń. Pokazałaś, że materiały nie tylko bardzo Cię zajmują, jak każdą kobietę, lecz będą wręcz rządzić światem przedstawionym, decydować o powodzeniach bądź niepowodzeniach postaci. Przepraszam wszystkie wojujące feministki, tudzież feministów, za te słowa. Macie rację, zgadzam się, że mężczyzn również zajmują materiały. Czasami zajmują tak bardzo, iż nie mogą się doczekać ich zdejmowania. Tak, tak. Jakie to urocze. Też mieliśmy taki numer w swoim repertuarze. Przychodzi gruby facet do gabinetu lekarskiego.
-Dzień dobry, panie doktorze, mówi otyły osobnik.
-Proszę się rozbierać, poleca pan doktor.
-Ależ panie doktorze, oponuje przybyły.
-Proszę się najpierw rozebrać, a potem porozmawiamy.
-Skoro pan doktor nalega to dobrze. Pacjent zdejmuje z siebie kurtkę, po czym usiłuje zagaić rozmowę.
-No więc, panie doktorze, chodzi o to... .
-Prosiłem, żeby się pan rozbierał, prawda? Doktor nie pozwala pacjentowi zabrać głosu.
-Ależ panie doktorze!
-Proszę nie podnosić głosu, proszę pana. Jest pan w gabinecie lekarskim, a tu ja wydaję polecenia. Do pana należy słuchać i wykonywać co każę. Nawet wtedy jeżeli wydaje się to panu niezrozumiałe. Zrozumiano?
-Naturalnie, panie doktorze, ja tylko... .
-No więc proszę nie dyskutować, tylko natychmiast się rozebrać do pasa.
Po tak zdecydowanym i stanowczym poleceniu pacjent milknie zajmując się zdejmowaniem z siebie kolejnych ubrań. Zdejmuje sweter, drugi sweter, trzeci sweter, flanelową koszulę, drugą flanelową koszulę, wełniany bezrękawnik, czyli tak zwany u nas lifk, potem kolejną koszulę, koszulkę z krótkim rękawkiem, następną, jeszcze jedną. W miarę zdejmowania kolejnych sztuk ubrań okazuje się, że pacjent wcale nie jest otyły, nawet nie jest normalnie zbudowany, tylko jest wręcz chorobliwie chudy. W końcu stale przed doktorem rozebrany do pasa.
-No więc panie doktorze... .
-Teraz to co innego, przerywa mu doktor, słucham pana uważnie. Co też panu dolega?
-No więc, panie doktorze, otóż nic mi nie dolega. Chciałem tylko panu doktorowi powiedzieć, że przywiozłem węgiel.
Tak to mniej więcej wtedy wyglądało. Zabawy było co niemiara.
No ale przecież materiały to także materiały budowlane, materiały promocyjne, materiały informacyjne, szkoleniowe, poglądowe i wiele innych. Wracam honor wam, kochane, więc zawrzyjmy rozejm. Zresztą co tu dużo gadać, również jestem feministą. Naprawdę. Całkiem poważnie. Starałem się kiedyś usilnie zostać sekretarzem dyrektora. No i się udało. Szczera prawda. Tylko na krótko, bo potem go wylali za molestowanie seksualne sekretarza. Następny dyrektor zatrudnił kobietę. Na nic nie zdały się skargi i zarzuty o dyskryminacji.
 Kto jak kto, ale pani to doskonale rozumie, że niektórzy ludzie bywają dyskryminowani przez innych, prawda pani Magdziu. Tak szczerze mówiąc między nami, to wcale nie mam pewności, że jest pani, tak jak ja, feministką. Ale mogła by pani być nią, prawda? Mogła by pani. To by nawet pasowało mi do kontekstu.
 Tak więc od początku było wiadomym, że to materiały będą rządzić światem, bo na początku było złoto. Potem było jeszcze złoto, a później było znowu złoto. Temu materiałowi nic się nie oprze. Dla złota każdy zrobi wszystko. I wszędzie. Nawet w takiej historyjce. Pozory były rzecz jasna inne. Na początku wszędzie było pełno kurzu, pyłu, brudu, latających w powietrzu drobinek. Wystarczyło odsłonić okno, zapalić świecę lub latarkę, a okazywało się, że powietrze aż gęste jest od wirujących piórek, kłaczków, pęczków, nitek i innych form przestrzennych. Byle się człowiek oparł o ścianę, a już miał koszulę od rdzy wybrudzoną, od farby wymazaną. Wszędzie było pełno farby, ale nie po to by upiększać otoczenie, lecz właśnie dla uprzykrzenia, spłycenia, zatarcia. Niby to była zwykła dykta, a wielkie plastry farby łuszczyły się i opadały pod nogi. Niby to była ściana solidna, a co rusz to tu to tam kawałki tektury się odklejały, zszywacze wypadały, nici puszczały, a brzegi rozchodziły się na dobre kilka centymetrów. Można było udawać, że się szpar z jednego pokoju do drugiego nie widzi, ale jak się cienie postaci z jednego domu rzucały na podłogę w innym domu, było to już trochę denerwujące.
 Swoją drogą to by był wspaniały film. Ciekawe czy już ktoś kupił prawa do filmu. Pewnie to tajemnica handlowa. Aktorzy by rozmawiali w pokoju o sprawach rodzinnych, dajmy na to o tym, że się pokojówka dziwnie zachowuje, jak by była jakaś zakochana czy co, a przez szparę w ścianie byłoby widać tę właśnie dziewczynę podczas stosunku z dziadkiem. A co! Dziadek też człowiek. Czas już najwyższy sprzeciwić się brutalnej dyktaturze młodości, zdrowia i urody. Toż to nie uroda tylko horror gdy anorektyk pieprzy się z anorektyczką. Można odnieść wrażenie, że to jacyś kosmici się parzą. Już piękniejsze byłoby zbliżenia dwóch/dwojga manekinów oglądane na tle półek z książkami i kolorowych wieszaków z ubraniami. Mam nadzieję, iż te słowa panią nie bulwersują.
 Nie tylko ściany były dziurawe. To samo z dywanami. Nie było żadnego, który by się nie pruł. Czasami wzory na dywanie układały się w najprawdziwszy labirynt, bo zesztukowane z kilkunastu usiłowały sprawiać wrażenie nowego dywanu. A jak się człowiek potknął, niechcący zahaczając o brzeg i zawijając go choćby tylko trochę, to zaraz taka otchłań się spod niego wyłaniała, że trzeba było szybko dywan poprawiać aby się bestie z piekła na świat nie przedostawały. Trzeba było tego nieustannie pilnować. Każda z postaci stawała się w takich warunkach strażnikiem, obrońcą, woźnym, cieciem. Niby nie było etatu dla dozorcy, a się dozorców namnożyło ponad wszelką miarę. Uknuto nawet hasło, że dozorca to brzmi dumnie. Wystarczyło wziąć do ręki pierwszy lepszy kij lub trzonek, młotek lub łopatę, by tym gwoździe dobijać, zszywki doginać, dyktę podpierać, tekturę przyklepać, a już wszyscy dokoła patrzeli z podziwem i nabierali szacunku dla ludzkiej pracy, dla spostrzegawczości, dla przedsiębiorczości. Był taki jeden brygadzista, który nawet obiecywał wędkę zamiast ryby, ale jak zwykle skończyło się na kiju. Dobrze, że nie był to kij samobij, bo wtedy to by się dopiero porobiło.
 Tak naprawdę jednak chodziło o duże ilości złota. Wszyscy słyszeli o miedzi brzęczącej i złocie płynącym. Próchno jak złoto świecące. Stąd się wzięła legenda o ważkach obsypanych złotym puchem. Trzeba było ten strumień złota wyprać, zalegalizować. Dlatego powstała legenda o królu Midasie. To był najlepszy pomysł brygadzisty, pomysł roku.
Wysyłało się paczki miedzianych naczyń do króla, a wracały od niego naczynia złote. Interes kręcił się przez długie lata, aż się synowie o sukcesję pokłócili, jeden drugiego kamieniem poczęstował po głowie, no i się biznes skończył.
 Potem łatwowiernym podsunięto dla zmyłki faktury na srebrne gwoździe. To był dopiero gwóźdź wieczoru. Wszyscy zaczęli szeptać o srebrnych ćwiekach.  Żaden celnik się nie połapał. Gdzieniegdzie rozsypano drobne ilości tego towaru. Dla ściemy. Chwyciło. A jak! Musiało chwycić. A złoto tymczasem poddawano procesowi galwanicznemu i pozłacano nim nici. Nici do szycia. Zwyczajnie. Nici koloru złotego można przetransportować przez każdą granicę. Całkowicie legalnie. Polak jednak potrafi. Nawet cło zostało zniesione na nici. Ze względu na duże zapotrzebowanie do produkcji ubrań i mundurów. Zwłaszcza mundurów. Doświadczony krawiec, wieloletni przyjaciel rodziny, tymi nićmi obszył mundury wojskowe. Inne również. To dlatego dziewczęta tańczące w przerwach meczu mają szaty połyskujące złotą nitką, złote sukienki, złote staniki, złote majtki. To dlatego w tańcu potrząsają złotymi pomponami.
 Krawiec szył aż mu się ręce trzęsły z wrażenia. Nic dziwnego. Terkot maszyny krawieckiej przywodził na myśl zbliżająca się lokomotywę albo odgłosy sekretarki piszącej na maszynie. Tak to materia opowieści wysnuwała się spod tej maszyny, a palce śmigały w powietrzu jak złota igła, szybciej od myśli. Jak patrzę na te klawisze maszyny do pisania to aż mi się wydaje, że one zaczynają mieć maleńkie dziurki na nitkę, aby je przyszyć do palców.
 Ma pani rację, pani Magdo, że stroje decydują o wszystkim. To przecież strój Adama odróżnił go od małp. Dopóki nie zakrył swojej nagości nie wiedział, że jest człowiekiem. Mógł skakać z gałęzi na gałąź, a małpy traktowały go jak swojego. Fakt, nauczył je obierać banany, więc miały swój interes w dobrym go traktowaniu. Zawsze można było mieć nadzieję na kolejną lekcję. Dużo też nie brakowało, a nauczyłby je posługiwać się ogniem. Któż wie jak potoczyłyby się losy obu gatunków, gdyby Adam przed swoim zejściem z drzewa nauczył małpy gotowania potraw. Być może zamiast lodów bananowych istniałaby tylko zupa bananowa. Kotom też by się wtedy bardziej oberwało. Bez dwóch zdań. Znacznie częściej małpy by im przypalały ogony, zamiast w popłochu uciekać na najwyższe gałęzie.
 Potem było tak samo. Skóry zamieniono na sukno. Było lżejsze, wygodniejsze, nie cuchnęło skunksem ani słoniną. Nie prowokowało kotów. Od tej pory waga krawca bardzo wzrosła. Z czasem miał taki brzuch, że już nie mógł dosięgnąć ręką do maszyny. Trzeba było zatrudnić pracowników. Krawiec, Krawczyk i Krawczyński to najstarsze rody książęce. Gdyby syn Krawczyńskiego był nie zabił wuja po tym jak ten zabił mu ojca, to by potem nie musiał uciekać do Danii ani zmieniać nazwiska na Cham.
Byłem. Zobaczyłem. Przeczytałem. Szycie nie jest celem, jest środkiem wiodącym do celu. Celem jest kolejna opowieść.
 To nie było wiadome od samego początku. Początkowo było to pilnie strzeżoną tajemnicą wojskową. Powołano do życia specjalne służby. Misja owych służb specjalnych było dochowanie tajemnicy. Honor położono na szali. Przysięgało się na miłość do ojczyzny i rodziny. Z czasem zapodziało się gdzieś słowo: rodzina. Od tej pory przysięgi zaczęły być łamane, niedotrzymywane. Oficerowie tajnych służb pojawiali się w najmniej oczekiwanych miejscach. Przylatywali śmigłowcami, a odjeżdżali tramwajem. Albo odwrotnie.
Chociaż z tym śmigłowcem ukrytym w chmurach to już chyba przesada. Tak samo było w opowiadaniu „Mór”. Pisze się przez ó, bo chodzi o mór od morowego powietrza, od zarazy. Chmury były tak nisko, że gdy przesuwały się nad miastem to zahaczały o sterczące nad dachami anteny telewizyjne. Wywoływało to iskrzenie, przeskakiwanie iskier pomiędzy elementami anteny. Gęste, czarne chmury wyglądały jak jakaś zupa w talerzu odwróconym do góry dnem. Wtedy stół musiałby być przybity do sufitu. Takie dekoracje byłyby równie zabawne jak ten plac.
 Mafia miała sporo roboty z zamaskowaniem swoich działań. Musiała strzec się zarówno tajnych służb jak i zwykłych obywateli. Gangsterzy nigdy nie mogli być pewni własnego bezpieczeństwa. Każdy przechodzeń mógł być wtyką. Dlatego wszystko musiało sprawiać wrażenie normalnego, legalnego interesu. Na wypadek niezapowiedzianej kontroli narkotyki rozprowadzano jako cukier. Każda plotka o nadchodzącym kryzysie wpływała na wzrost sprzedaży narkotyków.
Dla odmiany, zamiast mąki sypano do worków gips, a mąkę do worków po wapnie. Wapno natomiast można było na rynku dostać tylko w postaci płynnej zawiesiny rozlewanej do butelek od mleka. W celu rozpoznania właściwego towaru magazynierzy posługiwali się specjalnymi wzorami. Gdyby nawet wpadły one w niepowołane ręce, to swoim wyglądem przypominały niechlujnie rozwiązaną krzyżówkę. Nikt w tym nie mógł się połapać. Trzeba przyznać pani, pani Madziu, sporo odwagi, skoro odważyła się na ujawnienie realnych władców i dysponentów naszego świata. Nie każdy by się na to zdobył. Odważne spojrzenie rzuca sporo światła na niektóre problemy naszego codziennego życia. Na odkrycie całej prawdy przyjdzie jednak jeszcze trochę poczekać. Zwłaszcza, iż nie obyło się bez drobnych błędów i przekłamań. No ale któż z nas nie popełnia drobnych błędów.
 Na Placu Zwycięstwa tłum zebrał się w ciągu jednego dnia. Tramwaj nie miał daleko do jeżdżenia, nie musiał nadrabiać zaległych kilometrów. Jak wskazówka sunął sobie po tarczy zegara, to znaczy rynku, a pośrodku rosło miasteczko namiotów i znoszonych, czarnych lub granatowych płaszczy.
Dyktator nie zważał na protestujących. Oni nigdy nie zważają. Zachowują się jak słonie w kuchni. Jak coś spadnie na podłogę strącone ogonem lub trąbą, to trudno. Nigdy nie chcą płacić. A służby tymczasem wyłapują działaczy, wylewają kawę z termosów, wyrzucają bułki, których i tak nikt nie chciał jeść, bo były upieczone z gipsu zamiast mąki. Takie dekoracje starczają na dłużej. Prawdziwe bułki, jeśli nawet postacie by ich nie zjadły, to zjadły by je myszy. Natomiast gipsowych bułek, ciastek czy chleba nikt nie zje. A poza tym sami spróbujcie rozliczyć się z magazynierem po spektaklu, kiedy brakuje rekwizytów, bo na zapleczu ktoś akurat dzisiaj nie zjadł śniadania i był głodny.
 Oczywistym jest, że w końcu ich rozgonią. Posłużą się pałkami, kijami, gazem łzawiącym lub wodnymi armatkami. Na protestujących sposobów jest bez liku. Można stado gołębi zarazić ptasią grypą i wypuścić nad tłum, żeby na niego z góry oddawało guano. Tak to się chyba fachowo nazywa. W razie potrzeby można do tego celu używać również kaczek. Zamiast setkami tysięcy wybijać chore stada lepiej wykorzystać je do walki z opozycją, z zamieszkami, z rewolucją.
Każda rewolucja niesie ze sobą oczyszczenie. W tym przypadku musiałoby to być oczyszczenie przy pomocy ognia, albo przynajmniej wapna. Dopiero później armatki wodne, żeby się sąsiednie domostwa nie zajęły. Albo przed zatkaniem wywietrzników wsypać im ten proszek. To byłoby straszne. To byłaby wielka tragedia. Niczyja to wina, że tragedie zdarzają się właśnie ludziom, a nie na przykład świniom. Nie ma tak dobrze. Tragedie zdarzają się ludziom, bo tylko ludzie potrafią o nich opowiedzieć.
 Ci obcy zawsze zagrażają nam i naszym bliskim. Nie wiadomo skąd biorą takie tanie bluzki i buty, którymi zalewają nasze targowiska. Nie wiadomo skąd biorą takie ilości gumy do żucia i czekolady. A czy to jest zdrowe albo przebadane przez Instytut? Czy ktoś im wystawił pozwolenie? Dlaczego nie płacą podatków? Kto ich ubezpieczył? Kiedy potrącono im składki emerytalne i chorobowe? Nikt tego nie dopilnował, więc nie ma się co dziwić, że się ludzie obawiają. Przecież tam nikt nie dba o bezpieczeństwo konsumenta. Nigdy nie wiadomo czym możemy się zarazić od takiej hołoty. Oni są zawsze groźni, niebezpieczni i źli. Naszym patriotycznym obowiązkiem jest z nimi walczyć, ich usunąć, zlikwidować.
Na początek wystarczy piwnica pod kinem. Stary schron można szybko zaadoptować na więzienie, na obóz. Jednak nie na długo, bo magazyn też jest potrzebny. Trzeba więc będzie szybko wymyślić inne rozwiązanie. Trzeba będzie znaleźć sposób na następny krok. Tylko nie trzeba pytać mieszkańców, bo zaraz wszystko oprotestują. Tak właśnie było z mieszkańcami Helu, którzy nie chcieli więzienia. Nigdzie nie chcą więzień, domów poprawczych, ośrodków Monaru ani schronisk. Niech sobie bezdomni, narkomani i złodzieje zostaną u siebie.
 Jak każda opowieść tak i ta nie mogła się obejść bez odrobiny przemocy. W każdej przygodzie potrzebne jest napięcie, aby przyciągnąć, zawłaszczyć uwagę widowni. Widzimy zatem niewinnego chłopca, dziecię czyste o pyzatej buzi, o wielkich oczach patrzących ufnie na świat. Ów potomek, następca, zapewne kochany miłością gorącą, wychuchany, idący przez plac z gazetami pod pachą. Ów syn robotnika na placu, być może na Placu Czerwonym, nazwy wszak nigdzie nie podają, co celowym jest zabiegiem. Ten młodzieniec podejmuje się pierwszej w swym życiu pracy w nadziei podołania obowiązkom.
Plac Czerwony jednak krwi się domaga i przemocy. Ciążenie historii jest zbyt silne. Dziecko temu nie podoła. Przewracają więc chłopca moce nieczyste, siły destrukcji, gdy wicher dziejów zadął mocniej. A z boku wyglądało jakby to pies potrącił chłopaka, jakby to mały kundel wytrącił mu gazety i rozsypał po placu. Zaroiło się natychmiast od stóp wszelakich i na obcasach roznieśli w proch cały nakład. Zanim się zdążył obejrzeć, zanim się spostrzegł, już mu nawet ostatnie drobniaki zwędzili, ostatni grosz zarąbali. Nawet rozpłakać się nie było kiedy.
 O zgrozo nieuchronności dziejów, o zgubna tkaczko przeznaczenia. Niewinnie na psa padło oskarżenie. Nikt nie stanął w obronie kundelka. Ledwo się zakręcił na placu, a już do niego z rewolweru ktoś mierzy, celuje z zemsty pragnieniem w oczach. Niewinne dziecię stało się zbrodniarzem. O losie okrutny! O ironio dziejów! Rewolucja czkawką się odbiła i niewinność w zbrodnię zamieniła. Przepadły wszystkie odcinki „Zwierzyńca”. Na nic krasnoludki, na nic sarenki. Nawet królewna nic nie poradziła.
 Tylko opowiadać o tym, to było jeszcze mało. Raz puszczona w ruch zbrodnia nie potrafi się zatrzymać. Gdybyśmy chociaż mogli przestać czytać, rzucić tę opowieść w kąt gdzieś, ścierką nakryć, zamieść w kąt i stertą szmat przykryć, to by może jeszcze jakoś dało się ujść z honorem. Uratować dumę własną każdy chciałby, ale podczas rewolucji, przewrotu, zamachu, czy chociażby tąpnięcie nikt nie zważa na uczucia. Wszyscy depczą się wzajemnie. Zamiast wyprzedaży towaru trzeba by tam wyprzedaż osób zorganizować. I o dziwo, Madziu nasza miła, też niepomna doświadczenia innych dałaś się zapędzić w kąt, wprowadzić w maliny.
Widziałaś przecie, musiałaś słyszeć te informacje, widzieć relacje, poznać opowieści o nadziejach producentów filmu o przepięknej miłości dwóch gejów na koniach. Nie pomogła odwaga producenta, bo geje Oskara jednak nie dostali. Miłość przegrała z problemami społecznymi. Tak więc trzeba się było tych problemów trzymać kurczowo, a nie na dach urzędu sprowadzać dwóch chłopców.
Dobrze wiedziałaś, iż społeczeństwo nasze zacofane, że ciemne jest i homofobiczne, więc po cóż się było pchać na ten dach z owymi chłopcami. Skoro już jednak wejść im tam kazałaś, to niechby chociaż jeden z nich spad z hałasem na plac pod koła wprost tramwaju. Mało ci było na dachu kota, mało było skrzypka, to jeszcze chłopięta się musieli napatoczyć. No ale na szczęście wiatr i mrozy szybko ich z dachu przepędziły. Tu biję brawa, składam gratulacje.
 Napięcie jednak nie mogło opadać. Porwano więc naczelnika urzędu. Sprawa prosta i zupełnie zrozumiała. Jeśli trzeba było kogokolwiek porywać, to właśnie najwyższego rangą biurokratę. Dyrektor do spraw ekonomicznych nieźle to sobie wymyślił. Przez długi czas trzeba było faceta na dyrektorskim stołku utrzymywać, pensję mu płacić niemałą, a jeszcze premie i nagrody, dodatki służbowe, funkcyjne, ulgi, telefon komórkowy, sekretarkę, samochód z kierowcą. Całe szczęście, że na benzynie chociaż się zaoszczędziło, bo nijak nie szło samochodem wyjechać poza plac.
Ale mechanicy i tak co chwilę wymyślali przeglądy sezonowe, naprawy, wymiany, regulacje, dokręcanie, ustawianie, mycie, pastowanie, suszenie. Tych czynności bywało na liście zazwyczaj o kilkanaście więcej, a rachunki z każdym przeglądem coraz wyższe. Gdyby chociaż na placu znajdował się skup złomu, to można by tego grata sprzedać, albo w komis oddać.
 Porwanie naczelnika stanowiło pewne rozwiązanie. Dotychczasowe poniesione nań koszty można było doliczyć do sumy żądanego okupu. Tak też zapewne uczyniono. Jeśli byłbym porywaczem, to doliczyłbym jeszcze sobie prowizję. Tak na wszelki wypadek, żeby było z czego ustąpić w razie prób negocjacji. Najprawdopodobniej tak właśnie uczyniono, w wyniku czego żądana suma okupu okazała się tak wysoka, że nikogo nie było stać na jej uiszczenie. Dlatego naczelnik urzędu już nie powrócił na zajmowane wcześniej stanowisko.
Pod tym akurat względem znacznie lepiej jest być posłem lub senatorem. O podobnie tajemniczym porwaniu, albo raczej tajemniczym uwolnieniu porwanego czytałem w „Porwaniu”. Tam jednak chodziło o coś zupełnie innego. Tu natomiast w tajemnicy pozostał nie tylko sam fakt uprowadzenia, jego mocodawcy i wykonawcy, ale również cel. Niby to oszczędności kadrowe, a jednak wnikliwy obserwator dostrzeże od razu niekonsekwencje w postępowaniu. Przecież sama pani mówiła, kochana Madziu, że nie wnika zanadto w rachunki i faktury, że zbyt skrupulatnie ich nie sprawdza. To jest najbardziej tajemnicze. No ale ile można o porwaniu. To już zaczyna być nudne.
 Skoro już raz się rzekło, że napięcie nie powinno opadać, to trzeba było historię znowu posunąć do przodu. Wtedy stała się rzecz straszna. Ktoś posunął się nawet do kanibalizmu. Wiadomo dokładnie kiedy się to stało. Właśnie wtedy gdy ślepiec zaczął się przeciskać do przodu, bo nic nie widział. Pewnie nic więcej też i nie zobaczył, ale co się stało to się nie odstanie. Dziecko zniknęło. Nikt się nie przyznał do winy. To oczywiste. Nikomu też winy nie udowodniono. Żeby było jasne. Cała reszta była okryta niezgłębionym mrokiem domysłów. Być może część organów sprzedano nieznanemu pośrednikowi pewnej tajemniczej firmy medycznej. Nie można wykluczyć takiej ewentualności.
Niepodważalnym też jest panujący w tłumie na placu głód. Gipsowych bułek nie dało się zjeść. Cementowo gipsowe chleby mogły ewentualnie posłużyć co najwyżej do bazgrania nimi po murach domów. Zebranym od rana na placu ludziom żołądki schnęły w szybkim tempie, przyklejały się do krzyża, to znaczy do kręgosłupa.
 Wszyscy wiedzą nie od dziś, że mięso niemowląt jest niezwykle delikatne. Z całą pewnością dałoby się je pogryźć i połknąć nawet na surowo, bez pieczenia, gotowania, smażenia. No, może przydałoby się nieco przypraw i coś do popicia. Takie zostawili nam świadectwa ci, którym nie udało się przeżyć wielkich oblężeń, epidemii, wojen czy innych kataklizmów i katastrof. Zostały po nich tylko świadectwa w notesach, pamiętnikach lub listach. Tym, którym udało się przetrwać nie w głowie były opowieści o strasznych pomysłach, o przerażających praktykach, o tajemniczych ceremoniach, o mrocznych rytuałach. Nikt z nich nie zamierzał składać świadectwa przeciwko sobie. Niektórzy nawet zdecydowali się na wymordowanie wszystkich pozostałych przy życiu towarzyszy, którzy mogliby zostać świadkami ich zbrodni.
 Pomimo rozpaczy rodziców, pomimo natychmiastowej akcji poszukiwawczej przedsięwziętej przez krewnych, dziecka już nie odnaleziono. Na pewien trop naprowadził policjant. To oni właśnie są szczególnie predysponowani do rozwiązywania tego typu zagadek. Tym razem jednak policjant podsunął obserwatorom możliwe rozwiązanie wbrew sobie. Tak właśnie. Wbrew sobie. Być może nawet przez nieuwagę, albo przez głupotę. Bardzo często się przecież zdarza, że zatrudniają na odpowiedzialnych stanowiskach różnych durni. Tak właśnie mogło być również i tym razem. Otóż ów policjant dał się zobaczyć, pozwolił by go zobaczono, dopuścił do zauważenia przez postronne osoby, podczas spaceru wokół placu z maleńkim udem w garści, które to udko obgryzał ze smakiem. Doprawdy, trzeba być kompletnym debilem, by paradując po ulicy równocześnie oblizywać się i cmokać z maleńkim udem w garści. Toż każdy potwór robiłby to w swej norze, a on sobie wyszedł na ulicę. Trzeba przyznać, że funkcjonariuszy nasze państwo zawsze miało kiepskich.
 Takiej rzezi niewiniątka świat już bardzo dawno nie widział. W dodatku wszystko wskazuje na to, iż odbyło się to w majestacie prawa. Skandal! Groza! Horror! No a potem to już tylko usiąść i płakać. Łzy same się cisnęły do oczu. Wydawało mi się, że jestem zimnym draniem, a tu masz. Czy można się było nie wzruszyć, widząc poganianych ludzi w drodze po swoją śmierć. Bito ich kijami. Żeby tylko. Słaniali się na zmęczonych nogach, ledwie szli, właściwie pełzli, a jeszcze ich bito. Albo raczej pomimo. Nie był to pierwszy marsz śmierci. Tamten upamiętniono. Postawiono pomniki, wmurowano tablice. Są miejsca gdzie można składać kwiaty. To ważne. Pozostawiono druty kolczaste i niektóre baraki. Ku pamięci. Tymczasem mieszkańcy miasta nie życzyli sobie miejsc pamięci, upamiętniania martyrologii. Na placu było stanowczo zbyt mało miejsca.
 Jednego tylko zabrakło pani, Magdaleno. Nie mam o to zbyt wielkich pretensji, ale nieco wiadomości z geografii by się przydało. Chociaż troszkę, nie za wiele. Każde dziecko wie, że gdyby kopać tunel aż na druga stronę planety, to dotrze się nie do Ameryki, tylko do Chin. To podstawa. To nawet fundament. Wymagana odrobina edukacji. To po pierwsze. A po drugie taki tunel musiałby przechodzić przez strefę płynnej magmy we wnętrzu planety. Takie podróże zostały już opisane, a nawet również sfilmowane. Mniej więcej wiadomo więc jakie wymagania musiałyby spełnić pojazdy do podróży na wskroś planety. Z całą pewnością wymagań tych nie spełniają taksówki. Pomiędzy bajki należy więc włożyć historię o sprowadzeniu dużej ilości taksówek w celu wywiezienia uchodźców z piwnic pod kinem do Ameryki.
 Reasumując. Powieść jest wspaniała, nieskazitelnie i z polotem napisana, nieźle wymyślona. Scenariusz był genialny. Co tu dużo mówić, po prostu genialny. Lektura tej powieści przynosi czytelnikowi mnóstwo radości, mnogo wzruszeń, sporo emocji. Wiele słonych łez wytoczą oczy zanim dobiegną po rzędach liter do końca utworu.
Scenografia bardzo estetyczna, pełna dopracowanych elementów, wręcz dopieszczonych składników.
Kostiumy przemyślane, sensowne, dobrze ilustrujące dziejącą się akcję.
Praca dekoratorów oraz monterów dekoracji wymaga zauważenia, choć przydałoby się nieco więcej staranności przy zamalowywaniu nowych teł, wymienianych fragmentów. Trzeba by więcej czasu i pracy poświęcić usuwaniu usterek, naprawianiu uszkodzeń, a zwłaszcza wykonywaniu jednolitych elewacji.
Pomimo tych w zasadzie drobnych i być może nieistotnych uwag polecam serdecznie historię autorstwa pani, pani Magdaleno. Zapoznanie się z ową opowieścią przyniesie każdemu wiele pożytku, radości, a także ulgę w cierpieniu, złagodzi ból istnienia, odsunie troski, dopomoże w codziennej walce z przeciwnościami życia. Będę polecał lekturę.
Pozdrawiam serdecznie.

 
  STRONY PARTNERSKIE I POLECANE PRZEZ MAGAZYN CEGŁA  
   
  Portal turystyczny Noclegi-Online Wrocław  Kalambur