Cegła - Literatura - Proza - Poezja
JEST JUŻ 24 NUMER MAGAZYNU CEGŁA - PIECZĘĆ, PYTAJ W KSIĘGARNI TAJNE KOMPLETY, PRZEJŚCIE GARNCARSKIE 2, WROCŁAW
AKTUALNOŚCI MEDIA PODREALIZM CEGIELNIA WASZE & NASZE WYWIADY LINKI KSIĘGA GOŚCI REDAKCJA
 
 
WRÓĆ | WYDRUKUJ

Karol Kłos

W szafie

List

Adresatka: Olga Tokarczuk, autorka listu „Szafa”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2005.

W szafie.

 Nie. Nie. Nie. Tak by powiedział pan premier po przeczytaniu pani książki. Wszystko się pani pomyliło. Nawet z numeracją pokoi nie doszła pani do ładu. A przecież numeracja pokoi to w każdym hotelu bardzo poważna sprawa. Wie pani o tym doskonale, prawda? Zdaje pani sobie z tego sprawę, a jednak pozwoliła pani sobie na nieuwagę, by nie powiedzieć: na lekceważenie szczegółów. To już, doprawdy, przesada. Dla tak doświadczonej autorki tego typu wpadki to już prawdziwa kompromitacja. Trzeba było chociaż sekretarza nająć, za pół ceny na pół etatu, jakiegoś studenta albo skrupulatną studentkę ku dorobieniu sobie do stypendium. Niechby sobie owa studentka grzebała w papierach, szperała w notatkach, nawet jeździła do wód lub źródeł w celu skonfrontowania rzeczywistości ze stanem wiedzy, a pani by tym czasem mogła sobie spokojnie i w komfortowych warunkach tworzyć dalej swe wiekopomne dzieło. Największe autorki tak wiele poświęcały czasu i uwagi przygotowaniu rzetelnej dokumentacji, że pozostawiły po sobie całe szafy papierów, sterty fiszek, tony lub jeśli ktoś woli to kilometry akt. Wszystko to jest nie tylko wielką spuścizną równie wielkich umysłów, ale również niepodważalnym dowodem owej wielkości.
 To było w wigilię Świętego Jana, gdy ta orkiestra ciągnęła miastem ku wieczorowi. Najpierw była uroczysta msza święta w kościele z udziałem władz miasta, a w szczególności miejscowego koła Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego. Przecież to właśnie oni byli organizatorami święta. Przemarsz ulicami miasta miał zainteresować wczasowiczów i spowodować ich masowy udział w imprezach organizowanych tego dnia. Przemarsz ten był nie tylko bardzo głośny, ale również niezwykle widowiskowy. Dlaczego pani nic na ten temat nie napisała? Nie rozumiem, pomimo całej mojej sympatii.
 Niektóre kobiety założyły niebieskie spódnice, niebieskie czepki na głowy, jakie się kiedyś, dawnymi czasy nosiło, niebieskie chusty na ramiona i białe bluzki. Wyglądały przepięknie, modro, to znaczy niebiesko, jak fale morza rozlanego szeroko aż po horyzont. To właśnie nad morzem, na Rybakach, na Nordzie ludzie najbardziej doceniają niebieski kolor. Jest on kolorem magicznym, kolorem morza, kolorem żywiołu dającego pracę i karmiącego rzesze rybaków z ich rodzinami, ale również zabierającego życie, przynoszącego ze sobą katastrofy morskie, kataklizmy sztormów i powodzi.
Wyglądały jak błękitne niebo po burzy przyozdobione białymi falbankami chmur. Ten widok zawsze przywodził na myśl radość z dobrej pogody, nadzieję na dobre zbiory, gdy deszcz podlał uprawy, a słońce pozwalało je zebrać. Niebieski i biały to kolory aniołów na niebie, zwiastunów wybawienia, obrońców i stróżów.
Wyglądały jak łąka pod lasem przyozdobiona niebieskimi i białymi kwiatami. Gdzieniegdzie nawet rzucała się w oczy krwista czerwień maków, to znaczy ust umalowanych, różowe pączki policzków, tęczowe skrzydełka motylich powiek jak kolibry trzepoczących małymi piórkami na wietrze. A wiatr przynosił zapach świeżości, jędrnej skóry namaszczonej pachnącymi mydłami, odrobiny luksusowych perfum, trochę więcej bardziej pospolitych dezodorantów. Lekkie podmuchy zamiatały przestrzeń jak fartuch gospodyni przynosząc delikatny powiew zalatujący piwem. To od grupki mężczyzn, którzy przed uroczystością zdążyli jeszcze wypić po jednym pełnym.
 Strażacka orkiestra, a może to była orkiestra rybacka, trudno to jednoznacznie rozsądzić, gdyż większość jej członków była zarówno rybakami jak i strażakami, po wielodniowych przygotowywaniach grała nad wyraz zgodnie, harmonijnie, melodyjnie, a co szczególnie ważne – do taktu. Rybackie czapki zdjęli z głów tylko w kościele. Potem były one znakiem rozpoznawczym miejscowych, tutejszych, organizatorów, dla odróżnienia ich od wielkiej rzeszy wczasowiczów. Taka czapka była jak proporzec łopoczący na wietrze nad szwadronem kawalerii podczas szarży. Dla nich ten przemarsz przez miasto był właśnie taką szarżą, atakiem mającym przynieść zwycięstwo nad zwyczajnością, pospolitością, codziennością zwykłego dnia. To było wszak również ich święto, a może właśnie przede wszystkim ich święto.
 Orkiestra szła na przedzie. Orkiestra zawsze fedruje na przodku. Tak mówią górnicy. Górale mówią, że orkiestra jest jak lawina. Jak nie zagrzmi to i nie zagra. Wojskowi mówią natomiast, że jak nie huknie, to i nie zatańczy. Rybacy natomiast lubią mówić, że jak się nadmą, w trąby dmuchną, to aż kobietom spódnice podwieje do góry, jakby to sztormowy wiatr wiał od morza. A jak powieje od morza to każdy rybak woli być przy swojej kobiecie i jej pilnować, bo nie od dziś wiadomo, że morski, północny wiatr niesie ze sobą aż ze Szwecji rozpustne nasienie, a ta kobieta, która wtedy po morskim brzegu spaceruje bez majtek zaraz w ciążę zajdzie. To stąd w nadmorskich, portowych miastach tak dużo się rodzi dzieci nieślubnych. Czasami to się nawet urodzi jakiś takie czarne dziecko, że od razu wiadomo, iż sam Zły musiał w tym maczać swoje ohydne palce, albo jaką inną część ciała.
 Zaraz za orkiestrą jechał drąg. To znaczy koń ciągnął wóz, na którym położono sobótkowy pal, czyli wysokie drzewo specjalnie na tą okazję ścięte w lesie, z przymocowaną do niego beczką wypełnioną suchymi polanami drewna i smołą. Na tym drągu siedziały dziewczęta z rocznika sobótkowego, czyli kończące właśnie dziewiętnaście lat. Wszystkim zawsze było wiadomo, że dziewczęta lubią siadać na drągach. Im większy tym lepszy. Dziewczęta, rzecz jasna, piękne jak maliny, jak kwiatki wiosenne, poubierały się w długie sukienki, głowy przystroiły wiankami, oczy i usta wymalowały, a wypiwszy nieco z butelek przyniesionych na imprezę przez kolegów śpiewały radośnie, tudzież ochoczo. Lekka bryza marszczyła im włosy, które falowały w rytm śpiewanej piosenki. Melodia niosła się daleko, aż się ludzie schodzili z sąsiednich ulic i przyglądali widowisku. Dzieci z radością klaskały w dłonie wołając, że chcą iść tam gdzie tak ładnie grają.
Wojtek miał wtedy chyba ze cztery latka. Muzyka orkiestry, hałas wiwatów i salw bardzo mu się spodobały. To była jego pierwsza sobótka. Asia pięknie go wystroiła w najnowsze ubrania, które kilka dni wcześniej kupiła podczas wyjazdu do Gdyni. Na nogawkach spodni były wyhaftowane kolorowe napisy. Do tego dopasowane kolorystycznie buty znanej firmy, której nazwy nie wymienię, by uniknąć posądzeń o krypto reklamę. Ponadto miał piękną bluzkę z krótkimi rękawami, a na niej sweterek. Była by pani zachwycona, widząc ten sweterek. Znam pani upodobania do ubrań, do stroju, mówiąc ogólnikowo, do pewnego rodzaju stroju, ma się rozumieć. Oglądałem niedawno całą masę pani fotografii. Trzeba przyznać, że do fotografów to pani ma szczęście.
 Dziewczęta trzymały w dłoniach rakietnice, z których wszystkie razem, na hasło, po okrzyku na cześć rocznika oddawały salwę posyłając w niebo całą gromadę rakiet. Od huku aż dzwoniło w uszach, ale taka uroczystość jest tylko jeden raz w roku, a w każdym roczniku tylko jeden raz w życiu, więc im więcej hałasu tym więcej będzie potem wspomnień. Obok maszerowali chłopcy. Przepraszam, nie chłopcy tylko młodzieńcy, młodzi mężczyźni, herosi prawdziwi z oczami sypiącymi iskrami jakby im się te oczy rozpalały od jakiegoś miecha dmącego od wewnątrz, bohaterowie wcześniejszych opowieści o wyprawie do ciemnego lasu po pal sobótkowy.
 Wyprawa to była zaiste bardzo niebezpieczna. Las był daleko. Trzeba było iść dobre kilkaset, a może nawet kilka tysięcy metrów. Odległość zależała od miejsca rośnięcia owego niezwykle prostego, tudzież wysokiego drzewa. W lasach sosnowych rosnących nad morzem nie jest to wcale takie proste jak by się wydawało. Przez cały rok wieją tu porywiste wiatry, w wyniku czego drzewa są najczęściej niskie, karłowate, powyginane, poplątane jak warkocz Weroniki z leśniczówki, co to wilków się nie bała, a nawet je kochała miłością gorącą, lecz przez te niewdzięczne bestie pożarta została w kwiecie wieku. No więc prostego drzewa długo trzeba było szukać. Bywało, że i ze świecą, gdyż dnia nie starczyło na poszukiwania. W końcu jednak drzewo się odpowiednio proste i wysokie znajdowało, więc można było przystępować do jego wyrębu.
 Wprzódy jednak, zgodnie z ojców nauką, trzeba się było posilić przed ciężką pracą. Każdy wyciągał co tam miał za paskiem od spodni, lub za sznurkiem, jak mu na pasek nie starczało. No więc znalazła się wódka czysta, średniej marki, smaku jeszcze gorszego, aczkolwiek rozgrzewająca wyśmienicie i kalorii dodająca pijącemu wiele. Była też butelka wódki żołądkowej gorzkiej, butelka bimbru pędzonego nocą w stodole, kilka butelek wina taniego, oraz jedna wina drogiego, ale za to słodkiego. Znalazła się też kiełbasa, tylko problem w tym, iż nie starczyło jej dla wszystkich. Niektórzy musieli pić bez zagryzania. O popitce jakoś nikt nie pomyślał.
 Na całe szczęście usiedli pod tym drzewem, które zamierzali ściąć. Inaczej by go już w tych ciemnościach nie odnaleźli. No ale posiliwszy się kilkoma butelkami wódki i wina przystąpili ochoczo do pracy. Po zwróceniu obiadu kilku kolegów trzeba było odprowadzić na pobliską łąkę. W świetle księżyca nie bardzo można było ocenić ich stanu ani wyglądu, więc zostali na łące. Pozostali wrócili pod feralne drzewo. Feralne, ponieważ po jego ścięciu okazało się, iż to nie jest to drzewo, które miało być tej nocy pozyskane. Trzeba było powtórnie przystąpić do rąbania. Następne drzewo było wystarczająco proste i okazałe. Musiało nieźle warzyć. Gdy po chwili do uszu stojących nad powalonym drzewem kolegów dotarły jęki przygniecionego, wszyscy razem rzucili się mu na pomoc. Usiłowali go wywlec spod pnia, ale nie dało się. Trzeba było akcję ratunkową skoordynować. Jedni usiłowali podnieść powalony pień, a wtedy inni pomagali koledze wydostać się spod niego. Wszystko zakończyło się szczęśliwie. Grunt był grząski, więc powalony kolega nie doznał poważniejszych obrażeń. Pod ciężarem pnia zapadł się w miękką ziemię.
 Potem wspólnymi siłami udało się załadować pień na wóz. Koń jakoś dał sobie z nim radę. Mężczyźni natomiast przystąpili do opijania udanej akcji. Rozsiedli się na kilku ławkach. Ponieważ ławki te były ustawione w zbyt dużych odległościach od siebie by można było prowadzić normalną rozmowę, trzeba je było wyrwać z ziemi i ustawić w jednym miejscu. Ktoś zrobił zakupy w całodobowym sklepie. Wreszcie można było spokojnie porozmawiać, przedyskutować przebieg zbliżającej się sobótki, wspólnie zaplanować kilka najbliższych dni.
Niektórzy z nich już otrzymali przydziały mobilizacyjne, bilety na drogę, wezwania jak wyroki, więc będą wkrótce opuszczać swoje domy, przekraczać bramy koszar, zostawiać za sobą świat dzieciństwa i swobody. Młodzieńcy również mieli rakietnice, a niektórzy pochodnie, z których oprócz blasku tak się dymiło, że wszystkim wkoło łzawiły oczy.
 Mężczyźni umalowali twarze, koszulki przyozdobili kolorowymi rysunkami. Ileż tam było syren z wydatnymi piersiami, ileż orłów z ostrymi szponami i wielkimi dziobami, ileż demonów, byków rogatych, kostuch, okrętów, kotwic, żaglowców, piratów, pistoletów, armat, rekinów i całe mnóstwo innych straszydeł. Z obu stron szeregami asekurowali swoje dziewczęta, które odgradzali od tłumu gapiów, jakby broniąc je przed niegodziwościami świata. Ten przemarsz był ostatnią okazją do obrony dziewic. Gdy mężczyźni wrócą z wojska po dwóch lub trzech latach, niejedna z nich swojego dziewidztwa znaleźć nie będzie mogła. Tego dnia jednak wszystkie one były czyste i święte, aż blask bił na kilometr od tego pochodu.
 Letnicy się zbiegali ze wszystkich stron, więc tłum gęstniał z minuty na minutę. Aż się burmistrz zaniepokoił tymi rozruchami. W lot zrozumiał, że z młodością nikt nie wygra, a tym bardziej nie wygra słaba władza lokalna. Strażników miejskich miał mało pod swoją komendą, a cywilni pracownicy magistratu nie mieli zamiaru życia oddawać w obronie nawet demokratycznie wybranej władzy. Burmistrzowi nie pozostało nic innego jak władzę i klucze do miasta oddać dobrowolnie w ręce młodego żywiołu rocznika poborowego, któren już się rozpanoszył na estradzie, już się wtoczył na plac przed urzędem, już się dobrał do skrzynki z szampanem radzieckim i z głośnym śpiewem, przy wtórze wiwatów, krzyków, tudzież salw z rakietnic oddawanych podchodził właśnie do mikrofonów, aby zaśpiewać kolejny hymn ku czci młodości i życia. Radość wylewała się strumieniami z oczu młodzieńców i ich równie młodych towarzyszek. Duma wlewała się wodospadem do serc stojących nieopodal rodziców. Oni też to kiedyś czynili. Oni też byli młodzi i radośni. Kiedyś. Teraz cała ich nadzieja w młodym pokoleniu legła i rosła z każdym rokiem. Teraz ci młodzi byli im ratunkiem.
 Potem pochód potoczył się dalej, aż dotarł do brzegu „Małego Morza”. Tam dziewczęta puściły swoje wianki na wodę i pozwoliły im odpłynąć w siną dal. Było to jak proroctwo, którego spełnienia już nie mogły się doczekać. Dlatego tez śpiewały głośno i z radością o nadziei i tęsknocie, o rozstaniu i powrocie, o czekaniu i kochaniu wreszcie. Śpiewając do tańca się rwały, zamiatając sukienkami, kołysząc biodrami, warkoczami potrząsały i truchtem podskakując jak kozice pobiegły czym prędzej do swoich chłopaków.
Mężczyźni natomiast ustawili pal, podparli go drągami, zawiązali liny, a potem zaczęli tak długo strzelać z rakietnic do beczki na palu, aż ta się zapaliła wielkim płomieniem. Choć słońce już zachodziło zrobiło się jasno od ogniska. Wszyscy wkoło śpiewali, wiwatowali, strzelali do wiwatu, podnosili toasty, opróżniali butelki i tańczyli przy dźwiękach oddalającej się już orkiestry. Młodzież udawała się na zabawę, widzowie poczęli wracać do domów, a strażacy zajęli się dogaszaniem ogniska. Już świtało gdy ostatni uczestnicy święta zasypiali.
 Ponieważ noc była chłodna, wróciwszy do hotelu zamierzałem plecy ogrzać przy piecu, wzorem wielu pokoleń moich przodków. Jak się w piecu dobrze napali, a później w odpowiednim momencie go zamknie, to jest gorący aż do wieczora. Pamiętam jak nam mama ogrzewała pierzyny o piec przed pójściem spać. To był codzienny ceremoniał przez całą zimę. A gdy się wróciło z sanek z przemarzniętymi stopami to najlepszym sposobem było szybko zdjąć buty i położywszy się na tapczanie nogi o piec oprzeć aż się rozgrzeją. To właśnie dlatego długo się zastanawiałem przed podjęciem decyzji o rozbiórce pieców. Wolałbym staroświeckie piece od nowoczesnych grzejników, ale cóż było robić, gdy człowiek robił się coraz starszy, coraz bardziej wygodny, coraz mniej nadający się do rąbania drewna. Wróciłem więc z imprezy do hotelu, a tu o żadnym piecu nawet mowy być nie może. Pod oknami zęby szczerzą zimne kaloryfery. Któż by palił w centralnym o tej porze roku. Trzeba było skorzystać ze sprawdzonego sposobu i szczękając zębami kłaść się do łóżka, zawijać się w kołdrę i czekać aż się organizm sam zagrzeje. Aby usprawnić to ogrzewanie oprócz kołdry nakryłem się jeszcze serwetą ze stołu.
 Tak, moja droga pani Olgo. Tak to mniej więcej było. Pewnie już pani zdążyła zapomnieć. Co do lustra w szafie to też się pani pomyliła. Fakt, że szafy w tym hotelu mieli przepiękne. Byłem nimi zachwycony. Miały rzeźbione nogi i narożniki. Lustro jednak było na zewnątrz, na środkowych drzwiach, a nie w środku szafy. A co się tyczy owego miejsca na cały świat we wnętrzu szafy to dzisiaj już wszyscy znamy tę bajeczkę, bo została całkiem nieźle sfilmowana, a potem została kasowym przebojem kin w wielu krajach. To jednak nie pani odkryła Narnię w szafie.
 Co do hotelu „Capital”, w którym pani sprzątała, a ja mieszkałem, to należy on do ludzi niezwykle bogatych, chyba najbogatszych w naszym mieście. Zdążyłem dość dobrze ich poznać przez te kilka tysięcy nocy i dni spędzonych w, bądź co bądź, ich domu. Ona wysoka i chuda jak patyk. Niektórzy pracownicy mówią, że jest długa jak każdy rok u niej przepracowany, a chuda jak pensje, które płaci. Coś w tym musi być, bo pracownicy rzeczywiście wyglądają na zaniedbanych, a pracują z takim wyrazem twarzy jakby im ta praca sprawiała ból. Dopiero w tym hotelu zobaczyłem jak może boleć praca. Teraz już się nie dziwię widząc pracownika wymykającego się do piwiarni w czasie pracy. Ja tych upokorzeń też bym nie zniósł na trzeźwo.
 Oprócz wysokiego wzrostu ma także bardzo wysokie mniemanie o sobie. Zwłaszcza o swojej wyższości nad innymi mieszkańcami naszego miasta. Twierdzi, że w odróżnieniu od wszystkich pozostałych właścicieli hoteli, pensjonatów, restauracji, sklepów, barów, taksówek, apartamentów w luksusowym „Domu Zdrojowym”, którzy dumni są z tego, ze tworzą tak zwaną klasę średnią naszego bogacącego się społeczeństwa, ona sama tylko jest wcale nie tak małym zalążkiem klasy wyższej, czyli przyszłej arystokracji.
 Natomiast małżonek tak pięknej żony i właściciel równie pięknego hotelu jest człowiekiem niskiego wzrostu, by nie powiedzieć człowiekiem małym, ale o gołębim sercu, oraz raczej gołębich, puszystych kształtach. Wygląda na pierwszy rzut okiem jak ów słynny detektyw, albo raczej aktor odgrywający jego rolę w serialu: zaokrąglony, zadbany, ulizany, nawet wąsy mając ulizane, w nienagannie skrojonym garniturze, toczący się dostojnie przez świat zamieszkały przez zbrodniarzy i złodziei. Tak jak i tamten nieustannie zaglądał we wszystkie kąty hotelu w poszukiwaniu skradzionych sztućców, w tropieniu złodziei i malwersantów.
 Biada każdemu kto odważył by się zabrać choćby jeden widelec ze stołu w restauracji hotelowej do pokoju. Majętny gospodarz hotelu uważał, że pięknie ułożone serwetki na stole są dziełem sztuki, więc nie potrafił ukryć oburzenia na widok gościa wyjmującego z wachlarza choćby jedna papierowa chusteczkę. – Czy oni nie mogą uszanować moich starań? Grzmiał w kuchni do kelnerów. – Czy oni muszą wciąż rozwalać te cudowne muszle, te wspaniałe kwiaty, te okazy szlachetnej sztuki układania serwetek? Ile jeszcze razy będę musiał kupować kolejne kartony papierowych serwetek? Ile proszku do prania znowu będę musiał kupić, skoro ta hołota nie potrafi zjeść obiadu nie pobrudziwszy przy tym obrusa? A do tego znowu węgiel się kończy, a te umorusane brudasy nie potrafią umyć rąk bez zmarnowania tony gorącej wody.
 Sukienki sprzątaczek rzeczywiście były bardzo ładne i schludne. Widać było od razu, że skrojone na miarę i uszyte każdorazowo tak, aby pasowały do kształtów ciała. Kojąca, różowa i biała szachownica sprawiała, że człowiek dostawał ochotę na partyjkę szachów z pokojową. Zwłaszcza, jeżeli była młoda, ładna i zgrabna. No właśnie. Szachownica, pani Olgo, a nie paski. Pamiętam doskonale ten wzór, bo właśnie z grą w szachy mi się kojarzył za każdym razem gdy mijałem na korytarzu któregoś z kociaków. Szczerze mówiąc, to panią też pamiętam, ale nie była już pani w wieku tych kociąt. No ale pardon. Nie miałem zamiaru wypominać wieku.
 Proszę sobie przypomnieć. Skoro na każdym piętrze głównego skrzydła hotelu było osiem pokoi, to dlaczego wspomina pani tylko o siedmiu pokojach? No i przede wszystkim, dlaczego przemilczała pani pokój numer 225, czyli akurat ten, w którym ja mieszkałem? To chyba jakaś prowokacja. Nie zawaham się nawet przed nazwaniem takiego postępowania sabotażem. Pokoje o numerach parzystych były usytuowane od strony północnej, od podwórka, zawsze zacienione, chłodne i wilgotne. Natomiast pokoje z numerami nieparzystymi wychodziły swoimi oknami wprost na ulicę przed hotelem, wprost ku słońcu, ku gorączce południa. Ponadto, pod numerem 221 było małe pomieszczenie bez okna, w którym były przechowywane firany, pościel, narzuty, wazoniki do kwiatów, popielniczki, foliowe worki na śmieci i całe mnóstwo innych rzeczy. No i jeszcze jedna poprawka. Nie było pokoju 200, tylko 222. To przecież oczywiste. Pierwsza dwójka oznaczała skrzydło budynku, druga piętro, trzecia numer pokoju. Taki system obowiązuje w wielu hotelach. Czy wyobraża pani sobie pokój oznaczony cyfrą 0, bo ja nie.
 Tamtego roku upały rozpoczęły się już w połowie czerwca. Temperatura powietrza z każdym kolejnym dniem się podnosiła, aż w końcu zatrzymała się w okolicach stu kilkunastu stopni, to znaczy około czterdziestu w skali Celsjusza. To było jedyne takie lato. Nigdy go nie zapomnę. Właśnie dlatego pozwalam sobie zwracać Pani uwagę na te niektóre drobiazgi. Rozumiem doskonale, że pamięć bywa zawodna. Przypominam więc kilka faktów.
Pozdrawiam serdecznie i uniżenie mając nadzieję iż się Pani nie obrazi. No więc pa.

 
  STRONY PARTNERSKIE I POLECANE PRZEZ MAGAZYN CEGŁA  
   
  Portal turystyczny Noclegi-Online Wrocław  Kalambur