Przechadzam się. „Za kilkanaście lat przez centrum miasta przepływać będzie rzeka, zielonymi bulwarami spacerować będą mieszkańcy, niedaleko mostów wędkarze będą łowić ryby”. A ja najchętniej przeszłabym się ulicą trzeciego maja w latach trzydziestych dwudziestego wieku.
„Milcz miasto!” - mówię. Zbyt szumnie istniejesz, miasto.. Tutaj się wydarza...posłuchaj: „Ludzie przechodzą i nie przeczuwają, ze nad głowami im przelatują ogniste pocałunki; z okna do okna przesyłane reką: mouth-to-eyes, mouth-to-face, mouth-to-mouth, and so on...” To się dzieje w nadprzestrzeni. Tam gdzie nie istnieje już atmosfera. Przynajmniej nie ta ziemska. To się dzieje w nadrealizmie. To jest stworzone z dwóch połówek. Realnej i nie.
To jest realne: spacer. Spacer w górę brukowanymi chodnikami, w dół ze spływającą wodą deszczową. Nie ma tu pięknych mostów – takich jak praskie. Nie ma, cudownych pomników – żadnych posągów Zeusa, czy Heliosa, które gdyby były i gdyby mogły ożyć opowiedziałyby piękną historię o przecięciu się dwóch spojrzeń. Nie ma cudownych ogrodów – cudownych ogrodów królowej Semiramidy. Punkty miasta zaznaczane kilkuminutowym przestępowaniem z nogi na nogę, w miejscu. Tworzona tym samym teoria (o)znaczenia. Po powrocie do domu nakładam te punkty na mapę i łączę. Powstają połączenia, linie proste, łamane zachowujące w swoim skreśleniu zasady zwykłej geometrii na płaszczyźnie. Powstaje teoria (o)znaczenia. I jakże, teraz mówić o obcości tego miasta. Przechadzki tymi samymi drogami wywołują zawsze jeden i ten sam – w pierwszej sekundzie wystąpienia – skurcz w żołądku, jakbym razem z obiadem połknęła widelec, który teraz jednym ze swoich zębów, albo nawet wszystkimi naraz wgryzał się w ściankę. Odwiedzam znane miejsca. Puste. Pusto. Mimo tłumów. Pomimo godziny. Tłumy. Pusto. Pusto(kowie).
„Milcz miasto!” – nie mam ochoty słuchać, słyszeć nawet przypadkiem twoich werbalnych wyziewów. A tu z każdej dziury, z każdego otwartego okna, z każdej dziurki od klucza:
„After party nie będzie.”
„Pani Kasiu, jak to jest być Nosowską ? Właśnie szukam dla siebie nowej nazwy. I wcale nie wydaje mi się, że to kwestia niezmienna, może nazywając siebie po imieniu, innym, wcale nie będę inną sobą. Choć Krzysztof był innego zdania.”
„To chłopiec czy dziewczynka ? Nie za wcześnie na takie szufladkowanie, moja droga?”
„Stoi pani w kolejce. To ja też postoję. 6 strzykawek i 3 igły. Proszę.”
„Wyznaczam widelcem ścieżki na talerzu.”
„Księżyc to jedyny naturalny satelita Ziemi.”
Przysiadam na ławce. Wieczór nie jest chłodny, choć jest zima, mroźna dość bardzo. Śnieg się skrzy. Pod butami przechodniów rozlega się charakterystyczny dźwięk zaistnienia mrozu. W bawełnianych kokonach po zęby, przytupują w miejscu, rozcierają ręce i sprawdzają, czy żyją przyglądając się od czasu do czasu wydobywającej się z ich ust i nozdrzy parze. A tu żadnej pary. Pod moimi butami nie skrzypi śnieg. Nie jest mi zimno. Przysiadam na ławce. Zapalam papierosa. Ostatni raz mówię przez zaciśnięte zęby: „Milcz miasto!”. Wyciągam książkę bez tytułu. Otwieram. Pierwsza strona. Pusta. Odwracam. Druga strona. Przebiegam wzrokiem po płaszczyźnie białej karty; trochę chropowatej, w szczeliny papieru delikatnie, subtelnie, z wolna dopasowują się spadające płatki śniegu, wygładzając ją. Przebiegam wzrokiem po fakturze. Linijki zapełniają się tekstem:
‘Kamień i woda... czy reinkarnacja dokonywać może się na płaszczyźnie jednej osi czasowej, przynależnej jednemu Istnieniu, jednemu życiu ? Czyż owa ‘reinkarnacja’, transformacja nie następuje czasem kompletnie z nagła, rzucając nas w odmienną formę, kiedy to ‘kamienność’ jawi się niezmienną formą, a tu nagle stajemy się plastyczni, podatni... jakby całość wszechświata złożonego z wszelkiej materii, gdzie każde osobno w połączeniu daje istotę, Istotę, roztrzaskała się, albo nie, lepiej została podzielona na części składowe, aby móc się im bliżej przyjrzeć, aby odkryć każde z osobna jako niezależnie trwające. Wyobraź sobie skałę, kamień drążony ciurkiem wody, najczystszą z możliwych – wyobraź sobie przy tym nie naznaczony człowiekiem górki krajobraz, gdzie wszelkie pierwiastki stanowią o idealnej równowadze, wyobraź sobie zatem tą wodę, ten strumyk tak mały, tak uparty, że w owej upartości, drąży korytarze, aorty dla oddechu twardej skały! Wygładza ostre krawędzie. Spływając w swojej wielkiej mocy, swoim przeźroczem, odbija światło dając taniec kolorów, tworząc pryzmat, punkt z którego rozchodzą się nowe obrazy. Woda jest żywiołem, mającym w swojej niepozornej kruchości, siłę równie ogromną jak twardość kamiennej skorupy. ‘możesz nawet włożyć rękę i wyjąć po drugiej stronie mnie...’ czyż to nie tak że wtedy woda się rozstępuje, tworząc korytarz dla formy, która pozornie przebija taflę ? Pozornie, bo przecież wypiera. Nie zostaje przebita. Odstępuje na krok, daje pole a potem otacza. ‘możesz sprawić, że wyparuje’ ... para, zmiana stanu cieczy... zmiana właściwości i znów się przeradzamy, w swoich nowo nabytych cechach możemy nie odnaleźć cech przeszłych, ucząc się na nowo egzystencji. Wcale nie musimy zniknąć...’
Kończę czytanie na stronie trzeciej. Zegar wybija sekundy. Miarowo. Mogłabym idealnie zmierzyć sobie puls przykładając dwa palce w odpowiednie miejsce na szyi, albo na ręce w miejscu gdzie przeważnie samobójcy robią cięcie. Zegar wybija sekundy. Miarowo. Ta sama sekunda mija w odniesieniu do różnych rzeczy w różnym tempie. Ta sama. Nie ma czasu. A tym samym wszystkie pojęcia się mieszają. Każda poprzednia sekunda jest tą samą, co każda następna. To czemu następuje zmienność. Ruch zaprzecza trwaniu w jednej i tej samej sekundzie. Przecież to niezgodne z logiką. Logika została w płaszczu, którego na dzisiejszy spacer nie ubrałam, bo wcale nie jest mi zimno. W tym samym płaszczu pozostało jeszcze wiele innych pojęć. Pochowanych po kieszeniach, zaszytych w podszewce jak najważniejszy skarb. A to nie tak. Potraktowałam się wybiórczo, by pozbyć się chaosu. A przecież chaos stanowi najwyższy ład. Można według własnego widzi nie widzi mi się sklejać poszczególne części tworzyć chromatyczne formy, witraże, krajobrazy naszej własnej ziemi i naszego własnego nieba. Wydawałoby się, że tylko wtedy następuje synergia. Choć teraz bardziej rozsądna w swoim absurdzie zdaje się synergamia. To przecież tylko niewinny proces wyborów. Ale i owy proces skupia w sobie również wybór przyjmowania słów i ich definicji.
Na niebie jaśnieje księżyc. Na czarnej płachcie zasłony nieba. Srebrny glob zawieszony jakby miał zaraz spaść nam na głowę. A przecież jest tam od tak dawna. Powstała hipoteza, że 4,5 miliarda lat temu na skutek kolizji kształtującej się Ziemi z inną planetą został oderwany fragment materii ziemskiej, z której uformował się Księżyc. Wynikałoby z tego, że nie ma w nim nic magicznego. Zwykły kawał ziemi. Inna hipoteza głosi o możliwości przechwycenia przez ziemskie pole grawitacyjne Księżyca powstałego jako samodzielna planeta. Jak to przechwycenia ? To on nie z własnej woli został naszym satelitą ?
„Chodzę po mieście” – wtedy nie moim, teraz nie moim, nigdy nie moim. Bezsensownie chodzę szukając punktu libracyjnego, miejsca w przestrzeni, w którym następuje równoważenie sił oddziaływujących na ciało znajdujące się w tej przestrzeni.
„Milcz miasto! Nalej mi wódki” – jeśli tylko forma mojej dłoni zdoła uchwycić formę kieliszka w tej przestrzeni.