Cegła - Literatura - Proza - Poezja
JEST JUŻ 24 NUMER MAGAZYNU CEGŁA - PIECZĘĆ, PYTAJ W KSIĘGARNI TAJNE KOMPLETY, PRZEJŚCIE GARNCARSKIE 2, WROCŁAW
AKTUALNOŚCI MEDIA PODREALIZM CEGIELNIA WASZE & NASZE WYWIADY LINKI KSIĘGA GOŚCI REDAKCJA
 
 
WRÓĆ | WYDRUKUJ

Katarzyna Ładosz

Mistrz i chleb

Mistrz i chleb (parafraza dzieła M. Bułhakowa pt. „Mistrz i Małgorzata”)

 

 

„A po co jestem mu potrzebna? – przebiegle zapytała Małgorzata.

– Tego dowie się pani później.

– Rozumiem… mam mu się oddać – powiedziała z zadumą Małgorzata.

Azazello jakoś wyniośle chrząknął i odpowiedział tak:

– Mogę panią zapewnić, że każda kobieta na świecie marzyłaby o tym – fizjonomię Azazella wykrzywił uśmieszek – ale muszę panią rozczarować, to się nie stanie.”

 

M. Bułhakow, „Mistrz i Małgorzata”

 

 

Słońce opadało łagodnie ku nieruchomej wodzie, rozlewając się po niej najwymyślniejszymi odcieniami pomarańcza, fioletu i purpury. Wieczór był ciepły i spokojny, orzeźwiające powietrze roztaczało miły zapach trawy, mułu i jeziora, gdzieś w trawie intensywnie grała szarańcza. Chodnik zdążył obeschnąć po przedpołudniowym deszczu, gdzieniegdzie jedynie zalegały w dziurach niewielkie kałuże. Kończył się kolejny zwyczajny dzień wiosny.

Spojrzała w górę na szaroniebieskie niebo; nad Jej głową przeleciało niewielkie stado ciemnych ptaków i zatoczyło koło. Nogi podkurczyła pod ławkę, dłonie złożyła na udach i drżącymi lekko palcami mięła niezbyt świadomie swoją jasnobeżową sukienkę.

Wzięła głęboki wdech, pokręciła głową. Ponownie utkwiła wzrok w zachodzącym słońcu – złocistopomarańczowym, już nie tak gorącym, pozwalającym spoglądać na siebie bez takiego bólu dla oczu jak za dnia. Czuła, że od niego teraz zależy, ono odmierzało Jej czas – gdy zniknie za horyzontem, już nie będzie mogła czekać.

Zamknęła oczy, zagryzła dolną wargę, zacisnęła pięści i wstała, walcząc o pewność swoich ruchów. Ruszyła pogruchotanym chodnikiem jakby od niechcenia, niezbyt starannie stawiając kroki. Od czasu do czasu bez zauważalnego powodu zatrzymywała się, rozglądała na boki, aż po jakimś czasie ruszała dalej. Raz szła, śledząc szare, popękane płyty przesuwające się pod Jej pantoflami, potem nagle unosiła głowę i patrzyła wysoko w niebo.

Usilnie przypominała sobie, jak wcześniej szła tamtą łąką, upajając wprawdzie zmysły jej słodkimi woniami, jednak ze spuszczoną głową, nie chcąc sprawiać sobie bólu nadzieją w wierze w niemożliwe, zbyt wielkie, zmyślne. Splatała silniej dłonie, przywołując obraz sprzed paru godzin, kiedy mogła pobiec, zrzucając buty i rozkładając ramiona. Tak, to była Ona, to miało stać się z Jej udziałem, dla Niej… To Ona miała się w tym zapisać, w Jej życiu miało się to znaleźć... Będzie mogła później to pamiętać i – jeżeli tak wybierze – do śmierci zachować w rozkosznej tajemnicy tylko dla siebie. Serce rozrywała Jej radość, że nie potrafiła uwierzyć swojemu szczęściu; dławiła się dumą płynącą z oddanego Jej zaszczytu i wyróżnienia. Z początku nawet dziwiła się, dlaczego właśnie Ona dostała szansę. Poczuła, że cały świat może chwycić w swoje ręce, a on w nich pozostanie.

Karmiła się tym wspomnieniem, aż stawało się znów żywe i przysłaniało śledzący Ją ciemniejący miarowo brzeg jeziora. Co Ją zatem powstrzymywało? Dlaczego tutaj była, dlaczego wciąż tędy szła? Co za opór? Skąd ten smutek?

Coś niejasno, lekko zazgrzytało. Spojrzała w lewo. Na trawiastej polance poruszały się równolegle, lecz jedna z niewielkim opóźnieniem, dwie huśtawki, jakby przed chwilą zeskoczyły z nich czyjeś dzieci. Wieczór był cichy, nie mącił go najlżejszy, nawet ciepły wiatr.

Opadła na próchniejący pieniek niedaleko brzegu, schowała twarz w dłoniach, zapłakała spazmatycznie. To Ona, na Nią wskazano… To zostało ofiarowane dla Niej. Tylko Ona jest teraz na świecie, tylko dla Niej wszystko się teraz dzieje. Była najszczęśliwszą kobietą na Ziemi. Dlaczego więc bała się, pragnąc pozostać na tym kawałku drewna już do końca świata? Czemu chciała tkwić tutaj nieruchomo, pragnąc bez końca obserwować chylące się nieubłaganie ku zachodowi ciemniejące słońce? Dlaczego wciąż płakała?

Miejsce złota i purpury horyzontu zajmował siniejący fiolet.

 

„Ogarnął mnie smutek przed daleką drogą. Prawda, messer, że taki smutek jest czymś naturalnym nawet wtedy, kiedy człowiek wie, że u kresu tej drogi czeka go szczęście?”

 

Odjęła wilgotne, niespokojne dłonie od twarzy, obejrzała je; łykając ostatnie łzy, pochyliła się nad nieruchomą wodą. Nagle zerwała się, porzucając torebkę i gubiąc buty. Biegła, jakby usiłując uciec przed samą sobą; niby bojąc się, że opuszczone przed chwilą przez nią miejsce mogłoby Ją pochwycić i zatrzymać. Nabrała tempa, jak gdyby lękając się, że zaraz zmieni zdanie, a gdy zawróci, nie będzie już odwrotu. Jakby musiała dokądś biec, szybko, prosto, przed siebie. Tak bardzo bała się znów stanąć, gdy już ruszyła. Nie mogła czekać. Nie byłby z niej zadowolony.

Gdy odbiegła na tyle, że czerniejące drzewa przysłoniły i jezioro, i krwawiący nad mostem rąbek słońca, odrzuciła do tyłu głowę i zaśmiała się – najpierw urywanie i dość niepewnie, lecz za chwilę powietrze wibrowało od śmiechu z jego radosnym, ostrym i lekko przeraźliwym tonem, wstrząsającego okolicą i niepohamowanie, triumfalnie wspinającego się ku niebu.

Zatrzymała się w pełnym biegu, gdy ściana lasu nie przepuszczała już na ścieżkę krztyny światła. Zimno i głucha cisza nocy z wielkimi, niewzruszonymi drzewami wchłonęły resztki echa Jej głosu. Stonowana, spokojnie, lecz z wciąż rozdygotanym sercem, wycofała się.

 

***

 

Padał silny deszcz; nabrzmiałe krople wciąż uderzały o niewzruszoną szybę i spływały po chylącym się parapecie, ginąc w chłodnej przestrzeni nocy. Zdawało się, że niebo jest czarniejsze niż zazwyczaj.

Całkiem inny, wręcz dziwny zdawał się wiatr, który przemykał się przez lekko uchylone, stare i masywne okno. Był zimny, niósł jednak do pokoju jedyną w swym rodzaju woń wieczoru – głęboki wdech łechtał płuca zapachem kwitnących róż i wilgotnej ziemi.

Zadrgały płomyki świec. Niepokój ogników koił oczy, pozwalając błądzić po ścianach bezkształtnym cieniom między plamami światła.

Zamknęła spokojnie drzwi. Płomyki zadrgały mocniej, jasne plamy wydobyły w pomieszczeniu to, co jeszcze przed chwilą ukrywał cień.

Ogarnęła spojrzeniem pokój, delektując słuch spowijającą przestrzeń ciszą. Na nakrytym złotym obrusem niewielkim stoliku połyskiwała skromna zastawa, obok stało krzesło o subtelnie zdobionym oparciu z wiśniowego drewna. Na kominku pogodnie igrał ogień. Oddychała głęboko, ze spokojem; jedynie serce z ciekawości i niecierpliwości lekko i przyjemnie przyspieszyło kroku.

Odniosła silne wrażenie, jakby obserwował Ją, zanim jeszcze weszła. Gdy stanęła, przez kilkanaście sekund wpatrywali się w siebie nieruchomo, jakby pragnąc, by martwa cisza przesączyła każdą komórkę ciał i zagarnęła myśli; odegnała to, co zbędne, niekoniecznie dzisiejszego wiosennego wieczoru.

Mieli na sobie sięgające kostek ciemne, wiosenne płaszcze. Przy odzieniu Wolanda był jeszcze kaptur z jasnoczerwoną podszewką.

Stała, czekając cierpliwie, by wykonał pierwszy ruch. Nie mogło zresztą być inaczej – wiedziała, że może jedynie się nie zgadzać, lecz Jej wola zawsze zostałaby uszanowana.

Wstał gładko z wciąż niezmiennym, nieodgadnionym wyrazem twarzy. Wśród cichnących trzasków drewna na kominku ruszył w Jej kierunku i zatrzymał się na tyle blisko, że dostrzegła swoje odbicie w usilnie wpatrujących się w Nią dwukolorowych oczach. Nie była w stanie wywnioskować z nich absolutnie nic spośród tego, co mógł teraz myśleć. Oczy szatana trwały nieruchomo, jakby starały się zapamiętać z tej chwili każde drgnienie światła w obserwowanych przez nie tęczówkach. Z przeszywającym, miłym uczuciem zauważyła, że był od Niej wyższy o ponad głowę.

Widocznie upłynęła odpowiednia ilość czasu, gdyż Woland ze szczerym szacunkiem lekko ukłonił się. Kolana zadrżały Jej nieznacznie. Ramię szatana spoczęło na Jej barkach, nakierowując Ją z wyczuciem, lecz bardzo pewnie, w kierunku stołu. Wraz z pierwszym krokiem zauważyła, że nie czuje kamiennej posadzki pod swoimi pantoflami, choć ich stukot rozlegał się po zamkniętym pokoju niezwykle czysto. Ramię delikatnie podprowadziło Ją do krzesła. Woland gestem poprosił, by usiadła, a gdy pomógł Jej przysunąć się bliżej krawędzi stołu, złożył obie dłonie na Jej ramionach. Wstrzymała na moment oddech.

Obszedł wkrótce stół i zasiadł naprzeciwko na łóżku. Blat nie był szeroki. Dostrzegła butelkę wytrawnego, intensywnie czerwonego wina, kryształowe kieliszki, bochenek jasnego chleba i sól na niezbyt głębokim, błękitnym talerzyku.

Woland sięgnął po wino i rozlał je do kieliszków. Na jego gładkiej twarzy zaigrał blask świec. Podał Jej kieliszek, a gdy wyciągnęła rękę, rzutem oka wychwyciła na ustach szatana lekki, naturalny uśmiech. Kiedy wzięła pierwszy, niewielki łyk, w zielonym oku obok odbicia płomyków błysnęło coś jeszcze. Chłodny, lecz nie nieznośny powiew przedzierający się przez uchylone okno poruszył włosami opadającymi na Jej kark. Deszcz hałasował o szyby.

Odstawiła kieliszek. Woland nie patrzył na Nią, zajęty był niespiesznym krojeniem okrągłego bochenka chleba. Gdy ponownie ujęła szklaną stopkę, ciszę przerywaną tylko uspokajającymi trzaskami kominka i stukaniem noża rozdarł niespodziewany huk gromu. Szkło pękło nieubłaganie i dźwięcznie, ledwie nadpite wino prędko wsiąkło w chleb.

Woland, wciąż trzymając w dłoni nóż, natychmiast uniósł wzrok. Siedziała przerażona, Jej napięta twarz drżała, nie patrzyła na niego. Zaczęła próbować pozbierać szkło ze spodka z solą, lecz tylko zraniła się w palec i ponownie je upuściła. Znieruchomiała, wpatrzona w swoje nieszczęsne dzieło. Nie mając innego wyjścia, cała spazmatycznie drżąc, spojrzała w górę. Rozchyliła lekko usta, przygnieciona zaskoczeniem diametralną zmianą śledzącej Ją twarzy – dno zielonego oka Wolanda płonęło żarliwie. Uśmiechał się, jak nie śmiała zapragnąć. Przestawała drżeć, poczuła na policzkach nagłe łzy.

Szatan wstał natychmiast, odsunął Jej krzesło i zaprowadził Ją za sobą na środek pokoju. Stanął naprzeciwko na wyciągnięcie ręki i chwycił Ją za ramiona na wysokości łokci. Wpatrywał się w Nią tak intensywnie, że speszona wbiła zawilgocone jeszcze oczy w podłogę pod ich stopami.

Poczuła szczupłe palce Wolanda przy guzikach swojego płaszcza. Wstrzymała oddech, a gdy czarny materiał spoczął na podłodze z niezbyt głośnym, budzącym ulgę szelestem, mogła zaczerpnąć powietrza na nowo, rozkoszując się, dławiąc przesycającymi je niezliczonymi, najcudowniejszymi zapachami.

Woland postąpił krok do przodu i objął Ją dziwnie gwałtownym, intensywnym ruchem. Dłonią przycisnął Jej głowę do swojej piersi. Za oknem ponownie zagrzmiało, znów bez błyskawicy. Dygotał podobnie jak ona wcześniej, pod nierównym oddechem wyraźnie słyszała bijące serce. Dobiegł Ją zapach róż.

Wkrótce znów widziała płonące oko bardzo blisko swojej twarzy. Szatan objął Ją gorącymi, lodowato zdecydowanymi, ale jednocześnie wrażliwymi dłońmi za podbródek; znów dostrzegła w nim, oprócz czegoś nieodgadniętego, ten straszliwy, porażający, chociaż usilnie skrywany, niesamowity lęk. Lęk, jakby miał zapomnieć Jej twarz, którąś z jej rys; jakby coś lada moment miało bezpowrotnie przepaść, rozpierzchnąć się i skończyć, okazać się doskonałym kłamstwem. We wzrastającym napięciu widziała, że jakiś niewypowiedziany głód wstrząsał jego umysłem, wnętrzem, całym ciałem. Głód, którego nie pojmowała, aczkolwiek znała tak dobrze. Jej głód potęgowany jego głodem i jego głód potęgowany Jej głodem, z koniecznością, aby był dzielony, lecz przez to jeszcze większy.

 

„Sam, sam, ja zawsze jestem sam.”

 

Woland odszedł od Niej na niezbyt znaczną odległość i z pełnym szacunkiem pocałował Jej dłoń. Ulegała mu i pozwalała sobą kierować z niekłamaną, niezwykle wzniosłą radością, nawet satysfakcją i jakby dumą. Szatan podprowadził Ją do brzegu łóżka, po czym okrążył je i położył się na nim, twarzą do Niej. Nie widziała go; patrzyła na stół, na odblaski ognia w okruchach kryształu, wciąż pusty kieliszek Wolanda, na nienapoczęty, jasnoczerwony teraz chleb obok porzuconego, połyskującego noża.

Sięgnęła po tackę z chlebem, pozostawiając talerzyk z solą, i odwróciła się w stronę Wolanda. Wspięła się na białe łóżko. Przysunęła się do szatana, stawiając między nimi bochenek. Woland znów wydawał się śledzić każdy najmniejszy Jej ruch. Tym razem w zielonym oku dostrzegła jakby okruch ciekawości, niby oczekiwania. Szatan położył dłoń na chlebie, a wtedy jego spojrzenie zdało się proszące; gdy podał Jej kromkę – niby błagalne. Zacisnęła mocno zęby na miękkiej, lekko pachnącej winem skórce; kęs stanął w gardle. Porzuciła kromkę, schowała twarz w dłoniach, tłumiąc raptowny, bolesny jęk żalu. Zapłakała gorzko, nie potrafiąc wybrnąć z sytuacji, gdy spostrzegła, że Woland wstał z łóżka. Wrócił jednak za chwilę, niosąc spodek z solą i stłuczonym szkłem. Wciąż osłaniała twarz dłońmi, starając się przynajmniej ukryć wstyd i upokorzenie samą sobą. Była przekonana, że niewybaczalnie zawiodła; pozbawiła nadziei, nie pozostawiając nawet szansy naprawy. Nie sprawdziła się, nie posiadała tej strony, z której chciała dać się poznać. Jej błądzący wzrok natrafił na leżący na posadzce płaszcz.

 

„…na co by się zdało twoje dobro, gdyby nie istniało zło i jak by wyglądała ziemia, gdyby z niej zniknęły cienie? Przecież cienie rzucają przedmioty i ludzie.”

 

Zaraz jednak poczuła na nadgarstku dłoń Wolanda; odsłonił Jej twarz, podnosząc upuszczoną, nadgryzioną przez Nią kromkę. Nie dostrzegała na jego czole ani gniewu, ani zawodu; oko połyskiwało jakby jeszcze intensywniej. Jedli niespiesznie, obserwując miarowo znikający bochenek. Kiedy na tacce zostały już same okruchy, Woland wsunął w Jej dłoń talerzyk z solą i szkłem. Zrozumiała, co robić. Z płonącym gorliwością sercem wymieszała resztki chleba z solą i odłamkami kieliszka. Odkryła powstającą nadzieję. Dłoń Wolanda dotknęła Jej policzka. Dostrzegła, że szatan Jej dziękuje; jego czarne, puste oko wpatrywało się w Nią obok drugiego, skrzącego się we wdzięczności. Wstała i odstawiła tackę na stół obok lśniącego noża o bardzo prostej rękojeści z pospolitego drewna.

 

„Wszystko będzie, jak być powinno, tak już jest urządzony świat.”

 

Zbliżyła się do Wolanda, tym razem jeszcze bliżej, bo już nie przeszkadzał leżący na prześcieradłach bochenek. Szatan chwycił stalowym, lecz bardzo subtelnym i wyważonym ruchem Jej lewą dłoń i zbliżył do swojej piersi. Poczuła bijące z niej niesamowite ciepło i gwałtownie spojrzała mu w twarz. Ułożył delikatnie Jej palce na wiązaniu swojego płaszcza. Porażona raptowną niepewnością odwróciła głowę, lecz prędko ponownie zwróciła się w jego stronę. Uniósł się na łóżku i zbliżył do niej na tyle, że widziała w jego szerokich oczach swoje zwężone tęczówki. Palcami obu rąk zdecydowanie pozbyła się kokardki na wiązaniu. Gorące, ciężkie jakby ołów dłonie Wolanda oparły się o Jej ramiona, po czym uważnie zaczęły brnąć w dół. Zachłysnęła się pachnącym powietrzem, zaskoczona wyczuciem dotyku. Muśnięcia nadawały kształt Jej talii. Prawa dłoń zaokrągliła podbrzusze. Poczuła pocałunek, po czym szatan jednym ruchem okrył ich oboje swoim płaszczem o krwistoczerwonej podszewce. Odchyliła głowę, karmiąc się pełnią odczucia swojej kobiecości, wyrazistości zaokrąglonych kształtów Jej bioder. Serce biło Jej raźnie w przyjemnym lęku i zniecierpliwieniu, chełpiła się najwspanialszą, największą dumą. Uwolniła ręce spod jego dłoni, usiłowała jeszcze bardziej przygarnąć do siebie jego ciało; pragnęła odczuć, nie uronić żadnej cząstki płonącego w nim ze wszystkich sił gorąca, lecz przede wszystkim warstwy nieokreślonego, ciążącego, krzepnącego lodu. Zapragnęła zagłębić się w tym chłodzie, poczuć go, pojąć, wreszcie przejąć, podzielić – lecz stało się coś, co na to nie pozwoliło i jakby ukryło go przed Nią jeszcze głębiej. To samo ścisnęło ją za serce.

Nieustająco obserwowała wbite w Nią oczy – obłęd lewego płonął z całej swojej tajemniczej mocy.

 

***

 

Ruszyła chodnikiem, który zdążył zamienić się w niewielki, rwący potok, oświetlony sporadycznie mętnym światłem ulicznych latarni. Pachniało igliwiem, jezioro zdawało się wrzeć. Biegła prosto przed siebie, na opak, w głąb nocy; lodowate kałuże rozpryskiwały się pod Jej nagimi stopami, przemoczony płaszcz kleił się do ciała. Niespodziewanie zatrzymała się, odgarnęła z czoła włosy, oddychała głośno, spojrzała w górę. Deszcz spływał Jej po twarzy, piła go. Przez chmury próbował świecić pełny księżyc.

 

***

 

Woland przyłożył szczupłe palce do Jej ust i ponownie zsunął na miejsce przy Jej prawym boku. Natychmiast wtuliła się z całych sił w ciało szatana; uspokoiła się, gdy dalej mogła słyszeć jego równy, głęboki oddech. Ponownie narzucił na Nią połę swojego płaszcza i zniżył się, przysuwając się do Jej lewej piersi. Najpierw przyłożył do niej dłoń, nakreślił kształt, po czym zbliżył swój policzek. Przycisnął ucho w okolicy Jej serca i znieruchomiał. Zaśmiała się cichutko, dźwięcznie, z czystą, pierworodną radością. Jej ręce głaskały wtuloną nieporuszenie w Nią twarz.

 

„Wiem, że wieczorem odwiedzą cię ci, których kochasz, którzy cię interesują, ci, co nie zakłócą twojego spokoju. Będą ci grali, będą ci śpiewali, zobaczysz, jak jasno jest w pokoju, kiedy palą się świece.”

 

Potężny deszcz zaciął mocniej, chłodny, pachnący wiatr poruszał firanką; cienie pełzały po ścianach obok świateł świec.

 
  STRONY PARTNERSKIE I POLECANE PRZEZ MAGAZYN CEGŁA  
   
  Portal turystyczny Noclegi-Online Wrocław  Kalambur