Biała nadżerka słonca wciska nam się do sypialni i zaraz potem pod powieki. Wnika w rożową tkankę snu i zostawia ja nadgryzioną, pogrążaną w niepewności, rozmazaną, bladą.
Poźniej, gdy już jadę pociągiem, ta biala nażderka wciaz wisi nad torami, nad rzeką, nad miastem. Ulice i chodniki, przechodnie, rowerzysci, skwery, parki i cala ta nasza krzątanina zamiera mi na chwile na źrenicy boleśnie oślepiona białym kółkiem słonca.
Wypadam z białosci pomiędzy szóstą a siódmą wieczorem. Zanurzam się z innymi w Ulicę a tam stragany i muzyka. Nie ma wolnych miejsc, żeby usiaść i się napić. Za chwilę się zrobi złoto i purpurowo, więc trzeba się spieszyc. Wycofujemy się z tłumu i w wąskiej uliczce znajdujemy kilka pustych stołow i ktoś, chyba barman, podaje nam w końcu chłodne szklanki. Pijemy wolno i uważnie, słuchamy opowieści o miłości, która gaśnie powoli gdzieś pomiędzy szaleństwem a smutkiem. I nagle wszystko się zmienia: powietrze robi sie lekkie i rożowawe, a na twarzach i stołach osiada sie złoto. Jak nowi ludzie wychodzimy na inna już zupelnie ulice i tak bardzo chce nam sie jesc.
Wracam do domu z resztkami zlota pod paznokciami. Nad miastem kurtyna w kolorze indygo. Wciąż jestem głodna.