Nie wiem, dlaczego dziś wróciło do mnie to wspomnienie. Właściwie fragment, refleks tamtej sytuacji. Widzę: siedzę przy biurku, a na nade mną stoją ojciec z synem.
To dziwne, ale pamiętam ich, jakby stali blisko i tak jakoś wyżej ode mnie, bo na pewno, kiedy mi to mówili siedzieli obaj na krzesłachz drugiej strony biurka. Wchodzących zawsze prosiłam, aby usiedli i wtedy bylirówni ze mną. Nie mogli powiedzieć tego prosto od drzwi. Musieli już siedzieć. Takie coś nie od razu wychodzi z ust.
W pamięci jawi mi się natomiast obraz, jakby stali nade mną. Może to, co powiedzieli, a właściwie powiedział ojciec tego chłopca, było dla mnie tak przytłaczające, jakby spadało na mnie ciężko z góry.
Chłopiec mógł mieć czternaście lat. Wydaje mi się, że był wątły i blady, a na pewno smutny. Może nie szło mu w szkole, może nie wiedział, jaki wybrać zawód i szkołę średnią. Wszystko to było prawdopodobne, bo to, co za chwilę usłyszałam z pewnością takie skutki pociągało. Musiało mu być bardzo ciężko na duszy i trudno, by się mu wszystko inne jakoś układało. Mogli koledzy go prowokować, zaczepiać, przezywać, botacy lubią wyżywać się na kimś smętnym,kryjącym się po kątach. On chyba nie potrafił razem z nimi wrzeszczeć,ganiać beztrosko za piłką, dokuczać dziewczynom i pani nauczycielce.
-Proszę pani, moja żona jest chora... Psychicznie... To schizofrenia. Wczoraj znikła. Pewnie już coś wyczuwała iwróciła do szpitala...
To powiedział ojciec, a syn milczał. Tylko niżej spuścił głowę, zapadając się w smutek.
Nie pamiętam, co mogłam wtedy powiedzieć. Pytań powinno paść wiele: czy sprawdził, gdzie jest? Odszukał? Co zrobił? Jak zaopiekował się synem? Jak go pocieszał? I co dalej?Ale wydaje mi się, żena początek zabrakło mi słów.Na bardzo długą chwilę. Czuję tylko wyraźnie, że bardzopragnęłam odwrócić odtego chłopcasmutek.
Popadłam w popłoch. Rozejrzałam się bezradnie i wzrok mój padł na kolorową pocztówkę wesoło reklamującą ognisko na obozie harcerskim. Po drugiej stronie była niezapisana. Dałam mu ją. Tylko tyle wtym momencie miałam.
Byłam wściekła na los. Dzieci powinny żyć w radości. W ogóle smutek powinien być zabroniony. Przez konstytucje wszystkich krajów! Żeby ludzie go jeszcze nie przysparzali! Niech się nawzajem nie ranią.Los i tak robi swoje.
Więcej nie pamiętam. Nie wiem, jak go pocieszałam? Jak próbowałam osłaniać go od nieuchronnej żałosności losu? Jak pomóc mu być silnym? Co doradzałam ojcu?Zapewne zgodnie z rutyną ustalałam,jak mu się powodzi w szkole, co sprawia mu trudności, jakich ma kolegów, czy mu nie dokuczają? Wszystko musiałam wybadać ostrożnie, żeby nie zwiększaćjego niedoli. Pewnie udzieliłam mu mnóstwo wskazówek, jak się uczyć, jak dawać sobie radę z trudnymi przedmiotami. Chłopcu i ojcu. Tak zawsze robiłam.
Tym razem na pewno udzieliłam ich więcej i poświęciłam im obu więcej czasu niż pozwalała na to dyrektorka w okularach, jak dna butelki. Na pewno, swoim zwyczajem, uchyliła w tym czasie nie raz drzwi mego gabinetu, żeby przez szparę sprawdzić, czy pracuję wystarczająco - jak mawiała z naciskiem -merytorycznie. I czy mieszczę się w wytycznych gusowskich co do czasu poświęconego na badania. Liczyła się ilości badanych. Miało ich być jak najwięcej. Tak bywało.
Aletego już nie pamiętam.Wszystko przysłoniła jakaś czarna chmura. Przytłoczyło mnie wtedy to, co zwykle się od siebie odsuwa, świadomość okrucieństwa losu. Dotąd pozostała z tego ciężka kroplasmutku, która czasem wypływa na wierzch. Żal mi było chłopca.