It has to come out, like a good, hot, beer shit.
Ch. B.
Klasycznie
Czasami trudno o uzasadnienie.
Chciałem w nocy pisać. Chyba nie miałem pomysłu. Nauczyciele byli zdania, że talentu. Padłem po drugiej. Obudziła mnie mucha. Ani matka, ani żona. Nawet nie kochanka. Bzyczący gównojad wpakował się z impetem w moją twarz, licząc na gratisowe śniadanie. Nic z tego. Puszczam oko tygrysa i szybkim lewym prostym nokautuję owada na drzwiczkach nocnej szafeczki. Bye, bye small motherfucker! Jestem z siebie dumny. Słabo punktuję piórem, odbijam sobie na braciach mniejszych. Sprawdzam czas na telefonie. Dochodzi siódma. Mógłbym jeszcze spać. Ale w obecnym stanie rozbudzenia, nici ze snu. Zajęcia zaczynają się o dziesiątej. Odpalam radio i słuchając Kupichy zalewam kawę. Może i rozpuszczalna jest dla pedałów, ale nie przejmuję się. Schodzę z kawą do palarni, ściągam pierwszego bucha i wracam do żywych. Po przebudzeniu potrzebuję pół godziny na złapanie oddechu. Z ulokowanej w suterenie palarni widać łydki, zapierdalających już na przystanek. Większość panny. One zawsze najbardziej śpieszą się na poranny wykład. Wracam do pokoju. Chłopaki jeszcze śpią. Tomek leży na wznak jak nieboszczyk. Ale żyje, choć jego blada karnacja już chyba jest na tamtym świecie. Leszek wygląda lepiej. W zasadzie widzę tylko jego dupę opasaną śpiworem. Wyjdę wcześniej i tak nic tu po mnie. Jest ósma. Marzec. Paskudny miesiąc, w którym nic się nie udaje.
Portier rozwiązuje krzyżówki. Nawet mnie nie zauważa. Jakby mi tak chujowo płacili, też bym nie patrzył. Zimno. Dobrze, że mam podpinkę w kurtce, bo inaczej roztrzaskałbym zęby. Założyłbym czapkę, ale zniszczy fryzurę. Założyłbym rękawiczki, ale zaraz i tak będę kupował bilet, bo przejebałem kasę na załadowanie miesięcznego. Dupa. Pomarznę. Krioterapia na świeżym powietrzu. Kucam za wiatą na murku i próbuję odpalić papierosa. Zapalniczka tnie. Wkurwiam się i kupuję w kiosku zapałki. Beznadziejnie stukają w kieszeni. Ale jeszcze nigdy mnie nie zawiodły. Prostota. Klasyka. Stary przegubowiec, ledwo zmieścił się w zatoczce. Usiadłem z przodu, tuż za słodką parą staruszków. Pewnie wracali z porannego oddawania kału. Mówili coś o badaniach, córce, krwi i moczu. Odbieram telefon. Dzwoni Magda. Dziewczyna, z którą spotykam się od jakiegoś czasu. Może coś z tego będzie. Może napiszę romans. Ale nie nastawiam się.
- Wstałeś już?
- Tak, już jadę na uczelnię.
- Już? Tak wcześnie?
- Mucha mnie obudziła.
- Co?
- Ale już po wszystkim, zabiłem.
- A jak było wczoraj?
- Standard. Pozmulaliśmy z chłopakami przy Gintrowskim.
- Dużo wypiłeś?
- Nie.
- To znaczy ile?
- Dwa piwa.
Wypiłem trochę więcej. Kłamanie w związku daje święty spokój. Kłamanie w prozie przyciąga wydawców.
Wysiadam przystanek za uczelnią. Wbijam do Maca na kawę. Jak zwykle parzę sobie usta przez dzióbek zamontowany w pokrywce kubka, który ma ułatwiać picie. Zdejmuję wieczko. Piję klasycznie. Do kibla wchodzi jakiś żul. Obsługa wyjebuje go ekspresowo. Cóż, Fast Food. Raczej nie piję dwóch kaw rano. Ale dziś nie mam co ze sobą zrobić. Kręcę się jeszcze trochę po Starówce, spalam papierosa pod drzewem przy Placu Litewskim i zawijam na uczelnię. Jest dziewiąta trzydzieści. Przed budynkiem wita mnie Wojtek. Kolega z roku odwiedzający Alma Mater kilka razy na semestr. Śmieje się, że wyglądam jak z krzyża zdjęty. On chyba nigdy nie zaliczył porządnego biczowania. Pierdoli, więc zbijam. W windzie jadę z dwiema dupkami. Są podekscytowane, bo dzisiaj kolos z Metod. Będzie test inteligencji Wechslera. Psycholożki. Ministry. Trzęsą dupami, że nie zdadzą. Takie najczęściej dostają piątki. Wysiadają na czwartym. Jadę wyżej. Cały mój rok okupuje już piętro. Ponad setka osób z socjologii, robi wrażenie. Żywa tkanka społeczeństwa, kotłuje się przy automatach z kawą, ciasteczkami i coca – colą. Wymieniam kilka zdań z Olą, koleżanką od notatek i siadam na plastykowym krześle. Czekamy. Piętnaście po dziesiątej pojawia się doktor Janik. Kawał kutasa, ale studia to nie szkółka niedzielna. Wpuszcza nas do sali przekomarzając się z kilkoma studentkami. Pewnie chciałby którąś. Pewnie, któraś chciałaby dać. Nie wiem. Ja osobiście wolałbym zdać normalnie. Klasycznie. Na starych zasadach. Dlatego wchodzę na wykład, choć mógłbym spierdolić, bo nie ma listy. Mógłbym o tym napisać, ale kogo to interesuje?
Jest jedenasta trzydzieści. Fajrant. Piątki, nawet w marcu, mogą być dobre. I są, jeśli zajęcia kończą się tak wcześnie. Robole właśnie zaczynają drugie śniadania. Inteligencja się bawi. Wracam do akademika. Jestem umówiony na wieczór. Ale przed piciem dobrze zjeść coś tłustego, żeby nie sponiewierać się jak świnia. W drodze powrotnej wstępuję do Tesco. Biorę koszyk i ruszam po mięso. Tanie garmażeryjne, to coś czego dziś potrzebuję. Jeszcze tylko makaron i bolonese w proszku, a obiad będę miał z głowy. Wbijam jeszcze na alkohole i kupuję ćwiartkę białej deluxe. Do tego tescowy energyzer. Pani w kasie pyta mnie o dowód. Jest ładna, dość młoda. Piegowata cera i szpara w jedynkach dodają jej uroku. Zostawia mi swój numer na paragonie. Klasyka. Chyba będę częściej kasował się właśnie u niej.
Wracam. Portier ogląda agrobiznes na turystycznym telewizorku. Chyba nawet nie słyszał zamykających się za mną drzwi. Chłopaki już wstali. Szykują się na zajęcia. Dziś popołudniu jadą do swoich podlubelskich wsi na weekend. Zostanę sam. Ja i moje niezaspokojone potrzeby. Tymczasem robię obiad. Na spokojnie. Słucham w radio Maryli Rodowicz. Kręcę dupą do Niech Żyje Bal nastawiając się na balety. Makaron zlewam zimną wodą. Na podsmażonym mięsie ląduje kubek z rozrobionym proszkiem. Trzy minuty i Włala! Jak mówią Francuzi. Tadam! Jak mówią Polacy. Tyt ty ryt! Tak mówił mój kumpel z Pionek. Po szamce, naczynia zostawiam brudne na stole. Dziś nie jest dobry dzień na porządki.
Chłopaki wyszli. Palę do okna. I tak już tu dziś nie wrócą, a do poniedziałku zdąży się przewietrzyć. Odbieram esemesa. Magda pyta czy się dzisiaj zobaczymy. Puszczam ściemę, że muszę się uczyć. Klasycznie. Chcę się zresetować. Z nią na plecach, byłby możliwy jedynie wielki error. Dziewczyna jest reprezentacyjna, zgrabna. Ma przyjazną twarz. Idealna, żeby przedstawić rodzicom. Jest rozsądną alternatywą. Ale dzisiaj chce skosztować czegoś mniej bezpiecznego. Czegoś, co zwali z nóg i wypastuje mną posadzkę. Elka wydaje się tutaj najbardziej perspektywiczna. To z jej ekipą będę się dzisiaj bawił. Póki co robię jednak drinki, bo Maryla nie dość dobrze wprowadziła mnie w klimat piątkowej nocy. Walę powoli. Nie mam kompa. W tle leci rap z telefonu.
To był tydzień nieśmiesznych żartów, różowych neonów,
więc przekraczam linię startu i wybiegam z domu.
Na jaką metę trafię? Tego nie wiem. Chcesz? To mi pomóż.
Zamierzam dziś spuścić i na pewno nie z tonu.*
Umówiliśmy się na siedemnastą na Litwie. Jestem przed czasem. Jak zwykle. Taka karma. Znowu stoję pod drzewem, wyrastającym samotnie z kostek brukowanego placu. Palę i czekam. Widzę Elkę z kilkuosobową grupą. Niedobrze. Nienawidzę tłumów. Tłum zaczyna się dla mnie przy czterech osobach. Same panny. Pięć, może siedem. Jest ciemno. Marzec. Miesiąc, w którym nic się nie udaje.
Studentki są wymieszane. Socjologia, psychologia, ekonomia. Moje panny najlepiej kleją gadkę. Jestem obiektywny. Jeszcze jestem. Studentki. Kurwa, jest w tym słowie seksualne napięcie. Opcje są dwie, albo wchodzimy na rockotekę, albo na chamskie disco. Średnio mnie to grzeje. Ja, Elka i jej kumpela Ania odłączamy się od stada. Doszliśmy do wniosku, że najlepiej uderzyć na Starówę. Wchodzimy do Publiki. W zajebanej od ludzi i dymu sali dla palących, znajdujemy wolną sofę. Tapczan, wersalkę. Nigdy nie wiem. Barmanka jakby mnie zna, kojarzy. Podaje nam trzy lane. Bez soku. Klasycznie. Ania też studiuje z nami. Rozmawiamy o Janiku. Ponoć ma nieślubne dziecko i złożył jakieś śluby czystości. Nakręcamy kolejną plotkę, o jego problemach ze wzwodem. Jak to się przyjmie, następne roczniki też będą miały o czym gadać przy browcu. Jest tak nadymione, że ledwo sam łapię oddech. Ze ściany spogląda na mnie Jim Morrison. Jest bardzo młody. Plakat chyba zabytkowy. Ciekawe, czy już wie, że długo nie pożyje. Jeśli napiszę coś dobrego, może też tu zawisnę. Żartujemy. Dziewczyny, chyba dobrze się bawią. Ale tego nie mogę być pewny. Za dobrze znam kobiety, żeby wierzyć w ten śmiech. A może po prostu poznałem nie te co trzeba. Nie siedzimy długo. Mimo że, piwo jest tutaj tanie zbijamy w plener. Zahaczamy o Alkohole Świata. Kupujemy dwa wina. Dwie Kadarki. Jest marzec, godzina dziewiętnasta. Zimno. Schodzimy Królewską w dół, mijając po lewej Katedrę. Okolica parszywieje. W wąskiej uliczce, gdzieś na tyłach Klasztoru, znajdujemy przyjemną miejscówę. Te dziewczyny naprawdę chcą równouprawnienia. Upierają się, że same otworzą wino. Wyglądają komicznie. Ale dzielnie walczą. Też wyciągam klucz i próbuję wepchnąć korek do środka. Udało się. Nie wyszedłem na pizdę. Gdzieś między moim drugim a trzecim pociągnięciem, laski też zdobywają Olimp.
- Aneczko, a ty masz chłopca?
Włącza mi się dobry wujek.
- Szukam.
- Daleko nie musisz.
Anka uśmiecha się tak szczerze. Prawie parska śmiechem. Jak ciągnięta za uprząż kobyła. Mógłbym na niej pojeździć. Patataj. Elka, chyba poczuła się zazdrosna. Stanęła trochę z boku i bawi się komórką. Wraca. Tak, one zawsze wracają. Rozmawiamy. Coraz częściej zahaczając o seks. Niewinnie, tak niechcący, przypadkiem.
- Byłyście kiedyś w trójkącie?
- Nie, no coś ty.
Odpowiada Elka. Ania milczy. Kończy nam się wino i robi się coraz zimniej. Dobija dwudziesta pierwsza. Długo tak nie pociągniemy na dworze. Elka ma wolną chatę. Wiedziałem o tym, ale nie chciałem naciskać. Czekałem, aż sama o tym powie. Mieszkanie w samym centrum, więc idziemy z buta. Przyśpieszamy, żeby się rozgrzać. Pod blokiem wchodzimy do Żabki. Każdy wedle uznania. Ja biorę dwa piwa, bo mam nadzieję, że będę dziś jeszcze potrzebny w dobrej formie. Dziewczyny kupują podobnie. Różnią nas tylko marki. Dwa niepasteryzowane z półki dobrze mi zrobią. Ciepłe, jak ciepła herbata, która leczy żołądek. Płacę kartą. Mylę PIN. Za drugim razem już nie daję dupy. Im więcej takich doświadczeń, tym lepsze będzie opowiadanie, które chcę napisać. O życiowym niedorajdzie. Ania jest naprawdę ładna. Dopiero przy sztucznym świetle w mieszkaniu, mogłem się lepiej przyjrzeć. Blondynka. Zgrabna, niska, o jędrnych piersiach. Kompatybilna. Idealna, żeby zabrać ją w podróż na koniec świata. Miseczka C, może D. Nieważne. Istotne, że doskonale mieściłyby się w dłoniach. Widzę to. Elka nie odbiega. Farbowana blondynka z odrostami. Też dość mikra. Lica interesujące. Usta, pełne i delikatne. Mam dziś fart. W piątki dzieją się cuda, większe niż w Wigilię. Siadamy w kuchni, na twardych taboretach. Elka przyrządza szamkę. Parówki, pomidor, keczup i sporo pieprzu. Jest miło. Odbieram esemesa. Jak ci idzie nauka? Odpisuję, że kiepsko, bo nie mogę się skupić. I tutaj nie kłamię. Ance spod bluzki wystaje ramiączko. Bielusieńki stanik, już nie może się doczekać, aż wyląduje na podłodze. Elka również się nie krępuje. Rozpięła pasek u swoich czarnych spodni z dzianiny. Luzuje się po jedzeniu. Palimy do okna. Mam swoje Viceroye, ale częstuję się od Anki. Białe Marlboro. Grube. Klasyka. Irytują mnie panny palące slimy. Ona jest inna. Odczytuję to jako znak. Przenosimy się do pokoju. Siadamy na kanapie. Wersalce, sofie, tapczanie. Nigdy nie wiem. Siadam na środku obejmując dziewczyny. Jestem dziś szefem. Zamykam oczy. Widzę, jak dobierają się do mojego rozporka. Otwieram. Dalej siedzą. Kwestia czasu. Zostało jeszcze jedno piwo. Podchodzę do okna i zerkam na przechodzące małolaty. Udaję, że mi nie zależy. Działa. Dziewczyny wołają mnie do siebie. Cały misternie wypracowany przeze mnie klimat, szybko jednak gnije. Anka zrywa się na równe nogi i mówi, że musi już iść. Jutro ma do pracy. Dorabia na kasie. Zaczyna o ósmej. Nie wierzę. Ogólnie i teraz. Dlaczego nie wiedziałem o tym wcześniej. Nie nastawiałbym się. A tak, muszę od początku reżyserować tę noc. Może gdybym był po debiucie, zostałaby na noc. Żegnamy się czule. Przytulamy na misia i całujemy w policzek. Tylko w policzek. Zostaliśmy sami. Ja i Elka. Przecież to takie banalne. Elka przekręca zamek i już widzę to coś, w jej oczach. Podchodzi, całuje w usta, chwyta za rękę i prowadzi do małego pokoiku, w którym sypia. Zaczęło się. Jesteśmy w stanie wojny. Zdzieramy z siebie ubrania, patrząc w oczy. I tak ich nie widzimy. Jest ciemno. To nam nie przeszkadza. Po chwili w samych bokserkach i skarpetach ląduję na łóżku. Elka ma na sobie czarną bardotkę i czarne bezszwowe majtki. W sobie ma kurestwo. I za to ją kocham. Rzuca się na mnie bez zbędnej kurtuazji. Zdziera majtki i już czuję, jak jej wilgotna cipka muska mnie po penisie. Jest miło. Naprawdę miło, ale dzisiaj ma być przede wszystkim klasycznie. Przewracam ją i już jestem na górze. Chłop na babie. Klasyka. Miarowymi pchnięciami staram się zrobić nam dobrze. Elka jęczy. Mnie już bolą mięśnie brzucha. Jesteśmy na dobrej drodze. Przyśpieszam, wrzucam piątkę. Kończę. Udało się. Zerżnąłem ją. Młodość to boski stan. Jestem Bogiem, uświadom to sobie, sobie. Nucę w myślach. Zsuwam się z niej powoli, a resztki spermy spadają na kołdrę. Ufam, że naprawdę bierze tabletki. Jeśli nie, zajmę się prozą o samotnych matkach.
Dobija północ. Czas się zbierać. Nie biorę prysznica. Podmywam się tylko przy kutasie. Odbieram esemesa – Śpisz już? Trochę mnie już wkurwia. Ciekawe, czy to czy sram, też ją interesuje. Wszystko musi wiedzieć. Chyba nic nie będzie z naszego związku. Żegnam się z Elką i już wiem, że będziemy się częściej widywać. Ona chce. Ja też. Klaps na pożegnanie i już jestem na chodniku. Zimno. Nic się nie zmieniło. Idę z buta. Choć do przejścia mam jakieś pięć kilometrów. Odpalam fajka i puszczam rap przez słuchawki. Z grafomańskim zacięciem szukam natchnienia.
Mógłbym już leżeć obok żony z kompresem na czole,
lecz tak się składa, że takie farmazony nie wolę
sprawdzić dziś granice, smaku przez spożycie,
bo jak dr House kocham nienawidzić życie.*
Zachodzę jeszcze do całodobowego. Dwa browce na lepsze spanie i wodę na rano, rozmieszczam w kieszeniach mojego dzisiejszego stroju. Portier śpi. Ale muszę go zbudzić. Dzwonię. W końcu mnie zobaczył. Tak to ja! Niespełniony pisarz! Wpuść mnie! Wchodzę i konfrontuję się z jego wkurwionym wzrokiem. Gdyby nie monitoring, pewnie by mnie zajebał. Staram się iść cicho. Ale im bardziej się staram, tym bardziej mi nie wychodzi. Najpierw oberwał kwietnik, później fotel na półpiętrze. Klnę na drzwi do pokoju. Nie słuchają się klucza. W końcu wchodzę. Otwieram okno. Pstryk. Trzask odpalanej zapałki. Teraz jest naprawdę klasycznie. Zaciągając się do pobliskiej latarni, przepłukuję usta niepasteryzowaną Perłą. Myślę o tym, żeby coś napisać. Włączam nocną lampkę. Wyciągam kilka kartek.
Jest pierwsza w nocy. Marzec. Paskudny miesiąc, w którym nic się nie udaje. Jak zwykle zaczynam pisać dopiero wtedy jak się najebię.
Klasyka.
* Jak to?!, Ten Typ Mes |