piliśmy wódkę ze szklanek
popijając mocną herbatą bez cukru
w starym budownictwie gdzie pot
mieszał się z grzybem na ścianach,
a gorące słońce wpadało, w oka mgnieniu
robiło sajgon z naszych owłosionych torsów.
rozmawialiśmy o bałkańskich wioskach,
dzieciach w czeczeni, przez chwilę mówiłeś
coś o izraelu i słonej wodzie
lecz słońce zalewało nasze twarze
i stało się to nieznośne jak brzęczenie muchy
uwięzionej pomiędzy szybami w oknie.
po każdym łyku oblizywaliśmy suche usta,
a policzki swędziały od zarostu i bóg jeden wie,
co w takie dni robi się w afryce,
my siedzieliśmy na ostatnim piętrze kamienicy,
o drewnianych podłogach gdzie stęchłe powietrze
studziło zapał pomimo słońca.
kiedy butelka chyliła się ku zachodowi
proponowałeś mi jeszcze bym pojechał
na krym lecz ja już byłem zdecydowany,
by otworzyć skrzypiące drzwi i wyjść,
położyłeś ciężko dłoń na moim ramieniu
i zbliżając nieświeży oddech szepnąłeś:
da swidanija sabaka, da swidanija misz.
|