Cegła - Literatura - Proza - Poezja
100 000 KSIĄŻEK NA WWW.TAJNEKOMPLETY.PL !!!
AKTUALNOŚCI MEDIA PODREALIZM CEGIELNIA WASZE & NASZE WYWIADY LINKI KSIĘGA GOŚCI REDAKCJA
 
 
WRÓĆ | WYDRUKUJ

Lil Dagover

Exegi monumentum

Zaraz, zaraz... kiedy to było? No, wiem, że dawno, ale dokładnie chcę wiedzieć – kiedy? Aż tak dawno? Niemożliwe! Niemożliwe... Ile to lat stąd? Jestem stara... Już zmierzchało. Noc jeszcze była panią, ale to nie miało trwać długo – czuć było wiosną, och! czuć... Radością. A w najgłębszych i tych najbardziej odważnych nosach wiało wakacjami. Więc co tam taka noc! Co ona? Ciemna, ale niegroźna – w taką noc można wędrować nawet takimi uliczkami. Prawda, że to jeszcze wciąż nie TA noc miękka, pachnąca, pełna ramion otwartych, jeszcze wibrująca rozkosznie okrzykami dzieciarni, ale już łaskocząca chichotami panienek. Te letnie noce nigdy nie nadchodzą – a może inaczej – to letni dzień nigdy nie gaśnie. Noc letnia różni się od letniego dnia tylko zapachem. Dzień śmierdzi upałem, ludźmi, asfaltem. Noc pachnie roślinami i wilgocią – tą suchą wilgotnością, tą trawą, tym alkoholem, tą śliną młodych niewinnie przelaną. Zatem – to jeszcze nie była TA noc, ale mało jej do NIEJ brakowało. Najważniejsze, że już tchnęła odwagą i tym dziwnym uczuciem w podbrzuszu – ni to erotycznym bólem łaskotliwym, ni oczekiwaniem na nadejście nieznanego, ni przedegzaminacyjnym dreszczem. Dość, że jelita kurczyły się w sobie jedynie wiadomej emfazie. Obcasy dziarsko stukały, wywołując dziewicze uczucie wstydu u stóp, które nie przyzwyczajono do takiego wyuzdania. Włosy powiewały na wietrze, który już tylko udawał megalomanię. A swoją drogą dziwnie z tymi wiatrami bywa – taki wielki pan, huragan miejski, pogromca śmietników i ich zawartości, wszelkiej maści papierzysk i pudełeczek zbędnych, ustępował nagle przed takim żółtodziobem jak zefirek. Że przed zefirkiem, to jeszcze można zrozumieć – ale on ustępował przed ciszą, przed spiekotą martwą! On, ten megażywioł, ten pęd, ta machina zbrodnicza, faszysta wśród dzieci ziemi – nagle padał na kolana i cicho skomlał przed latem. Znowu stukają. Ciszej – ludzi pobudzicie! Chichichi! A z drugiej strony co z niego za wynalazek w porównaniu z człowiekiem? Domy on powali, drzewa z korzeniami wyrwie, oceany pobudzi – a ludzkiego włosa nie wyrwie. Potarmosić, potarmosi, ale nie uszkodzi, nie wyrwie! Torebka dziwnie ciąży. Kobiety to mają jednak dobrze! Cały swój malutki, samiczy światek w takiej torebeczce zmieszczą. Przy otwarciu bucha z niej zapach pudrowanej pomadki. Czym powinna pachnieć kobieta? Najpiękniejszy niewieści zapach to kompozycja kaszy na mleku i dymu z papierosów. I nie wiadomo, czy to dym pachnie kaszą, czy kasza papierosem? Już niedaleko, już blisko. Ciekawe, jak będzie? Już jestem. Weszłam. Tłum, ludzie, dym – jakie to do nich podobne. Kto jest najlepszym przyjacielem człowieka? Papieros! Nadaje mu dystynkcji, dostojeństwa biskupiego, godności, beatyfikuje go. Kiedy ktoś morduje, na pewno pali albo przed, albo w trakcie, albo po. Niepalący nie mogą być mordercami – brak im tej pewności, którą tylko z papierosa można zaczerpnąć, westchnąć nią i już... jest się kimś. I znowu gwar, szum, dźwięki – mordercze decybele, piana i słomki z sokiem. Dusza gra, dusza śpiewa, dusza się upija, dusza zaciąga się i wdycha. Cóż takiego jest w alkoholu, dlaczego człowiek nie potrafi się bez niego upić? Dlaczego ten najwyższy szczebel potrzebuje tak niskiej motywacji? Takie promilowe buty, które wtedy wdział i podszedł. A ona nie uciekła, mimo że takie samo wdzianko noc jej uszyła. Dlaczego myśli tak ofensywnie cisną się na język, przecież on powinien mieć dziś wolne, przecież się plącze jak na weselu u Boryny. I uśmiech – wszak nieszczery, używki skutek – cóż w nim z życzliwości codziennego grymasu? Głowa ciąży. Powrót. I tak kilkadziesiąt razy i zawsze tak samo, a nigdy inaczej. Raz tylko było inaczej, ale po co wspominać? Po tylu latach udręki i wyrzutów. Tyle lat, a zleciało szybciej niż te kilka dni wtedy. Wtedy kiedy noce już łaskawieją, ale wciąż nieudolnie uderzają pięścią w stół. Bo i po cóż to wszystko – teraz, stara kobieta w wymiętej pościeli, z termoforem w nogach, która nawet i w szklance herbaty z cytryną śmierć widzi jasno. I to jedyne, co jasno widzi. Dlaczego dziś do mnie przychodzisz? Tyle lat cię nie było – już zapomniała, jak pachniał twój oddech, jak parzył i przyglądał się miejscom zakazanym. Wyrwaliście się wtedy i obydwoje puściliście trzymane wnyki. Kto by zawalczył, ten pierwszy padłby zemdlony, powalony namiętnym ciosem losu. A los bywa namiętny... Gwałtowny kochanek, nieujarzmiony, skryty Wernyhora. Ale teraz to stara kobieta, a tobie nie wstyd ją nachodzić – chorą, spoconą, brudną od zmarszczek. Patrz – zakrywa odsączone ciało, krępuje się swej nocnej koszuli – nie w takiej ją kiedyś widziałeś. Dla ciebie dawno, bardzo dawno temu, skrapiała się koronkami, bluszczem bardziej erogennym od endorfiny. A ty ją brałeś w tych koronkach, w jej jędrności zgubnej i tak zachłannie się wtapiałeś i kochałeś mocniej niż siebie. A teraz – spójrz! No, zobacz! Sforsowane to ciało, pokonane. Przyjrzyj się, jak płacze – co ci dziś może dać? Kiedyś... ale to było kiedyś – a to słowo, owo „kiedyś” pachnie naftaliną i dziurawe jest wskutek krwiożerczości moli. To zresztą zależy – ten zapach, on może się zmienić – przestań myśleć, nie oddzielaj piękna od szkarady, a zobaczysz nimfomatyczną kochankę, jej pełne usta, takie nachalne i gorące, niczym kot na przypiecku. Ona zapachnie ci jabłonią lub dojrzałym do granic absolutu arbuzem – dotkniesz, rozpryśnie się milionem detali, zbryzga cię słodkawym, lepiącym sokiem, jakbyś dotykał dziewiczej, przezroczystej krwi. Czy to możliwe, że ta stara, tam pod pocerowaną kołdrą, nęciła cię kiedyś zapachem tysiąca pól i łąk, że zapadałeś się w nią, jak w dywan perski, utkany na cześć najpiękniejszej królowej i dany jej w prezencie ślubnym? Czy ty pamiętasz, że obiecywałeś i błagałeś, że poniżony swą głowę składałeś na jej kolanach i żebrałeś, i skomlałeś. Prosiłeś, jak pies błaga o spuszczenie z łańcucha, obiecywałeś, że to ona właśnie będzie tą ostatnią, choć nie pierwszą – niech tylko pozwoli zerwać się z brzoskwiniowego drzewa, taka dojrzała, soczysta, rozpływająca na języku. Jęczałeś, żeś zawsze tylko spady spod drzew zbierał, że choć raz chciałbyś coś zerwać, nie schylać się, nie przerzucać nogą coraz to bardziej parszywych owoców, ale wyciągnąć rękę i ująć w dłoń owoc najwyższy, najkrąglejszy, najczystszy. Żebyś nie musiał znowu ocierać zdobyczy z brudu ziemi i przyglądać się, czy nie robaczywa, czy nie zgniła leżąc tak długo, czy już wcześniej ktoś jej nie nadgryzł i stwierdzając, że smakuje stęchłą wodą, odrzucił od siebie, oby najdalej. Kim ona wtedy dla ciebie była? Kiedy leżała nieśmiała i prowokująca na twoim łóżku pełnym samotności? Kim? Im bardziej cofasz się, tym bardziej zapadasz w bagno i mocniej cię ono frapuje. Już nie pamiętasz, kim była, kim stała się, kim straconą została. Czy to ty ją zdobyłeś? W bunkrze, w lodowatej wodzie, w eliksirach, we wnękach, w szafie? Czy niebem ci była, czy piekłem? Które z was odeszło? Które zawiodło? Które kochało? Które było fantomem, a które życiem? A teraz pytam, gdzie byłeś tak długo, jakbyś wyszedł do kiosku po gazetę i wrócił tak nagle? Odwraca głowę w kierunku ściany i płacze. Ty plączesz się, że kiosk był daleko, długo gazet nie przywozili, okazało się, że zabrakło i wtedy postanowiłeś poczekać na następne wydanie. Ale tego też nie dowieźli... Przytulasz ją, ten nieszczęsny wrak twojej muzy dawniejszej i cud! W ramionach trzymasz nie zgliszcza waszego straconego owocu, ale tę młodą, uroczą, jaką ją wtedy w tych butach poznałeś. Czy warto było? Nie... Co robiłaś? A... żyłam, cichutko, wolniutko... A ty? To nie wiesz? Nie. To nic, nie wiedz nadal. No, powiedz! Nie, szkoda słów. Proszę, powiedz. Ja powiesiłem się wtedy na tych koronkach, udusiłem wspomnieniem, zatrułem namiętnością niespożytą. Kusiłaś jak szatan; biodrami, szyją, paznokciami. Ja zapomniałem... Językiem twe buty czyściłem. A później tylko smak w sobie pieściłem. Lepszy był od ciebie, smakował mi bardziej, długo nie musiałem nic jeść, niczego wąchać. I stało się – powiesiłem się na tych koronkach, bo już tylko nimi żyłem. Nie tobą, nie! Wspomnieniem o tobie. Całą twoją młodość wypiłem, zalałem się nią, krew wyssałam, żółć zostawiłem. Włosy wyrwałem – schowałem pod poduszką. Zęby wybiłem. Paznokcie wyrwałem, pochowałem już sam nie wiem gdzie. Nawet nie wiedziałaś, nie zauważyłaś, jak bardzo oszpeciłem... Na co ja mu odpowiedziałam – ja szpecić nic nie musiałam, boś szpetnym mnie odnalazł. I oddałam mu coś, co całe życie nosiłam w torebce, zawinięte w chusteczkę do nosa – majestat.
 
  STRONY PARTNERSKIE I POLECANE PRZEZ MAGAZYN CEGŁA  
   
  Portal turystyczny Noclegi-Online Wrocław  Kalambur