Cegła - Literatura - Proza - Poezja
JEST JUŻ 24 NUMER MAGAZYNU CEGŁA - PIECZĘĆ, PYTAJ W KSIĘGARNI TAJNE KOMPLETY, PRZEJŚCIE GARNCARSKIE 2, WROCŁAW
AKTUALNOŚCI MEDIA PODREALIZM CEGIELNIA WASZE & NASZE WYWIADY LINKI KSIĘGA GOŚCI REDAKCJA
 
 
WRÓĆ | WYDRUKUJ

Łukasz CeeM

Niezapominajki

Wszystko, co tu napisałem nie zdarzyło się i nigdy nie mogłoby wydarzyć się na trzeciej planecie od Słońca zwanej Ziemią, zamieszkałej przez gatunek ssaków - Homo Sapiens. Jednak w świecie równoległym do naszego; na planecie o identycznej nazwie jak nasza, posiadającej swoją gwiazdę także zwaną Słońcem, z mieszkańcami, którego częsty kontakt utrzymywał mój dobry znajomy po fachu Klaus von Shesie, historia ta wydarzyła się naprawdę i jest tam żywą legendą.
Stworzenia zamieszkujące tę bliźniaczą nam Ziemię także nazwali siebie Homo Sapiens. Od naszego gatunku różni ich tylko małe trzecie uszko ukryte pod włosami z tyłu głowy, którego zadanie i znaczenie jest mi bliżej nie znane. Podobnie dzieje ich także nie różniły się od naszych rodzimych z wyjątkiem tej jednej historii, która zmieniła ich sferę duchowo-bytową na zawsze.
Mój przyjaciel Klaus wielokrotnie zwracał mi uwagę na fakt, iż najistotniejsze zdarzenia, mające wpływ na rozwój tamtejszej jak i naszej planety mijały się z sobą w wzajemnej odległości kilku, kilkunastu lat.

Historii tej nie znam z jego ust, gdyż Klaus zdążył odejść z tego świata nim zdołałem zgłębić tę niezaprzeczalnie fascynującą cześć dziejów istot tak bardzo nam podobnych.
Mój przyjaciel postanowił przesłać mi swój dziennik, który – jak sądzę – specjalnie dla mnie nazwał kilkoma słowy - „Gdy mnie już nie będzie – dziennik ostrzegawczy”.
Oto co przeczytałem w pewnym fragmencie jego dziennika:




Niezapominajki

To wszystko się już wydarzyło. No, przynajmniej częściowo, tak więc nie będziemy świadkami czegoś wielkiego i niespotykanego.
Bomby wybuchały nieraz i niejednokrotnie raniły, zabijały, przerażały i cokolwiek jeszcze robiły z całą ludzkością. Każdy widywał, uczestniczył, bądź w najgorszym (choć może najlepszym – zależy jak na to spojrzeć -) przypadku słyszał o zdradzie. Oralna, analna, umysłowa czy uczuciowa – nieważne. To nie jest nic wielkiego. Przemoknięty autostopowicz, bądź koniec benzyny w baku. Mężczyzna o paznokciach łącznej długości kilkunastu metrów i kobieta wyświetlająca za pomocą mikrokamery wnętrze swej waginy. Mężczyźni o sile niedźwiedzia i dzieci wychowywane przez stado małp, kobiety z brodą i bezgłowy kogut żyjący przez osiemnaście miesięcy po swej dekapitacji. Pisklę wykluwające się z ciepła swego jaja wprost na czerń zimnej ziemi i piękno końskiej postury zamknięte szczelnie w tubce kleju.

Tak więc zdarzyło się już wszystko i wszystkim. Śmierć i narodziny; radość i żal; bieg i bezczynne stanie. Wszystko jest więc tylko powtarzaniem tego samego schematu życia od nowa, a co za tym idzie jest gówno warte.
Uczyńmy więc tę myśl mottem tej opowieści.

„Wszystko jest gówno warte” – powiedział Autor.


Ten dzień zaczął się jak każdy inny i nic nie zapowiadało czegoś, co mogłoby sprawić, że skończy się on inaczej niż każdy poprzedni dzień zaczynający się jak ten.
Pan Premier nie był bardzo zdziwiony, gdy zauważył u siebie - a właściwie jednego z podzespołów swego ciała, zwanego przez niektórych żartobliwie mięśniem piwnym - tendencje do powiększania swych rozmiarów. Sytuacja ta miała miejsce na przestrzeni ostatnich kilku tygodni, może miesięcy. Sam nie był pewien. Pewien natomiast był, iż stres jest powodem tego stanu rzeczy.
Pan Premier ma ostatnimi czasy wiele na głowie, a jak sam Pan Premier dobrze wie, wiele na jego głowie oznacza wiele posiłków dziennie, wiele kaw ( a co za tym idzie, jeszcze więcej pączków); mało natomiast spacerów na świeżym powietrzu, niskokalorycznych jogurtów i zastraszająco mało seksu (ostatni stosunek, jaki pan premier pamięta, to – wybłagany przez żonę - szybki numerek, tuż przed kolacją z ordynatorem głównego szpitala).
Pierwszy kwietnia to doskonały dzień do zrzucenia kilku zbędnych kilogramów - pomyślał Pan Premier. Ubrał więc swój stary, ortalionowy dres – w jakim zwykł był biegać jeszcze za czasów, gdy mieszkanie jego miało niewiele ponad 48 metrów kwadratowych – i ruszył do pobliskiego parku, który zawsze kojarzył mu się z dziewczętami biegającymi w obcisłych spodenkach.
Pan Premier nie wiedział, iż wybór stroju, jakiego właśnie dokonał, pozwoli mu zaoszczędzić dwa tysiące siedemset czterdzieści dziewięć nowych polskich złotych.
Ale nie uprzedzajmy faktów.


O tym, że pierwszy kwietnia jest dobrym dniem na zrobienie czegoś dla siebie wiedziała także Pani Doktor, specjalizująca się zarówno w ginekologii, położnictwie, jak i chirurgii. Poza swą wszechstronnością w dziedzinie medycyny, Pani Doktor była także autorką książki „Ludzki wybór” o dość skandalicznie brzmiącym podtytule „Aborcja, jako akt humanitaryzmu”.
Pani Doktor postanowiła tego słonecznego dnia zorganizować pikietę jako formę sprzeciwu wymierzonego w nową ustawę antyaborcyjną – której autor wybrał się na krótką przebieżkę po parku kilka linijek wyżej – mającej wejść w życie z ostatnim dniem tego tak pięknie zaczynającego się miesiąca.
Obecność na marszu proaborcyjnym zapowiedziało wprawdzie niecałe dwa tuziny zdeklarowanych – coś znaczących dla opinii publicznej – zwolenników aborcji i jeszcze bardziej zdeklarowanych przeciwników Pana Premiera, jednak szum jaki media zrobiły wokół całego wydarzenia dawał pewność, iż całe zajście nie przejdzie bez echa.
Niestety dla Pani Doktor pierwszy kwietnia nie był tak łaskawy, by odpowiednio dobrać strój na okazję, która miała zmienić jej życie raz na zawsze. Różowy t-shirt z napisem „mam prawo do płaskiego brzucha” miał się okazać jak najbardziej chybionym wyborem pewnej swych racji Pani Doktor.
Ale tu także nie będziemy uprzedzać faktów.


Stopy Pana Premiera niezgrabnie i ociężale usiłowały udawać lekkość i precyzję swych ruchów, jakie cechowały je kilka ważnych dla jego kariery lat wcześniej. Pot spływał po całym ciele Pana Premiera, co znacznie wyprowadzało go z równowagi, gdyż czuł się ogromnie zażenowany tym, iż któryś z jego zwolenników – a co gorsza także i przeciwników – może zobaczyć go w tak nietaktownym stanie. Pot spływał po czole rysując na nim cieniutkie stróżki, strumyczki wpływające do kącików oczu i ust – widok rzeczywiście nie był najdostojniejszy. Pan Premier znalazł jednak pewne pocieszenie, tak zwane mniejsze zło – myślał wciąż o pewnej stróżce potu, której źródło, jak sądził, znajduje się gdzieś u dołu pleców, może odrobinkę wyżej. Rysował tę stróżkę w swej wyobraźni i chełpił się tym, iż nikt nie może jej zobaczyć; próbował nawet wyobrazić sobie swój premierski tyłek, którego oblicze rozciera ową stróżkę o materiał obcisłych slipek. Gdyby tę odrobinę łoju – myślał Pan Premier – zobaczyli, miałbym przesrane, jak pingwin na pustyni, albo jeszcze gorzej.
W stanie tej, bądź co bądź, wewnętrznej podróży podążył Pan Premier w stronę niedużych rozmiarów sztucznego zbiornika wodnego, by móc chełpić się jego oszałamiającym widokiem (dodać tu należy, iż owy zbiornik wodny zarybiany był raz do roku dziewięcioma gatunkami ryb, które prowadziły swój żywot w ściśle określonym celu – ku uciesze Pana Premiera i pokaźnego stadka wielbicieli wędkarstwa, jacy zbierali się nad sztucznym brzegiem dziewiątego dnia miesiąca sierpnia każdego roku, by poddać się ocenie wyspecjalizowanego jury Wielkiego Kongresu Wędkarzy i Hobbystów im. Pana Premiera – co, także napawało Pana Premiera dumą).


W tym samym czasie plama o nierównych brzegach, wielkości około trzystu metrów kwadratowych złożona głównie z przedstawicielek płci pięknej zbierała się szumnie na Placu Wolności zlokalizowanym na rogu ulicy 27 Grudnia i K. Marcinkowskiego. Pani doktor stukała właśnie i dmuchała w mikrofon firmy Thompson, by otrzymać nastrój towarzyszący wszystkim poważnym przemówieniom (z informacji mniej istotnych dla sedna i materii opowieści, istotnych natomiast dla Autora, owy chciałby wtrącić, iż dokładne umiejscowienie akcji i głośne – czytelne – zaznaczenie firmy akcesoriów elektronicznych jest warunkiem umowy, dzięki której tekst ten znajdzie swe miejsce w kulturalnym almanachu miasta noszącym tytuł „100 najważniejszych opowieści XXI wieku”). Chciała udać, iż mimo, że przemówienia publiczne nie są jej obce, mikrofon jest dla niej urządzeniem raczej nieznanym niż atrybutem dnia codziennego. Mimo, tej zgrabnie przeprowadzonej maskarady, wśród tłumów stąpających ze zniecierpliwienia z nogi na nogę, znalazło się kilkoro – trzynaścioro mężczyzn i jedna kobieta – którzy pamiętali jak przez mgłę posturę Pani Doktor oświetlaną tanimi reflektorami - z pewnością nie firmy Thompson – iskrzącymi się nie w rytm chałturniczej muzyki wygrywanej przez zapomnianego już dawno gwiazdora muzyki tak mało popularnej i lubianej, że nazwa jej kojarzy się dziś ze sprzętem AGD miast połączeniem folkloru słowiańskiego z germańskim. Tak więc te kilkoro osób chowało skrzętnie w pamięci obraz Pani Doktor sprzed wielu lat, obraz ukazujący młodą, zwariowaną gwiazdeczkę Lodówki, gdyż taką owy styl muzyczny nosił nazwę, obytą z mikrofonem i scenicznymi występami.
Pani Doktor rozpoczęła swe przemówienie od słów: „Nie czyń bliźniemu, co tobie nie miłe. Czy wiecie państwo, co znaczy sformułowanie ‘wolna wola’?”, żeby nadać całemu przedsięwzięciu odrobinę pikanterii. Dalej popłynęły z jej ust za sobą kolejne cytaty z mądrych ksiąg i mniej mądrych uczonych współczesnych. Kiedy plama zwolenników aborcji nabrała jeszcze większych rozmiarów, Pani Doktor postanowiła skończyć swe przemówienie kolejnym cytatem: „stąd do wieczności”, co – nie mylnie – odebrała zgromadzona publiczność jako zaproszenie do marszu.
Kilkutysięczne stado ruszyło wzdłuż ulicy K. Marcinkowskiego kierując swe dudniące kroki ku ulicy Św. Marcin. Z balkonu jednego z budynków przylegających do chodnika i asfaltu ulicy, które teraz wyglądały niczym rzeka ludzkich głów i dłoni, wymachiwał gniewnie rękoma mężczyzna w białym podkoszulku na ramiączkach. Jego krzyk był niczym w porównaniu z nierównym taktem wybijanym przez obute głównie w sportowe obuwie stopy, toteż krzyk jego został zrozumiany opacznie i przyjęty rzewnie oklaskami przez prowodyrów jego zdenerwowania. To, co krzyczał po dziś dzień pozostaje tajemnicą (pewne jest tylko, iż słowo „gówno” przewijało się wielokrotnie przez jego usta tego pamiętnego poranka), gdyż w kilka kwadransów później serce jego nie wytrzymało napięcia i poległ on w spodniach spuszczonych do kostek, z tyłkiem wbitym w dziurę muszli klozetowej. Imię jego i wizerunek rozgniewanej twarzy przyzywane będą jeszcze przez wiele następnych lat, jako akt jasnowidztwa. Niektórzy podniosą postać jego nawet do rangi mesjanizmu narodowego.


Podobnie do uderzeń stóp o asfalt ból uderzał teraz od wewnątrz w cewkę moczową Pana Premiera. Początkowo myślał, iż jest to jakaś olbrzymich rozmiarów fala moczu, szybko jednak porzucił to stwierdzenie zastępując je przekonaniem, że rozrywają go od środka kamienie nerkowe. To co działo się przez następnych kilka minut Pan Premier zna tylko z opowieści. Pamięta jeszcze jak nogi zaczęły się pod nim uginać, a żołądek zdawał się wspinać po przełyku ku samym ustom - przeczytał kilka dni później w gazecie brukowej, że wyglądał wtedy jak „podcięta rosyjska baletnica, tylko, że brzydsza”.
Świadomość wróciła do Pana Premiera osiemnaście minut i czterdzieści osiem sekund później, gdy ciało jego leżało już, na zbyt wąskich noszach wewnątrz karetki. Sanitariusz kończył właśnie rozcinać jego spodnie sprawnymi ruchami rąk i nożyczek, co dało krótką chwilę na przeliczenie zysku, jaki przyniosła Panu Premierowi decyzja o pozostawieniu garnituru w domu.
Pan Premier czuł się dość dziwnie obnażony w towarzystwie dwu rosłych mężczyzn przyglądających się bacznie jego przyrodzeniu. Najprawdopodobniej sanitariusze nie zauważyli, że właściciel obiektu ich obserwacji widzi i słyszy ich dokładnie, gdyż jeden z nich powiedział w zadumie: „wysikał chyba z pięć litrów, co?” na co drugi odpowiedział kiwając głową na boki: „ale mu pokiereszowało ptaszka, nie zazdroszczę!”. Resztę Pan Premier pamięta jak przez mgłę przeszywaną sygnałem koguta i huczącymi w głowie słowami: „krocząc ciemną doliną zła się nie ulęknę…”, co zdziwiło go ogromnie, gdyż w Boga przestał wierzyć jeszcze jako trzynastolatek tuż po tym, jak ujrzał zakonnicę i księdza spożywających tanie wino marki „Blask Bogów” w opustoszałym rogu cmentarza – Pan Premier do dziś wzdrygał się na myśl o tym szokującym zdarzeniu, nie zdając sobie sprawy z tego, że owa zakonnica i ksiądz byli nikim innym jak parą podrzędnych aktorów z mieszczącego się tuż za cmentarzem, jeszcze bardziej podrzędnego teatru „Wzwód”.


Pani Doktor wykrzykiwała właśnie z dumą przez megafon kolejne hasła proaborcyjne, gdy jej doradca wręczył jej telefon z „ważną nowiną” jak sam to określił.
Na nieszczęście Pana Premiera jak i nieszczęście Pani Doktor megafon wciąż był włączony, gdy Pani Doktor wypowiadała słowa w kierunku słuchawki telefonicznej. Zgromadzeni obywatele spoglądali po sobie ze zdziwieniem słysząc megafonowy monolog składający się na dość tajemniczo brzmiące słowa: „kto jest w szpitalu?....kiedy?...objawy podobne do czego?... niech mnie świnia powącha, jak nie udupię tego gównojada!”
Organizatorka marszu niesiona obrazem swego, jak sądziła, rychłego zwycięstwa oddaliła się spiesznie w kierunku samochodu, pozostawiając swych zwolenników na pastwę losu i zniecierpliwionych pasażerów radiowozów policyjnych, których pałki świerzbiły i wzdychały na wspomnienie lat osiemdziesiątych kiedy to pierwszą sylabą imienia ich przełożonej nie było PO lecz MI.


Pan Premier wylegiwał się właśnie na szpitalnym łóżku zadając samemu sobie pytanie: „i jak ci ludzie mogą narzekać na te wygody w szpitalu?”, gdy do pokoju wtargnęła, zatrzymywana przez mężczyznę w białym kitlu, Pani Doktor. Pani Doktor nie czekała zbyt długo i ignorując ordynatora szpitala w jakim się znajdowali wybuchła śmiechem i przemówiła do Pana Premiera:
- Wie pan, Panie Premierze, co panu dolega? Zdziwi się pan, oj zdziwi się Pan Premier jeszcze bardziej niż ja!
- Kto ją tu wpuścił? Przecież mówiłem żadnej prasy i wrogów! Mówiłem czy nie?! – wykrzyknął zdezorientowany Pan Premier.
- Kochany, ja jestem doktorem medycyny a co za tym idzie mam pełne prawo tu przebywać! Oj zdziwisz się, zdziwisz.
- Dość tej farsy, niechże pani mówi do rzeczy!
Pan premier wsunął obie ręce pod pościel, aby móc bez żadnych podejrzeń zaciskać i zwalniać ucisk swych pięści, co było rytuałem jaki zwykł odprawiać w sytuacjach podobnego napięcia. Jednak czas nie grał z nim w jednej drużynie, toteż wykrzyknął groźnie:
- Niechże przechodzi pani do sedna, bo nie – w tym miejscu Pan Premier urwał licząc w myślach do dziesięciu, gdyż takie oznaki zdenerwowania w obecności Pani Doktor nie mogły przynieść dla jego osoby nic dobrego. Odczekał jeszcze kilka chwil czując baczne spojrzenie Pani Doktor na swej twarzy po czym postanowił sprostować swoją niedokończoną wypowiedź.
- Widzi pani w jakim jestem stanie, zawsze dbałem o zdrowie i dlatego tak zależy mi na czasie.
- Widzi pan to – powiedziała Pani Doktor trzymając w ręku zdjęcia wyglądające w oczach Pana Premiera na wydruk obrazu z radaru łodzi podwodnej jakie widział w filmach – wie pan co to jest? Wie pan o czym to świadczy?
Pan Premier potrząsnął głową i cichutko odpowiedział:
- Nie wiem.
- To jest wydruk USG. Wie pan co on przedstawia? – głowa Pana Premiera znów zaprzeczyła swym ruchem – to malutkie tu, to trofoblast, w środku którego znajduje się malutki embrion.
Pan Premier spojrzał na Panią Doktor, tak jakby w oczach jego rozświetliły się dwa duże znaki zapytania.
- Już wiemy, kto nie uważał na lekcjach biologii. Embrion, Panie Premierze, to płód, mały człowieczek w pana brzuchu.
Oczy Pana premiera przesunęły się teraz na twarz ordynatora rozświetlając w sobie jeszcze więcej znaków zapytania. Ordynator w odpowiedzi pokiwał twierdząco głową, zostawiając tym samym Pana Premiera w otchłani mroku i niezrozumienia.
Potem były już tylko zawroty głowy i śmiech Pani Doktor, który świdrując w powietrzu czaił się i wyczekiwał na odpowiednią chwilę by dopaść zmęczony umysł Pana Premiera i wyssać z niego resztkę honoru i nadziei. Ukojenie znalazł Pan Premier dopiero we wspomnieniu z pacholęcych lat, kiedy to podkradał się do pokoju starszej siostry by oddać się słodkiej zabawie lalkami i lakierem do paznokci. Wspomnieniem tym zawsze towarzyszyła pewnego rodzaju niepewność, obawa przed własną innością, toteż tych sentymentalnych podróży nigdy nie doprowadzał do przykrego końca, który cechował się nagłym wtargnięciem siostry, czy też któregoś z rodziców.
Pan Premier nigdy się do tego nie przyznał swojej żonie, ale manekin stojący w jego pracowni umiejscowionej w samym rogu obszernej posiadłości (Pan Premier posiadłość ową nabył za zawrotną sumę równą trzech koma sześć miliona polskich nowych złotych, które wygrał w zagranicznej loterii podczas szkolnej wycieczki na Węgrzech, którą – wygraną – pozostawił w głębokiej tajemnicy przed wszystkimi, toteż majątek jego stanowił nie lada gratkę dla urzędników skarbowych jak i prasy brukowej) nie jest relikwią po jego zmarłej matce chrzestnej, lecz jest pozostałością po tych wspaniałych chwilach odprężenia w zaciszu siostrzanego pokoju.

Z zamyślenia wyrwała Pana Premiera Pani Doktor pytaniem niemalże szyderczo-ohydnym w uszach tego pierwszego:
- Czy będę mogła odebrać pański poród? Pytam jako znakomitej sławy lekarz położny.
Słowo położny zataczało kręgi i spirale w głowie Pana Premiera z częstotliwością równą ruchom skrzydeł niewielkich rozmiarów muchy, toteż swój sens straciło dla niego po niecałych ośmiu sekundach, co zdało się czuć w jego odpowiedzi, która brzmiała niczym chińskie słówko w ustach polskiego dzieciątka:
- Położny? To jest położony…to znaczy położy…
Pani Doktor pokiwała głową udając pobłażliwość dla intelektu Pana Premiera, jaki uważała za godny pożałowania. Zastanawiała się przez chwilę jak człowiek o tak niskim poziomie inteligencji – co było mylnym spostrzeżeniem, gdyż Pan Premier uzyskał wynik ponad przeciętny w testach IQ przeprowadzonych kilka miesięcy wcześniej przez jego, rozpoczynającą studia psychologiczne, córkę – mógł znaleźć się na tak wysokim stanowisku. Szybko jednak wytłumaczyła sobie, iż w tym kraju absurdy znacznie częściej stają się ciałem niźli dzieje się to z rozsądkiem.
Pan Premier poczuł kolejne ataki bólu umiejscowione w brzuchu, postanowił jednak nie dać tego po sobie poznać, gdyż w głębi ducha bał się, iż to co mówi Pani Doktor jest najczystszą prawdą, nie zaś wyrafinowanym żartem. Przypomniał sobie zaczytany w naukowej prasie artykuł dotyczący lekarskich praktyk doktora Zadul Kibaala, wśród których był także przypadek męskiej ciąży zdiagnozowany u czarnoskórego mieszkańca któregoś z krajów trzeciego świata. Przypomniał sobie także, że owy czarnoskóry chłop w przerażeniu jak i poczuciu hańby uciekł z prowizorycznego szpitala, a jego zwłoki znaleziono kilka tygodni później przysypane pustynnym piaskiem sześćdziesiąt dwa kilometry od wioski, w której żył i był ojcem sporej gromadki obywateli.
Przed oczami wyobraźni jego rysowała się teraz postać o nogach i rękach powyginanych w wyniku wielkiego wysiłku spowodowanego spazmatycznym bólem; postać, której skórę zastępował jasny, drobnoziarnisty piasek, gdzieniegdzie brunatny od zakrzepniętej krwi. Pan Premier przypomniał sobie także nacisk, jak stawiał autor owego artykułu, na fakt, iż żaden z zaprzysiężonych doktorów medycyny sądowej nie potwierdził diagnozy doktora Kibaala, jednakowoż zaprotokółowali oni o niespotykanych wcześniej w medycynie rozerwaniu żołądka, obu jelit jak i cewki moczowej wraz z całym narządem rozrodczym. Stwierdzono także brak jakiegokolwiek płodu wewnątrz, jak i w pobliżu ciała, co doktor Zadul Kibaal uważał za zasługę żerujących nad padliną, w postaci jego pacjenta, sępów. Biegli lekarze podchwycili tę myśl tłumacząc w ten sam sposób rozerwanie narządów wewnętrznych petenta, co sprawiło, iż cała sprawa obeszła się niemalże bez echa (jedynych echem tej zadziwiającej historii można nazwać nominację niejakiego Simbadue Kelei do nagrody Darwina w roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym ósmym, który przegrał kilkoma punktami z więźniem otrutym odorem z własnego otworu gębowego podczas niesmacznego i mokrego snu).
Wyraz twarzy Pana Premiera zdradzał pewnego rodzaju niepewność toteż Pani doktor postanowiła wyrwać go z zamyślenia pytaniem, które kołatało w jej usta:
- Chyba nie chce pan usunąć tego dziecka, prawda?
Pan Premier zmieszany pytaniem o takiej naturze, niechybnie skierowanym w jego kierunku odpowiedział kiwnięciami głowy – na przemian przeczącymi i twierdzącymi.
- Niechże pan sam pomyśli, Panie Premierze – zaczęła swój krótki wywód Pani Doktor – jeśli pan to zrobi, usunie to dziecko, maleństwo, małego człowieczka, naszego nowego obywatela, co wtedy pomyślą sobie pana zwolennicy? Chyba nie chciałby pan, aby uznali pana za kolejnego mordercę nienarodzonego społeczeństwa, przeciw którym tak zaciekle pan walczy?
Po chwili krótszej niż długiej (wystarczająco długiej jednak by Pani Doktor zdążyła zdjąć marynarkę i zwiesić ją przez oparcie krzesła) Pan Premier zebrał się w sobie na odpowiedź:
- Chyba nie sadzi pani, iż pozwolę na to by jakiekolwiek nienarodzone dziecko zginęło z mego powodu? Jednakże, zawsze podkreślałem, iż zabieg aborcji może zostać wykonany w sytuacji, gdy ciąża zagraża którejś ze stron – matce lub dziecku.
Ostatnie zdanie, które wypowiedział Pan Premier, było krótkim fragmentem referatu, jaki wygłosić miał za dwa tygodnie przed gronem studentów Akademii Medycznej.
- Poza tym, Pani Doktor – kontynuował coraz to bardziej pewny siebie Pan Premier – czy napis na pani różowej koszulce nie każe pani przychylić się do mego wyboru? Co powiedzą na to pani natchnione feministycznym szaleństwem zwolenniczki?
Pani Doktor poczuła świdrujący wzrok na swoich piersiach, który należał już nie tylko do Pana Premiera, ale także do ordynatora szpitala. Wiedziała jednakże, że obiektem tych niespokojnych spojrzeń nie są jej urodziwych rozmiarów gruczoły i mięśnie lecz napis „mam prawo do płaskiego brzucha”, który wrzynał się teraz w jej skórę i pod nią, aż do samego serca.
Pani Doktor nigdy się do tego nie przyzna, ale w tym jednym momencie zwątpiła w swoje racje i życzyła sobie być zwyczajną kurą domową, którymi tak pogardzała.


W tym samym czasie, choć dokładnie rzecz ujmując trzynaście i trzy dziesiąte sekundy wcześniej zaniepokojony i coraz to bardziej zdenerwowany tłum oblegający ulicę Św. Marcina począł odczuwać na sobie nienawistne spojrzenia policjantów i zbierającej się tuż za nimi niewielkiej grupki zwolenników burd i nietolerancji.
Gdy atmosfera poczęła przybierać dość niebezpiecznego natężenia mężczyzna w białym podkoszulku na ramionach oddalał się w kierunku swej ubikacji wykrzykując przy tym swe ostatnie słowa składające się na ostry manifest: „a żryjcie gówniane gówno gównojady”. Słowa te usłyszało tylko kilkanaścioro przedstawicieli zgromadzonego tłumu, jednak ich sens rozbrzmiewać miał w myślach wszystkich przez następne długie minuty.
W niecałą minutę od wycofania się właściciela białego podkoszulka do swej małych rozmiarów łazienki całą ulicą wstrząsnął dziwny, lecz przywodzący jedno na myśl dźwięk. Sygnał owy zabrzmiał w uszach obywateli niczym potężnych rozmiarów pierd poprzedzony jak i utrwalony szumnym bulgotem. W jednej sekundzie z powierzchni ulicy wyskoczyły wieka studzienek kanalizacyjnych raniąc przy tym kilkoro cywilów. Studzienki te poniosły za sobą fale niewyobrażalnego smrodu, który zwykliśmy wyobrażać sobie jako zielonkawą parę, w istocie jednak wyglądał on nie inaczej jak wzniesiony w powietrze kurz. W zamieszaniu, jakie ogarnęło tłumem poczęły rozlegać się początkowo nikłego natężenia okrzyki zaniepokojenia, które przerodziły się w krótkiej chwili w przeraźliwe skowycie o wysokim natężeniu, zbudowanym głownie z żeńskich głosów.


Pani Doktor wygłasza właśnie kolejny ze swych błyskotliwych argumentów, które to miały przekonać konserwatywnego Pana Premiera do wydania na świat dziecka, które po raz pierwszy w swoim życiu odbierał jako hańbę i ujmę w swoim życiorysie.
Pani Doktor opowiadała o kanadyjskim stowarzyszeniu MDMiP (Milion Dolar Men in Pregnant), które oferuje milion dolarów w gotówce pierwszemu mężczyźnie, który zajdzie w ciążę i wyda na świat małego człowieczka. Wywód ów został jednak przerwany bulgoto-pierdem, który zabrzmiał o kilka tonów ciszej, niż ten z ulicy Św. Marcin. Ordynator szpitala rozejrzał się nieufnie po sali po czym bez słowa wyszedł na korytarz szpitala pozostawiając tym samym Pana Premiera w rękach jego zagorzałej przeciwniczki.
Bóg jeden raczy wiedzieć, co mogłoby stać się z umysłem i ciałem Pana Premiera, gdyby nie zajście, które niechybnie wydarzyć się miało za kilka sekund.
Odnotować należy także, iż w tej chwili Pan Premier był jedyną osobą, jaka owy casus odbierała za łaskę i dobro nieskończone.
Po chwili najkrótszej z możliwych bulgot nasilił się do straszliwego hałasu, którego finałem był wybuch dający ujście fali niewyobrażalnych rozmiarów brunatno-szarozielonej mazi. Substancja ta, której głównym składnikiem były uryna i fekalia poczęła wdzierać się z ogromną prędkością do każdego ze szpitalnych pomieszczeń. W oczach Pani Doktor i Pana Premiera dało się zauważyć pewnego rodzaju zdziwienie, które natychmiast przerodziło się w strach i przerażenie.


Podobnie rzecz się miała w pozostałych miejscach Europy, Azji, Afryki i reszty kontynentów.
Fala ekskrementów i odoru obnażyła się na polach elizejskich niczym wylegujący się na słońcu turysta; zatopiła czerty nogi wierzy Eiffla zmuszając ją przy tym do podciągnięcia swych skąpych gaci na wysokość kolan. Ten sam śmierdzący ściek tłoczył się dumnym Dunajem i Menem niosąc ujmę i smród staremu kontynentowi; podmywał norweskie klify i schładzał pustynne oblicze Afryki; popychał przed siebie okręty kierując się w stronę drapaczy amerykańskich chmur i zarośniętych trawami azteckich miast. Płynne odchody zalały świątynie katolickich, prawosławnych, muzułmańskich, a także wyznawców wszystkich innych religii na świecie. Fala owa dotarła także na oba bieguny, gdzie przyodziała swe śmierdzące oblicze białym szronem i kostkami lodu.


Smród gówna…odór fekaliów… gówniany smród zawładnął całą kulą ziemską…ekskrementowy odór pochłonął cały glob…

- Nie wolno ci wpływać na moją historię – zwrócił się Autor do Narratora rozglądając się przy tym po swoim pokoju – gdy piszę o gównie, to gówno owe ma znaleźć swój dom na białej kartce, nie zaś dziwnie brzmiący termin ze słownika wyrazów obcych.
- Nigdy bym nie śmiał wtrącić swe słowa bez wiedzy twojej poprzedzonej aprobatą dla czynów moich.
Autor powtórnie rozejrzał się po swoim pokoju, a w jego oczach poczęły rozpalać się ogniki strachu mylonego przez swych właścicieli niejednokrotnie ze zmęczeniem. W tym wypadku jednak było inaczej, Autor dobrze wiedział, że nie zmęczenie stało się powodem jego strachu i majaków, toteż przez dłuższą chwilę wzrok swój skupił na ciele wylegującym się leniwie - lecz z gracją - na łóżku tuż za jego plecami. Ciało owe było domem dla duszy wybranki jego serca i choć serdeczny palec jej prawej dłoni nie czuł jeszcze słodkiego ciężaru jubilerskiego wyrobu, była ona w jego oczach jedynym i najważniejszym wyborem w jego życiu. Przyglądał się bacznie jej ustom, by spostrzec choćby mały ich ruch, który mógłby tłumaczyć sytuacje w jakiej się znalazł – usta jednak milczały. Zastanawiał się czy wybranka jego nie skrywała jak dotąd niecodziennej umiejętności brzuchomówstwa, myśl ta jednak szybko wywołała w jego duszy śmiech i uspokoiła odrobinkę kołaczące nerwy.
- A jednak – przemówił nagle Autor – a jednak zdarza ci się niejednokrotnie zmieniać me myśli zanim za pomocą mych palców dotrą do klawiatury i zapiszą się w postaci pierwotnej.
Echo słów Autora przez dłuższą chwilę odbijało się w jego głowie od ścianek umysłu, po czym usłyszał:
- Nie czynię nic, czego nie chciałbyś, abym uczynił za ciebie.
- Nieprawda! Bawisz się mną i moją historią przyprawiając ją w swoje szaty. Kim jesteś?! – wykrzyknął Autor zdenerwowany jeszcze bardziej, jednakże odpowiedź okazała się być milczącą ciszą, toteż postanowił on powtórzyć swe pytanie głośniej i dosadniej – KIM JESTEŚ !?!
- Tym, kim jestem, drogi przyjacielu.
- Jedno jest pewne, nie jesteś moim przyjacielem.
Słowa, które wypowiedział przeraziły jego samego, gdyż zastanawiać się zaczął nad tym, czy to nie dzięki jemu – temu spokojnemu i zrównoważonemu głosowi – udało mu się stworzyć wszystko, czego do tej pory dokonał. Popatrzył spode łba na oblicze swego komputera i wyobraził sobie samoczynne narodziny sztucznej inteligencji, powstałej w wyniku elektronowego zapłodnienia płyty głównej poprzez procesor.
- Znów mnie przedrzeźniasz.
- Przedrzeźniam?
- Opisujesz moje uczucia?
- Czy to jest przedrzeźnianie? Czy pisząc o uczuciach swojej matki podczas twojego porodu w twoim poprzednim opowiadaniu chciałeś ją przedrzeźniać?
- To nie tak, wiesz przecież, że to nie tak. Dlaczego to robisz?
- Robie co?
- Nie pozwalasz mi dokończyć tej historii na mój własny sposób?
- Nie uważam, aby smród gówna był dobrym zakończeniem dla tej opowieści.
- Lepszego być nie może! – obruszył się Autor.
- Dlaczego akurat ten nikomu nie potrzebny wytwór ludzkiego ciała? Dlaczego nie potop, czy słupy soli, twoi poprzednicy tak pisali.
- Uważam, że to jedyny słuszny sposób. Przyszedł mi do głowy tuż po przeczytaniu jednego z opowiadań mojego przyjaciela Klausa von Sheise; od razu wiedziałem, że tak musi się to skończyć!
- To on istnieje naprawdę?
- Tak, jest jedyną prawdziwą postacią w mojej historii.
- O czym jest jego opowieść?
- „Gówniana Apokalipsa”, taki nosi tytuł. Klaus opisuje w niej społeczeństwo do cna zniszczone przez swoją dumę i samolubstwo. Pewnego dnia wszechświat buntuje się przeciw tej społeczności transformując wszystko, co kiedykolwiek było prawdziwe w nikomu niepotrzebną materię – w gówno. W ten oto sposób dochodzi do gównianej apokalipsy, która obraca w gówno wszystkich ludzi, zwierzęta, rośliny i wodę. W gówno nie zamieniają się tylko maszyny i Bóg, którzy nigdy nie byli prawdziwi i to właśnie oni pozostają by rządzić tym gównianym światem w nieskończoność.
- Teraz już ciebie rozumiem.
- To może powiesz mi kim jesteś?
Raz kolejny w odpowiedzi otrzymał Autor zbędną ciszę, co nie sprawiło jednak, iż dał za wygraną.
- Jesteś moją muzą?
- Mój drogi przyjacielu, gdybym muzą twą miał być, ukazałbym ci się jako piękna, na w poły obnażona kobieta, nie zaś jako męski głos.
- Kimże więc jesteś?
- Twoim Dobrym Duszkiem.
- Dobrym Duszkiem – powiedział zanosząc się przy tym szczerym śmiechem Autor, poczym wymruczał kiwając głową – rany, jakie to banalne.
- A jednak. I tkwię tu wciąż, gdyż jest pewne zagadnienie, którego sens zgłębić chciałbym.
- Cóż to za rzecz, mój Dobry Duszku?
- Nie wiem jak historia ta się kończy. Co wydarzy się dalej?
- Dalej będą niezapominajki…


Glob skąpany w nieczystej mazi w kilka chwil później pokrywać się zaczął świeżo pachnącymi niezapominajkami, których pączki i kwiaty przebijały się dzielnie przez ciężką masę gówna wymieszanego z moczem. Widok ten, jak i przyjemna woń tej niebieskawej odsieczy miała niecodzienny wpływ na zachowanie całej ludzkości, która to w wielkim uniesieniu i jeszcze większym transie poczęła kopulować ze sobą nawzajem w dzikim tańcu pożądania i czułości. Dziś sami tłumaczą to ogromną radością i nadzieją na lepszą przyszłość jaką dał im widok kwitnącej na powrót Ziemi.
Poczęli tulić się i dotykać policjanci z feministkami na ulicy Św. Marcina, krótko ostrzyżeni właściciele miniaturowych biało-czerwonych flag na ramieniu muskali delikatnie usta okraszone chirurgiczną stalą należące do feministycznej nacji. Mizdrzyła się także Pani Kasia z Panem Romkiem w sklepie spożywczym tuż przy przystanku autobusowym, niziutki pan z psem na smyczy wtulił się w twarde i wysokie ciało siatkarki wracającej z treningu. W miłosnym uniesieniu zatoczyła się na jednej nodze cała ta do niedawna pogrążona w ohydzie planeta, hucząca teraz od jęków i ruchów posuwisto-zwrotnych z tendencją bardziej posuwistą niż zwrotną. I w tym intymnym uścisku pogrążyła się także Pani Doktor wraz z Panem Premierem.

W tych ciężkich dla losów ludzkości chwilach pasażerowie promu kosmicznego SkyHope 9 wystrzelonego w kosmos przez rząd Stanów Zjednoczonych Ameryki byli nieświadomymi świadkami prawdziwego cudu niszczącego tworzenia widzianego ich oczami niczym na ekranie kina.
Ujrzeli oni globalne pochłoniecie swej ojczystej planety przez ekskrementy jej mieszkańców, co – jak sami opisują – zmieniło Ziemię w wielką gównianą kulę jaką zwykł toczyć żuk gnojnik. Następnie przyglądali się jak kilkadziesiąt kilometrów pod nimi owa śmierdząca kula przeradza się w piękną, pachnącą świeżością niebieską piłeczkę – jak nazwał ją jeden z astronautów.
Scena ta jeszcze przez wiele lat będzie najczęściej emitowanym obrazem we wszystkich telewizjach świata.

Tego dnia, w tamtych minutach wydarzyło się także coś jeszcze, czego kosmonauci ze SkyHope’ra 9 nie byliby wstanie dostrzec nawet, gdyby posiadali najnowszy sprzęt szpiegowski wyprodukowany w tajnych rosyjsko-niemieckich laboratoriach; tego dnia pośród kwiecistych niezapominajek dokonał się jeszcze jeden cud, cud życia kwitnącego w łonie Pani Doktor.

 
  STRONY PARTNERSKIE I POLECANE PRZEZ MAGAZYN CEGŁA  
   
  Portal turystyczny Noclegi-Online Wrocław  Kalambur