Cegła - Literatura - Proza - Poezja
100 000 KSIĄŻEK NA WWW.TAJNEKOMPLETY.PL !!!
AKTUALNOŚCI MEDIA PODREALIZM CEGIELNIA WASZE & NASZE WYWIADY LINKI KSIĘGA GOŚCI REDAKCJA
 
 
WRÓĆ | WYDRUKUJ

mancyn

Fikcja Pijacka I

 

 

 

 

        Zbieraliśmy się przeważnie na Squerze. Schodziliśmy się by odbyć kolejną, wieczorną podróż w górę, zawsze jednak kończącą się upadkiem na twarz. Byłem ja, M, L, L*, S, P, W i paru innych, którzy nie stanowili Składu, lecz co jakiś czas przemierzali z nami noce.

Przychodząc na Squer, nie trzeba było długo czekać. Cokolwiek by to miało znaczyć w tych czasach, kiedy czas nie odgrywał żadnej roli, a częściej gubił się między palcami wyobraźni i dymu.

Squer był naszym Miejscem. Tam właśnie działy się Rzeczy. Przychodzili ludzie, obcy, kitowcy, czasem strychy i menele, ale zawsze był tam Skład, czyli my.

Squer był naszym drugim domem, meliną, poczekalnią, czasem łóżkiem, ringiem albo boiskiem. Przede wszystkim zaś schronieniem, gdzie czuliśmy się dobrze, luźno, swojsko i mogliśmy tam pić, czyli Robić Swoje.

        Na powitanie wymienialiśmy sumy, którymi każdy dysponował w dany dzień i bez zbędnych komentarzy ruszaliśmy do sklepu. Sklep w tych czasach był otwarty non-stop, co było wielkim udogodnieniem.        Czołgając się nad ranem do domu, można było zatkać sobie przepalone płuco papierosem za parę groszy, które sprzedawali jeszcze na sztuki. Piękne czasy.

Przed wejściem zawsze siedziało kilku żuli, wyglądających jak latynoscy gringos z taniego westernu. Ich wodzem był wtedy Samotny Biały Żagiel, którego, nie chwaląc się, osobiście poznałem.

Tradycyjne walki kafarów przed drzwiami mało nas interesowały. Pod oknem wystawowym zawsze była zaschnięta krew.

        W sklepie pracował wtedy koleś, nazywany przez nas pieszczotliwie Pedałkiem. Pytał tylko "ile?" stawiając na ladę dobrze znany towar. Pedałek był przeważnie zalany a bajerząc z M, ciągnął go za brodę, co wywoływało obopólną radość. Sprzedawał tam także młodzieniec, na którego mówiono Ciota. Ten oto wziął kiedyś L* na zaplecze, dając nam w zamian kilka win, jednak srodze się zawiódł, jako że L* była twarda i Ciota nie miał szans. Wina jednak pozostały nasze.

        Wracając na Squer zajmowaliśmy stałe miejsce, blisko pomnika upamiętniającego jakieś wojenne wydarzenie, który przy okazji służył nam za ubikację. Ptaki śpiewały wtedy bardziej radośnie. Nawet śnieg i mróz stawały się ciepłe.

        Tego, co działo się na Squerze za panowania Składu nie da się opowiedzieć ani krótko, ani długo. Po pierwsze nikt dokładnie nie pamięta, bo wszyscy brali czynny udział w Wydarzeniach, po drugie było tego tyle, że tylko sam Squer, gdyby mu dać dar mowy, mógłby o tym śpiewać pieśni do końca świata i jeden dzień krócej.

        Po krótkim wstępie i obgadaniu kilku ważnych wydarzeń społeczno politycznych (że Papież jest zrobiony z papieru a na szyi ma metkę MADE IN TAJWAN; jak wykonać Bruce'a Lee z zupki błyskawicznej; dlaczego główny rabin miasta zatruł wszystkie ujęcia wody itd.) dochodziło do następnego etapu wtajemniczenia czyli "M bije rury".

Na tym poziomie działy się rzeczy fizycznie niemożliwe. Paranormalność i magia skondensowana w jedną malutką chmurkę na zielonym niebie naszych znudzonych umysłów. L przeważnie chodził wtedy na głowie, SZ zaczynały swój taniec a innym otwierały się nawet oczy. To był znak i czas, aby udać się do świątyni i podziękować za spłynięcie łaski zrozumienia. Bynajmniej nie był to kościół, czy inny dom jakiegoś mniej lub bardziej wymyślonego boga. Świątynia była rozlewnią piwa (przeważnie na podłogę), gdzie wierni tłoczyli się w niesamowitym ścisku krążąc od ołtarza lady do konfesjonału stolika i z powrotem.

Skład wciskał się między brać stukającą kuflami, piszczące biało i czarnogłowy oraz między mnichów snujących się wkoło stołów, spływających po ścianach, czy charczących pod ławkami. Tutaj czuło się atmosferę kultu, połączoną z uczuciem krzesła rozbijanego na głowie. Wszystko działo się pod przyćmionym światłem słabej żarówki, co dawało poczucie bezpieczeństwa i ciepła.

        Wszyscy, prędzej czy później, byli znajomi. Przyciszona muzyka, podświadomie wprowadzała w dobry nastrój. Barmanem był dwutonowy dres, którego właściwie lubiłem. On też chyba mnie lubił i zawsze patrzył się, jakby chciał mnie pchnąć nożem. Pełna kultura.

        Uściski dłoni, wrzaski, cmoki na powitanie, śmiechy, gwizdy, brzęk szkła, kłótnie, trzaskanie drzwi, muzyka, hałas, krzyk, śmiech, głośniejsza muzyka, rozbijane szkło, krzyki, jęki, gwizdy, oklaski, głuche ciosy gdzieś w kącie, protesty wynoszonych przez barmana, brzęk szkła, trzaskanie drzwi, głośny śmiech w jednym rogu sali, czyjś płacz w drugim, ciepły blask świec, wycie automatów do gry, zapach frytek, wycie muzyki, wygibasy pijanych imitujące taniec, stukot butów, gwizdy, śmiechy, muzyka...

 

                                               *

 

        Rozmawiam ze wszystkimi, prawie wyłącznie o niczym. Stukam się głową ze zbyt nerwowymi i potykam o martwych. Trzymam w ręce kufel, przeważnie ten sam do końca imprezy, gdyż paliwo ze Squeru dopiero rozpływa się po kościach i utrzyma mnie w nieważkości długo. Skład rozsypał się i tylko czasami natrafiam na M i M, grających w plastikowe chłopki, na L, któremu oko spłynęło już do ucha, zderzam się z P, biegnącym w stronę drzwi, zapewne w celu wydalenia nadmiaru dobra.

        Atmosfera jest przyjazna. Barman wynosi śpiącego spod okna, ten jednak otwiera jedno oko, za co dostaje siarczyste oklaski. Nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że to A z mojej kapeli...

Stoły są mokre, podłoga klei się od błota i wilgoci. Ktoś wyciera rozlane trunki. Jakiś burak zdjął koszulkę i macha nią jak flagą. Słychać gwizdy.

        Rozmawiam z kobietą. Przez mgłę widzę jej twarz i zastanawiam się, dlaczego wcześniej nie zauważyłem, że jest zajebiście ładna. Przecież znam ją nie od dziś. Ona mówi do mnie, ja udaję, że słyszę, pluję jej do ucha jakieś smuty. Ona pęka ze śmiechu. Ależ jestem zabawny! Siedzimy coraz bliżej a ja nie wiem jak to się dzieje... Znowu magia.

        Nagle S wyrywa mnie z hipnozy i ciągnie w stronę wyjścia. Na moje sprzeciwy klepie się po kurtce. Oczywiście, że pójdę. Pacierza i TEGO nigdy się nie odmawia - myślę buracką filozofią, przeciskając się przez gawiedź.

        Ktoś mnie zaczepia i o coś pyta. Nie słyszę, lecz potakuję głową, lub wznoszę oczy do nieba, na znak, że to się jeszcze okaże.

- Tak, mieszkam tam gdzie zawsze...

- Tak, tak... Końcówka -94, dobrze pamiętasz...

- Za chwilę, jak wrócę...

- Nie wiem, pewnie już gdzieś leży...

- Tak, czytałem, okropny syf...

- ...oddam ci jutro...

- Jakoś leci...

- Nie sorry, naprawdę cię nie pamiętam...

- Gdzie?

- Nie, w kościele to na pewno nie ja...

        Wychodzę wreszcie na świeże powietrze. To mnie podnosi na duchu. Za rogiem stoją M,L,W,P i paru innych, których nie znam. S strąca korek. Nikt nie chce sypać. Najmłodszy... najstarszy... nowy ...stary... spierdalaj... ja ostatnio... ty nigdy... itd. Wreszcie jest leszcz.

Teraz dopiero się zaczyna. Opowieści sypią się z rękawa. Tutaj można spokojnie porozmawiać. Kubek krąży na przemian z rurą. Kolejki mylą się bezustannie, więc sprytni wychodzą lepiej. Stłumione głosy dobiegają z wewnątrz tego ula.

        Zaczyna padać deszcz. Wchodzimy do klatki schodowej pobliskiego budynku. Z tej jeszcze nas nie wyrzucili. Przynajmniej nic takiego nie pamiętam. Dużo lepiej. Zaczynam czuć się sobą. Świat robi się znośniejszy. Mówimy dużo i głośno. Kolejne butelki świecą pustką pod czyimiś drzwiami.

- CICHOOOO! - wrzeszczy W - Sąsiedzi chcą spać!

        Wybuch. Tak, bądźmy idiotami. To dużo prościej i łatwiej. Rozmowa przeskakuje z tematu na temat. Rura pęka i P biegnie po pomoc. Kubek jest złamany, pij tą stroną... Oblewam całą bluzę i zataczam się na schody. Już OK. Ktoś otwiera drzwi i ukazuje się strych o twarzy zgniłego kartofla. Rusza ustami, wydając jakieś dziwne dźwięki. Teraz już mam pewność, że umrę na rozerwanie stawów szczękowych. L rozmawia z nią po rusku. Tendencja ogólnie pierdoląca. Śmiech na sali tortur. JA BEDEEE!!! Pusty wózek dziecinny wywraca się kołami do góry. Butelki brzęczą. M wychodzi przed drzwi się odlać. Róbmy szybciej.

        Wracamy do baru. Nogi mam z papieru. Deszcz już nie pada i widzę, że już kiepsko widzę. W ciemnym rogu podwórka ktoś się obściskuje. Nie jestem pewien, ale wygląda mi to na łysinę M.

Zataczamy szerokie elipsy i w końcu docieramy do celu. Gorąco bucha w twarz. Dopadają mnie słowa, skierowane do kogoś innego. Odpowiadam, patrząc pytającemu w oczy i nie czuje zażenowania. Śmiech. Jestem u siebie. Wrzeszczę ze szczęścia i z drugiej strony odpowiada mi wrzask L albo S. Nie jestem pewien. Dzieje się! To jest właśnie Stan Odpowiedni. Niczego więcej mi nie potrzeba.

Prawie niczego. Rozglądam się po sali. Wodzę mętnym wzrokiem po twarzach. Gdzie ona jest... O! Tam rozmawia z jakimś pinglarzem. Chuj z tym. Biorę ze stołu pierwsze lepsze piwo i bujam się na boki. Widzę, że barman ma mnie na oku. Leję na to. Jest mi wszystko jedno. Wszystkie kobiety to sukuby. Jest mi dobrze. Chciałbym tak zostać na zawsze. Śpiewam coś, a właściwie drę ryja na cały głos i gdzieś, jak echo, ktoś powtarza moje słowa. Skład czuwa. Cudownie.

        Ktoś ciągnie mnie za rękaw. Odwracam się. To ona.

 

 

                                              *

 

 

        Przed oczami mgła jak mleko. Pukam do drzwi kibla. Walę pięścią. Czuję, że zaraz się przewrócę. Na kominku zostawiłem jakąś kobietę, która dzisiaj szczególnie mi się widzi. Powiedziałem, że zaraz wracam, jednak nie jestem pewien, czy dożyję następnej minuty. Kopię w te pieprzone drzwi. Otwiera mi M i S. Wchodzę, bełkocząc coś o pedałach. Nie, nie chcę już tego gówna. Nic nie widzę. No dobra, niech będzie. Wypuszczam dym i ściany zaczynają pulsować. Nie wiem, gdzie jest pion a gdzie poziom. Nie rozróżniam słów. Barman zaczyna pukać do drzwi. Dobrze wie, co tu robimy.

- Sraaaam!!! - Krzyczy M i wybuchamy tłumionym śmiechem. Będzie zadyma. Jebać to. Czuję się świetnie. Nie mogę wstać. Jak ona wyglądała?.. Nic nie wiem. Jest cudownie. Wyjmuję zza pazuchy niedopitą butelkę. Barman łomocze w drzwi. Pijemy. Nie obchodzi mnie ten jego buracki krzyk. Jest mgła i S trzyma się ściany, żeby nie upaść. Serce łomocze mi jak młot. Łup, łup, łup...

- Wychodzić, do jasnej kurwy!!! - Łup, łup, łup...

Obraz skręca mi się do rozmiaru pięciogroszówki. Wszystko staje się mętne. Nogi odmawiają posłuszeństwa. Blondynka, czy może... Myśli uciekają w ciemność. W głowie echem pulsuje wers znanej piosenki "...to boskie Olimpu rozkosze...", kiedy z hukiem uderzam w twardą posadzkę. A potem już cisza.

 
  STRONY PARTNERSKIE I POLECANE PRZEZ MAGAZYN CEGŁA  
   
  Portal turystyczny Noclegi-Online Wrocław  Kalambur