Tu nie ma ciszy, zapachu naftaliny na piętrze, dusznych, molowych kul o wyglądzie kozich gówien.
Ty kurrrwo - wyrywa powietrze z odrętwienia, ciągnie z podwórza w górę krzyk czerwony jak zorza.
Ty szmato - rozpacz tę niesie każe piętro, każdy mur, każda szyba.
Pod dwójką jest meta, melina ludzkich gnatów. Kran wysadziło już dawno, rozmokłe deski rozłarzą się i gniją.
Na samym dnie, na bruku wybitym przez kamienie ciągnie się pas komórek obstalowanych blachą, wylęgarnia robadztwa i szczurów.
Kiedy się zmierzcha, podwórze uśpione dotąd i leniwe budzi się by żyć, by kwitnąć tulipanem butelek.
Ten śpiew ulicy, jak skrzek zgonionego ptaka tłucze się w przekrwionych oczach,
w zastrupiałej skórze na twarzy do pierwszego brzasku, ostatniego macha lichej fajki.