Cegła - Literatura - Proza - Poezja
JEST JUŻ 24 NUMER MAGAZYNU CEGŁA - PIECZĘĆ, PYTAJ W KSIĘGARNI TAJNE KOMPLETY, PRZEJŚCIE GARNCARSKIE 2, WROCŁAW
AKTUALNOŚCI MEDIA PODREALIZM CEGIELNIA WASZE & NASZE WYWIADY LINKI KSIĘGA GOŚCI REDAKCJA
 
 
WRÓĆ | WYDRUKUJ

Marek Majchrzak

RUBIN

Kiedy Feler rozpiął spodnie usłyszał cichy chrobot, jakby drapanie pazurów o arkusz blachy. – Szczury – pomyślał. Najwyraźniej któryś z nich utknął w pojemniku na odpady. – Cieszę się, że tu jesteście – powiedział oblewając kontener gorącym moczem – i mam nadzieję, że zdechniecie zanim zjawi się śmieciarka. Kiedy skończył, uchylił ostrożnie pokrywę kontenera i zerknął do środka – No i jak tam skurczybyki – zaśmiał się w głąb blaszanej puszki. Chrobotanie ucichło, odpowiedziało mu głuche echo. Chciał powiedzieć coś jeszcze, coś co dopiekłoby im do żywego, ale nagle głos uwiązł mu w gardle. Wśród odpadków błyszczało jakieś świecidełko, mały, żarzący się węgielek. Emanował takim spokojnym i głębokim blaskiem, zupełnie jak nocna lampka. Rubin – pomyślał – godny pragnienia jak butelka Jacka Danielsa. Uchylił nieco szerzej pokrywę i mieniąca się czerwienią fala wychynęła na zewnątrz. Chłonął ją. Napawał się jej blaskiem. Z ust wypłynął mu srebrny strumyczek. Przeżywał najsilniejsze w swoim życiu uniesienie. Wyciągnął rękę i kiedy zanurzył palce w mieniącej się poświacie, z załomu dachu, na jego głowę spłynęły nieczystości. Stało się to tak niespodziewanie, że przez chwilę nie mógł zrozumieć co się właściwie wydarzyło. A potem, kiedy gęsta ciecz zaczęła spływać w dół, po pokrywającym się gęsią skórką karku wrzasnął tak przeraźliwie, że pierwszym dźwiękiem zdołał zedrzeć struny głosowe i reszta krzyku przeobraziła się w żałosny charkot. Poślizgnął się i upadł na betonową posadzkę. Kiedy leżał chwilę oszołomiony, odniósł wrażenie, że płyn ścina się na nim w rodzaj galarety. – Za chwilę będzie po wszystkim – pomyślał – szlam stwardnieje w rodzaj kokonu i to coś zacznie wnikać w moje ciało. Nie mogąc opanować rodzącego się w umyśle strachu zaczął tarzać się po ziemi. Pozbywał się lepkiego śluzu wycierając twarz o szorstki beton. Gdy zupełnie opadł z sił nie wyglądał lepiej od kawałka surowego befsztyku. Oddychał z wyraźnym trudem. Odczołgał się co prawda na półtora metra od miejsca z którego spłynął na niego szlam, ale nie miał pojęcia czy to wystarczy. Na większy wysiłek brakowało mu jednak sił. – Na pomoc – jęknął – pomóżcie mi na litość boską. Ludzie, czy ktoś w ogóle mnie słyszy? Załkał jak zbity pies. Skulił się przyciskając kolana do chudej piersi i trząsł się w febrze, póki nie zapadł w niespokojny sen. Gdzieś koło południa obudziło go parcie na pęcherz. Wstał i oddał mocz na pochylone drzewo. Kręciło mu się w głowie. Czuł jak żołądek podchodzi mu do gardła. Zwymiotował żółcią. Dotknął ręką czoła. Nie było rozpalone. Dobre i to – pomyślał. Miało tylko jedną niewłaściwą cechę, mianowicie było lepkie od krwi. Szukał w pamięci odpowiedzialnego za to skaleczenie wydarzenia, ale nie znalazł. 
Wrócił na zaplecze sklepu i w narożną wnękę wrzucił kawałki styropianu i stertę kartonów, które personel marketu zostawił obok blaszaka na odpady. Otulony zapachem rumiankowego mydła leżał na tym papierowym posłaniu pociągając raz za razem z półlitrowej puszki piwo, aż przestał rozróżniać kontury ulicy i wszystko zlało się w jedną szarą plamę. Miał dziwny sen. Śnił mu się wielki, czerwony kamień w rękach zakapturzonego garbusa. Mężczyzna stał w środku ciemnego pomieszczenia i kiwał na niego palcem. – Podejdź bliżej, Robercie – powiedział zachęcająco – podejdź i odbierz swoją nagrodę. Zasłużyłeś na nią od dawna. Wyciągnął otwarte dłonie i oczom Felera ukazał się pulsujący jak serce rubin. – No śmiało, należy przecież do ciebie – ponaglił go – Chyba, że chcesz, żebym się rozmyślił i podarował go komuś innemu? – Nie – Feler gorąco zaprzeczył – Pragnę go tak bardzo, jak jeszcze niczego dotąd. – Och, doskonale o tym wiem, Robercie. Dlatego właśnie tu jestem. Wszystko po to, żeby cię uszczęśliwić. – Naprawdę? – Oczywiście, głuptasie. A teraz biegnij po niego, biegnij ile tylko masz sił w nogach. Więc zaczął kuśtykać. Szedł bez butów, po kaleczącym mu stopy żwirze.Garbus stał w załomie muru i mimo, że nie poruszył nawet jednym palcem Feler wcale się do niego nie zbliżył. – Hej – zawołał – czy mógłbyś się trochę przysunąć, bo na tych sztywnych jak protezy nogach nie dotrę do ciebie przed Wielkanocą. – Jasne – odkrzyknął tamten, ale Felerowi wydało się, że garbus mimo dziarskiego kroku, robi się coraz mniejszy. Oddalał się, skurczybyk. A z nim rubin. – Chwileczkę – wydusił Feler – to przestaje być zabawne. A kiedy tamten rozpłynął się w ciemnościach, wrzasnął – Dawaj ten kamień, ty pierdolony świrze. Spocił się jak zgoniony pies, a na koniec, nie mogąc pokonać wiążącej mu nogi niemocy wybuchnął spazmatycznym płaczem. 
Wstał kwadrans przed piątą z nieobeschniętą od łez twarzą. Pociągnął porządny łyk portera i wygrzebawszy buty spod sterty kartonowych pudeł próbował otrząsnąć się z resztek snu. W głowie miał zamęt, ale kiedy wydoił resztę piwa, a butelkę cisnął do rynsztoka, wszystko sobie przypomniał. Jego myśli nabrały pewnej jasności. Oblizał wargi. Wiedział gdzie odnajdzie kamień. Miał na ten temat pewną teorię. Chyba, że ubiegli mnie śmieciarze, pomyślał. Wyciągnął zostawiony w starej, żeliwnej rynnie płaszcz przeciwdeszczowy i założył go w przekonaniu, że gdyby ponownie miała spotkać go mokra niespodzianka, będzie na nią przygotowany. 
Betonowa altanka przy której się zatrzymał miała półokrągły kształt szkolnego magnesu, którym na lekcji fizyki prezentuje się zasadę działania pola magnetycznego. W środku pomieszczenia stały trzy kontenery, po jednym przy każdej ze ścian. Na podłodze leżał zwinięty w rulon dywan. Zdaje się, że niczego nie brakuje, pomyślał. Postawił kołnierz płaszcza i wszedł do środka. Przez dziurę w dachu nawiało tam trochę liści. Zgarnął je z pokrywy pojemnika, ale nie był to najlepszy pomysł. Wewnątrz dłoni poczuł znajomą lepkość. – Nie, o nie – powiedział z bladym uśmiechem – Wcale tego nie zrobiłem. Nie dotknąłem tej śmierdzącej mazi. Próbował wmówić sobie to żałosne kłamstwo, ale głos załamał mu się na ostatnim słowie. Jak wyciągnięta z wody ryba zaczął łapać powietrze szeroko otwartymi ustami. – Przepoczwarzę się w pieprzonego grzyba – powiedział – toksyny przemodelują cały mój układ nerwowy. – Chyba zgłupiałeś – zaprotestowała jakąś część jego osobowości – Ta odrobina szlamu, miałaby cię zmienić w purchawkę? Lepiej się uspokój i poszukaj kamienia, po którego tu przyszedłeś. – Jakiego kamienia? Nie ma żadnego kamienia. Nie rozumiesz? To była pułapka. Wszystko po to żeby mnie tu zwabić. – Zwabić? Ciebie? Co ty pleciesz? – No to popatrz na ręce. Poznajesz te bulwiaste cętki? – To zwykłe znamiona, które masz od urodzenia. A ręce są tylko odrobinę spuchnięte. To wszystko. Nic więcej w tym nie ma. Żadnych bulw, żadnych grzybów. – Naprawdę tak myślisz? Uważasz, że ześwirowałem, bo opuchlizna, która wygląda jakby powstała w zetknięciu z rojem pszczół, to wytwór mojej wyobraźni? – powiedział to robiąc krok do tyłu – A może to ty się mylisz, zastanów się nad tym. Bo jeżeli jest tak jak ja to widzę wychodzi na to, że nie jesteś manifestacją zdrowego rozsądku, ale PODSTĘPNYM GRZYBEM, KTÓRY PRÓBUJE PRZEJĄĆ NADE MNĄ KONTROLĘ. Ty… ty obmierzły… już się do mnie dobrałeś! – Tak, no pewnie, a za to, że mnie zdekonspirowałeś zmienię ci przyrodzenie w garść zarodników. Daj spokój, doprawdy. To przestaje mieć jakikolwiek sens. – Może dla ciebie. Ale ja walczę o życie, słyszysz? O swoje, pieprzone życie – krzyknął i podrygując zbiegł ścieżką w dół ulicy. 
Na skrzyżowaniu nie było wielkiego ruchu. Ciężarówka z reklamą płatków owsianych powoli zawracała, więc Feler był przekonany, że w drodze na drugą stronę ulicy zdąży ją wyprzedzić. Nie wiedział tylko, że w chwili, kiedy sapiący TIR wykona manewr skrętu i przesłoni sobą resztę jezdni, na zewnętrzny pas wpakuje się ośmioletnia Toyota, której kierowca ma za sobą fatalny dzień, a po tym jak przeciągnie Felera po masce swojego wozu samopoczucie dodatkowo mu się pogorszy. W trakcie wypadku Feler zachował niezwykły spokój. Upadł siedem metrów od miejsca trafienia Toyoty nie wydając choćby drobnego jęku. – W pewnym sensie do końca zachował świadomość – zeznał później jeden ze świadków zdarzenia. – Na pewno był przytomny kiedy dokonywałem oceny rozległości odniesionych przez niego obrażeń – dodał – Patrzył na mnie, kiedy przyglądałem się nienaturalnemu kształtowi jego pleców, myśląc –rdzeń kręgowy musiał zostać wielokrotnie złamany. Wtedy jeszcze nie miałem pojęcia, że może badać moją reakcje i w ten sposób szacować swoje szanse na przeżycie. Kiedy zdałem sobie z tego sprawę natychmiast powściągnąłem rodzące się we mnie przerażenie. Nie mam przesadnie uplastycznionej mimiki, dlatego nie wiem, czy cokolwiek wyczytał z mojej twarzy. Jego oczy pozostawały spokoje. Kiedy się im bliżej przyjrzałem, zauważyłem, że były nieco przekrwione. Może od niewyspania, a może od częstych rozmów z butelką. Nie mnie oceniać. Ale nie było w nich przerażenia. Nie było też bólu, wiele innych rzeczy tak, ale bólu w nich nie dostrzegłem, nawet odrobiny. A ten człowiek niewątpliwie cierpiał. I to bardzo. Znam się na tym, bo jestem pielęgniarzem i wielokrotnie widywałem podobne przypadki. Głupio to zabrzmi, ale to prawda – mrugał do mnie. Jakby w ten jedyny dostępny dla niego sposób chciał powiedzieć mi o czymś niezwykle pogodnym. Ześwirował – nie było to fachowe określenie kondycji psychicznej Roberta Felera, ale tak właśnie pomyślał o nim sędzia, przewodnicząc rozprawie o spowodowanie wypadku. Podczas wieczornej rozmowy z żoną uzasadnił to słowami: Nikt przy zdrowych zmysłach nie suszy zębów w chwili przechodzenia na tamten świat. 
O godzinie osiemnastej trzy, Robert Feler zajmował jeszcze dwumetrowy odcinek drogi wylotowej S94. Nieco z boku, tarasując przejazd stał piętnastotonowy Mann Hummel. Mrugał do Felera. Czerwone jak dojrzałe wiśnie światło awaryjne nadawało komunikat w alfabecie Morse’a. Feler znał ten rodzaj przekazu od ukończenia kursu obsługi telegrafu w osiemdziesiątym dziewiątym. Szmat czasu. Złożył kilkuelementowe serie sygnałów w ciąg jednego, powtarzającego się słowa – rubinrubinrubinrubin… Kiedy uświadomił sobie jego prawdziwe znaczenie w jego ustach poczęło się przyjemnie ciepło. I w jednej chwil cały stał się wielkim, pulsującym czerwienią rubinem. 
Lekarz patolog przeprowadzający sekcję zwłok Felera, miał w zwyczaju sięgać po akta denata nadesłane z przychodni. Nie musiał tego robić, bo badanie korelacji stanu zdrowia z rodzajem zaistniałej śmierci, prowadzone z funduszy akademii, od zeszłego roku powierzono innemu instytutowi. Jednak skoro wciąż napływały dane, patolog ( teraz już z czystej ciekawości ) nie zamierzał zaprzestać analiz. W kartotece Roberta Felera obok przebytej historii kilku dość powszechnie występujących chorób znalazł też wzmiankę o wysokim ryzyku marskości wątroby, oraz o nadaktywności układu współczulnego, zaburzeniach snu, lękach, napadach drgawkowych, czyli o typowych objawach delirium tremens. Ogólnie rzecz ujmując, facet był zupełnym wrakiem i tylko przypadek sprawił, że skończył pod kołami samochodu. Doktor Mozes zapisał kilka łacińskich terminów w skrupulatnie prowadzonym dzienniku, a potem sięgnął do oszklonej szafki na drobne medykamenty i wyjął z niej butelkę dwunastoletniej whisky, żeby przepłukać wyschnięte gardło.

 
  STRONY PARTNERSKIE I POLECANE PRZEZ MAGAZYN CEGŁA  
   
  Portal turystyczny Noclegi-Online Wrocław  Kalambur