Cegła - Literatura - Proza - Poezja
JEST JUŻ 24 NUMER MAGAZYNU CEGŁA - PIECZĘĆ, PYTAJ W KSIĘGARNI TAJNE KOMPLETY, PRZEJŚCIE GARNCARSKIE 2, WROCŁAW
AKTUALNOŚCI MEDIA PODREALIZM CEGIELNIA WASZE & NASZE WYWIADY LINKI KSIĘGA GOŚCI REDAKCJA
 
 
WRÓĆ | WYDRUKUJ

Marek Orzełowski

Zimna wojna



Na brzegu rzeki, między trzcinami i kępami nadbrzeżnych pokrzyw, przymucowana łańcuchami do drzewa, unosiła się stalowa łódź, używana przez rolników do przedostawania się na drugi brzeg kiedy spędzali bydło na pastwiska. Nauczyliśmy się uwalniać ją z zamknięcia, pokonując zamek wykrzywionym gwoździem. Pływaliśmy nią wśród szuwarów, odbijając się od dna drągami bądź pchając ją z wody. Rzeka w tym miejscu nie była głęboka, sięgała nam najwyżej do piersi. Narażaliśmy się więc jedynie na pijawki, które zdejmowaliśmy z siebie pełni śmiechów, zgadując wpierw czy ciemne plamy na nogach i stopach to przybrzeżne błoto czy jednak oślizgłe bezkręgowce.
Najbardziej pomysłowym z nas był Krzysiek. To on wpadł na to jak można otworzyć kłódkę za pomocą samego gwoździa, pozwalając by marzenia o przepłynięciu łodzią spełniły się. Jego niekończąca się energia to był gwarant dobrej, długiej zabawy. Krzyczał głośno i komenderował podróżą. My, marynarze jego okrętu, posłuszni jego rozkazom atakowaliśmy z wody dębowy zagajnik będący dla nas miejscem tajemnym i groźnym, miejscem przez które byliśmy w stanie jedynie przebiec, nie zatrzymując się choćby na chwilę. Teraz pod jego dowództwem pokonywaliśmy własne lęki, rzucając z naszego pokładu w stronę zagajnika, zbutwiałe konary, złapane raki i żaby. Krzyczeliśmy w dzikim tyumfie, odpływaliśmy podekscytowani co chwilę jednak, zerkając w tamtą stronę przez ramię.
Mieliśmy takie typowe imiona: Krzysiek, Andrzej, Janek, Mirek. Bo choć nasi rodzice w większości uczyli się w pobliskich miastach to przywozili stamtąd najwyżej solidną nieprzydatną wiedzę i wstyd pochodzenia ze wsi. Jedyną ekstrawagancją, którą nas obdarowywali były tak zwane adidasy, sportowe półbuty, które wszyscy nosiliśmy mimo ich niewygody. One też były najczęstszą przyczyną kłótni i razów. Szybko zabłacane i rozmiękczane, były niepraktyczne w naszej krainie pól i rzek. Nie wytrzymywały próby naszej wyobraźni w zabawie. Latem z reguły chodziliśmy więc boso, adidasy zostawiając na wizyty w kościele.
Andrzej był najbardziej masywny z nas, i jedyny wyznania prawosławnego. Z niezrozumiałych dla nas przyczyn, w sprawach zbrojenia w czasach końca zimnej wojny, brał zawsze stronę Rosjan. My zaś, wychowani na kulcie USA, mitycznej krainy bogactwa, w której żyło parę osób z wioski obdarzanych przez to bogobojnym szacunkiem, wychwalaliśmy pomysłowość amerykańskich rakiet przemierzających wzdłuż i wszerz kosmos. Dochodziło więc między nami do bójek, w których sojusze zmieniały się wraz z nadzieją na lepszą i dłuższą zabawę. Posinaczeni i zmęczeni leżeliśmy na spalonej słońcem trawie i wyśmiewaliśmy wspólnie bublowate produkty sdjełano w sssr, i ideologiczną pustkę made in USA.
- Rosjanie to dupki. Ich rakiety nigdzie nie dolecą, bo zawsze coś im się psuje. A amerykanie potrafią strzelać w kosmosie.
- Skąd ty wiesz?
- Z telewizji. Pokazywali taki program.
- W ogóle się nie znasz. Oni tylko się tak chwalą, bo chcieliby być lepsi niż ZSRR.
- Oni są o wiele lepsi! Widziałeś jakie samochody ma Bartek. U nas takich nie ma.
- W ZSRR robią lepsze. Sam mam takie.
- Tak jak ten komputer, którym się chwaliłeś. Zwykła gierka. Łapanie spadających jajek. Koń by się uśmiał.
- Gadasz tak, bo sam taką byś chciał.
- Wcale nie chcę. Po co mi taki bubel. Będę miał prawdziwy komputer.
- Niby skąd?
- Ojciec mi przyśle. Tata Bartka go do siebie weźmie.
- Zobaczymy.
Obrażeni na siebie nawzajem wracaliśmy do łodzi, by pokonując wartki nurt zakoli dostać się na piaszczysty brzeg. Manewrowaliśmy przestraszeni porywającym nas nurtem i krzyczący na siebie nawzajem. Spoceni ciągnęliśmy łódź na swoje miejsce.
Janek był dla nas wydelikaconym chuchrem, zazwyczaj niepewnym w ruchach. Nasze kłótnie nie bardzo go obchodziły. Ale kiedy mówił był spokojny i rzeczowy. A kiedy się śmiał, smiał się całym sobą. Poza tym był baptystą, czego za bardzo nie rozumieliśmy, odbierając to jako towarzyską grupę spotykającą się by tańczyć i śpiewać. Nie mieli takiej świątyni jak nasze, tylko domek, na którego oknie umieścili krzyż i informację o tych wesołych spotkaniach. Wszyscy dorośli traktowali ich bądź przyjaźnie, bądź z obojętnością. Dla nas, z ich swobodą,wydawali się bardzo sympatyczni. Zwłaszcza latem, kiedy zjeżdżali się do nich ludzie z zagranicy, a my chodziliśmy słuchać ich śpiewów przy ognisku. Staliśmy przy ogrodzeniu wpatrzeni w cienie. Janek przynosił nam pieczone kiełbaski. Mieli tam naprawdę fajnie.
Moja matka pracowała w urzędzie gminy, ojciec naprawiał rolnicze maszyny. Ich małżeństwo to był nieustanny rozejm po piekielnych kłotniach, których wysłuchiwałem sparaliżowany siedząc na ściętej jabłonce, uderzając niespokojnie w ogrodzenie sadu. Wiedziałem już, że ojciec wybiegnie zaraz wściekły, z opętanymi oczami do knajpy, a matka, zła i niespokojna, każe mi wracać do domu. O siedzeniu na zewnątrz nie może być mowy. Rozumiałem też przynajmniej tyle, że swoją obecnością w domu, sprawię, że nie będzie czuć się bezradną i zalęknioną. Nie wiedziałem kiedy wracał ojciec, ale następny dzień po ich kłótni spędzałem całkiem swobodnie. Moja obecność nie była już tak konieczna.
Któregoś dnia, po jednej z ich awantur, ojciec nie pobiegł jak zwykle do swoich kumpli. Przytłoczony i zmarniały wynurzył się z ciemnego przedsionka. Popołudniowe słońce przydało jego twarzy jeszcze głębszego wyrazu udręki. Powoli schodził ze schodów, łajany przez matkę niezrozumiałymi dla mnie słowami. Był on wysokim i barczystym mężczyzną o kruczych włosach, ale w tej chwili wydał mi się karłem umieszczonym w ciele, któremu nie potrafi sprostać. Usiadł na schodach zwiesiwszy głowę. Powoli wyciągnął papierosa z kieszeni na piersi i podpalił go. Przez moment myślałem, że jest może pijany, ale kiedy zaczął przyglądać się niebu nad moją głową, widziałem, że oczy ma jasne, a twarz nie jest czerwona. Wtedy mnie zauważył, i miałem wrażenie jakby zobaczył poraz pierwszy, jakby zdał sobie nagle sprawę, że mieszkam z nim i żyję tuż obok niego. Nigdy nie spędzaliśmy razem czasu. Znałem go tylko z paru stanów, pijącego, pijanego, skacowanego lub nieobecnego. Ciałem bądź duszą. Jakby nieustannie był czymś zafrasowany, zajęty czymś niezmiernie trudnym i przygniatającym. Wtedy, kiedy tak siedział i patrzył na mnie poprzez tytoniowy dym, również mi wydał się bliski, jakbym go skądś znał. Miałem wrażenie, że on coś powiedział do mnie, lub wyszeptał, czego nie zrozumiałem, gdyż matka wciąż rwanym głosem wypominała mu jego grzechy. Wtedy on wstał, jakby zawstydzony, i szybkim krokiem, z opuszczoną ciągle głową ruszył przed siebie. Zatrzymał się jeszcze przed furtką, a kiedy ją otwierał spojrzał znów na mnie. Był gniewny i pogardliwy. Na skrzypnięcie furtki matka pojawiła się w drzwiach. Odprowadzała go zimnym wzrokiem.
- Poszedł łajza. Niech nie wraca. Niepotrzebny mi on.
Potem uchwyciła mnie w swoje spojrzenie.
- Możesz być na dworzu, ale nigdzie nie idź. Słyszysz?
- Słyszę.
- To uważaj.
Uśmiechnęła się niepewnie.
Kiedy zniknęła w ciemnościach przedsionka nie czekałem długo, i przeskoczywszy z tyłu domu płot pobiegłem nad rzekę.
Właśnie odbijali od brzegu. Zdążyłem wsiąść do środka całkiem mocząc sandały i spodenki. Wszyscy byli w wojowniczych nastrojach. Płynęliśmy w dół rzeki, z jakiś kilometr, dwa, do drewnianego mostu, który braliśmy za warowną twierdzę do zdobycia. Wiedzieliśmy już jak sterować łodzią. Wybieraliśmy głębsze zakola, dając się porwać nurtowi, i obracając się na wirach prostopadle do kierunku, odbijaliśmy od brzegu. Płynęliśmy wówczas naprawdę szybko. Ubaw mieliśmy po pachy.
Pierwszy postój zrobiliśmy przy starym korycie, gdzie woda była przeraźliwie zimna, ale gdzie było mnóstwo ryb i raków. Krzysiek wyłapywał ryby rękoma przeszukując szuwary. I kiedy dno łodzi zapełniło się rozpaczliwym trzepotem, wskoczył do nas z powrotem, dygocący z zimna.
- Moglibyśmy je sobie upiec.
- Wiesz jak?
- Jasne, że wiem. Potrzebujemy tylko zapałek.
- Mirek ma najbliżej. Niech przyniesie.
- Na pewno nie.
- Daj spokój. Będzie fajnie.
- Sam sobie idź. Też nie masz daleko.
- Ty masz najbliżej. Ja nałapałem ryb. Jak nie pójdziesz, to koniec.
- Jak sobie chcecie.
Wyskoczyłem z łodzi i ruszyłem przez bród. Słyszałem, że mnie wyzywają. Jedna z ryb poleciała w moją stronę. Przez chwilę pływała na boku, a potem nagłym skrętem ruszyła ku dnu i zniknęła. Usiadłem na brzegu i czekałem aż przeschnę. Widziałem jak odbijają odpychając się drągami. Było mi przykro.
Kiedy zniknęli za zakrętem wstałem i powlokłem się do domu. Żałowałem, że się nie zgodziłem, może nie będziemy już razem się wygłupiać. Mogłem im je przynieść tylko jeśli matka mnie nie zauważy.
Słyszałem ją z kuchni. Nuciła coś z radiem i biła muchy. Wszedłem do sieni i patrzyłem na nią przez przewieszoną przez drzwi firankę. Była w tym swoim nieokreślonym nastroju. Nie wiedziałem czego oczekiwać. Kiedy mnie spostrzegła, kazała mi wejść do śodka. Wyglądała na rozgniewaną, choć jej oczy wyrażały co innego. Przeszedł mnie dreszcz.
- Nie posłuchałeś mnie i polazłeś gdzieś. Przyznaj się.
- Tak.
- I co ja mam z tobą zrobić?
- Nic.
- Tylko nie pyskuj. Będziesz siedział w domu. Jutro zresztą też.
Umiałem przeciwstawić się innym. Jej nie.
Ruszyłem do pokoju snując plan ucieczki. Z reguły i tak wykradałem się i kłamałem. Tylko tak potrafiłem zrobić to, co chciałem. Ona doskonale o tym wiedziała, i w większości wypadków na to pozwalała, a przynajmniej nie wypominała mi tego.
Siedziałem i przerzucałem książki, czekając aż na chwilę wyjdzie. Wciąż biła muchy. Niecierpliwiłem się.
- Co ty tam robisz?
- Czytam.
- Dobrze. To czytaj dalej.
Zimne polecenie.
Otworzyłem jedną z książek i próbowałem czytać, ale litery jakby zbiły się w jedno, tak ściśle, że nie potrafiłem niczego zrozumieć. Powtarzałem zdanie kilkakrotnie aż do bólu skroni. Rzuciłem książką o podłogę. Usłyszała to? Nie, chyba nie bo nie nadchodzi. Widocznie wyszła.
Ostrożnie, z bijącym sercem wszedłem do kuchni. Nie było jej tu. Nie było jej też w pokoju obok. Wskoczyłem na leżankę i sięgnąłem dłonią na okap. Wymacałem zapałki i chwyciłem je mocno. Chowając je w majtkach nasłuchiwałem czy nie nadchodzi. Nic dalej nie było słychać. Wybiegłem do przedsionka, wyjrzałem ostrożnie za futrynę. Ani śladu. Ruszyłem biegiem do furtki.
Nigdzie nie mogłem ich znaleźć. Obszedłem całą trasę aż do drewnianego mostku. Tu przecież być powinni. Naraz zrobiło mi się przykro i smutno. Usiadłem w trawie i z oczu popłynęły mi łzy. Ale tylko przez chwilę.
Siedziałem w trawie, na skarpie, z brodą opartą na kolanach i przyglądałem się zmarszczkom na wodzie, które budził wiatr. Kiedy powiał mocniej i trzęsły się trzciny, to wyobrażałem sobie, że ten dźwięk wydają fale, które wiatr właśnie pociera. Pomyślałem, że z chęcią bym się wykąpał. Ale się bałem, byłem tu sam i nie znałem tego miejsca. To była zapobiegliwość mojej babci, która co roku opowiadała historie o topielcach, która zawsze zdarzała się w innym nieznanym mi miejscu.
Wstałem i zupełnie bez celu szedłem wzdłuż brzegu. Było słonecznie i przyjemnie. W wysokiej przybrzeżnej trawie zawsze mnóstwo jest polnych koników. Może jakaś ryba będzie miała na jakiegoś ochotę. Nałapałem ich parę i wrzuciłem do wody. Unosiły się na powierzchni wierzgając kończynami. Nic się jednak więcej nie działo. Może ryby wyczuwają moją obecność. Położyłem się w trawie i przyglądałem jak koniki kręcą się w kółko w przybrzeżnym zakolu. Dłoń silnie mi nimi pachniała. Dalej nic. Wstałem i ruszyłem brzegiem w dalszą drogę. Przeszedłem parę kroków i usłyszałem za sobą głeboki plusk. Po wodzie rozchodziła się ogromna fala. To musiała być jakaś stara ryba. Nałapałem jeszcze z parę owadów i dorzuciłem do reszty. W popołudniowym słońcu tak wierzgając wyglądały jakby smażyły się na tafli wody. Miałem wrażenie jakby pod nimi rozpoczął się jakiś gorączkowy niespokojny ruch.
Rzeka przede mną robiła zakręt, zaraz za nim był bród, przy którym ich zostawiłem. Przy brzegu była łódź, ale ich widać nie było. W łodzi martwe i matowe leżały ryby. Raki desperacko próbowały wrócić do wody. Wyciągałem je ostrożnie ze środka. Chwilę stały przy dnie. Kiedy przesuwałem na nie swój cień, gwałtownym spazmem uciekały na głębszą wodę. Wszystkie ryby były martwe, unosiły się wygięte przy powierzchni, znoszone w dół rzeki.
Robiło się coraz ciszej. Wiatr ustawał i robiło się popołudnie. W oddali widziałem parę osób na kocach w cieniu rozłożystych wierzb i topól. Nie lubiłem tego miejsca. Drzewa zasłaniały słońce i przygarniały komary. Tam biwakowali z reguły dorośli z małymi dziećmi. Tam kiedyś biwakowaliśmy my, to była plaża zaraz za naszym domem.
Ktoś machał stamtąd w moją stronę. Był to ktoś niewysoki, i na pewno mężczyzna. Nie miałem pojęcia kto to. Szedłem tam powoli i niepewnie.
- Gdzie ojciec?
- Nie wiem.
- Jak to, nie ma go w domu?
To nasz sąsiad z naprzeciwka, weterynarz, razem ze swoją żoną i dwójką niemowląt w wózku. Stoi przede mną opierając dłonie na biodrach, na których ma czarno-żółte slipy pełne łatek. Jego żona patrzy na mnie nieco podejrzliwie. Odwraca wzrok i mówi jakby w piasek.
- Pewnie znowu go gdzieś poniosło. A mam siedzi sama.
- Nie wiesz gdzie jest?
- Kto?
- No ojciec.
- Nie.
Czuję się nagle winny. Nie wiem, czy dlatego, że nie wiem gdzie jest ojciec, czy że mama została sama. Mężczyzna jest chudy, i choć bardzo młody to łysy. Pochyla się do kosza z prowiantem.
- Chcesz pomidora? A może z nami posiedzisz?
Jego żona patrzy na mnie z obawą. Wiem o co jej chodzi.
- Nie, dziękuję.
Kiedy się odwracam i odchodzę w moich oczach wciąż lśni czerwień tego pomidora. Mężczyzna woła mnie z powrotem.
- Zaczekaj. Co wy tam wyprawiacie?
- Kto?
- Co wy robicie z tą łodzią? Czemu ten człowiek was gonił?
- Nikt mnie nie gonił.
- A przed chwilą. Z pół godziny temu?
Weterynarz odkłada pomidora do kosza. Jego żona porusza wózkiem. Dochodzi stamtąd cichy jęk.
- Śpią. Nie niepokój ich.
Odwróciłem się ponownie i odszedłem. Oni byli częstymi gośćmi moich rodziców. Nie przepadałem za nimi, mimo że mężczyzna był zawsze dla mnie miły. Może dlatego, że ogrodzili górkę przy swoim domu, którą wszyscy uważliśmy za swoją. Zimą zjeżdżaliśmy z niej na sankach, latem staczali.
Musiałem przejść brzegiem pomiędzy rzędem topól a płotami gospodarstw, obok kościoła, do szosy. Jeżeli gdzieś są teraz, to pewnie tam, przy głównym moście. Tam zawsze się spotykamy.
Plaża przy moście jest szeroka i pełna błyszczącego w słońcu piasku. Należy do przypadkowych turystów. Jadą sobie przez naszą miejscowość i kiedy ją widzą przez okna swych samochodów, zatrzymują się, w pobliskim sklepie zakupują jedzenie i wódkę. Kąpią się zawsze hałaśliwie i z mnóstwem dmuchanym zwierzaków, kółek i materacy. Przebierają się na stojąco, przykryci ręcznikami, a nie tak jak my w krzakach.
Kiedy się z nimi kąpiemy nigdy się do nas nie odzywają, wyglądają jakby obrażeni, jakby to oni byli u siebie. My wracamy do siebie z zachodem słońca. Oni siadają do swoich ognisk i jedzenia, robią się coraz bardziej hałaśliwi i pijani. Niektórzy nocują tam w przywiezionych ze sobą namiotach, inni w autach. Rano z reguły nie ma już po nich śladu.
Dziś nie ma tu zbyt wielkiego ruchu. Stoję na dusznym od topniejącego asfaltu moście i przeglądam tłum w dole. Nie, nie ma ich tam. Nie ma ich też tam, gdzie zawsze się spotykamy, tuż przy pierwszym filarze. Odchodzę coraz bardziej wystraszony, jakby zapadli się pod ziemię, zniknęli. Nie mogli wrócić jeszcze do domów. Wciąż było widno. Może się pokłócili i rozeszli.
Wracałem tą samą trasą, którą przyszedłem. Pobiegłem w dół, do rzeki, i biegłem dalej obok kościoła. Poczułem nagle jakby ktoś zaczął mnie gonić. Ten ktoś się zbliżał, i nagle stał się bardzo wyraźny, żywy. Słyszałem jego sapiący uporczywie oddech. Oddech stawał się coraz bardziej zmęczony, ale wciąż był uparty. Kroki za mną stawały się coraz cięższe i padały coraz rzadziej. Nie czułem nic oprócz strachu i ogromnej chęci wybiegnięcia z zagajnika, przez który biegłem. Wypadłem na piaszczystą plażę, przewróciłem się w piasku. Czy ten ktoś był za mną? Nie było nic słychać. Czy to mi się przesłyszało, co się dzieje? Nogi miałem pokaleczone od krzaków, stopy obolałe. Nachyliłem się nad wodą, by zwilżyć twarz.
Kiedy podniosłem głowę znad tafli rzeki, ktoś stał obok, patrząc na mnie. Wysuszony chłop, dyszący ciężko, przecierał czoło czarnym beretem. W dłoni trzymał bat. W oczach miał ten nieprzebłagany gniew domagający się jedynie wypuszczenia.
- To ty, kurwa, to zrobiłeś?
Przewróciłem się i siedziałem w wodzie. Bałem się ruszyć.
- Ty i te twoje koleżki, co? Gadaj, kurwa! Nie chcesz się przyznać. Oni się przyznali. Wydali też ciebie.
Siedziałem w wodzie i zagarniałem palcami piasek.
- Wstawaj, pomożesz im przytaszczyć łódkę.
Kiedy się podnosiłem syknął batem i poczułem piekący ból na plecach. Odskoczyłem i krzyknąłem.
- Dalej! Teraz to nie becz.
Syknął batem w powietrzu raz jeszcze, ale tym razem mnie nie trafił. Szliśmy w stronę łodzi. Pierwsza zauważyła mnie żona weterynarza. Jej mąż wychodził z wody.
- Co pan robi?
- Nie twoja sprawa.
- To przecież dziecko.
- Ale krzywdy narobił. Teraz niech naprawi.
Widziałem ich jak siedzieli struchlali na brzegu łodzi. Patrzyli z oczekiwaniem i przestrachem na naszą grupkę. Weterynarz położył mi dłoń na karku.
- Nikt im nie kazał kraść. Przyciągnął z powrotem i będzie po sprawie.
Stojąc tam pragnąłem jakiejś ucieczki, ochrony. Czułem, że weterynarz mi nie pomoże. Jego dłoń była sztywna i zimna. Poza tym był słaby. Patrzyłem na chłopaków a oni na mnie.
- Dobrze. Tylko niech ich pan nie bije.
- Pana dzieci, że się tak przejmuje.
- Niech się pan uspokoi.
Ręka weterynarza zacisnęła się mocniej na mojej szyi. Byłem w potrzasku. Usłyszałem znów świst bata. Wyrwałem się i biegłem do łodzi. Dobiegłem do chłopaków.
Krzysiek znów komenderował.
- Dawajcie zepchniemy to gówno do wody.
Obejrzałem się za siebie, mężczyźni siłowali się na plaży. Wyglądało to komicznie, jeden był blady i łysy, napierał rękoma na chudego i czarnego desperacko machającego batem w powietrzu.
Łódź gładko ruszyła w dół rzeki. Stary zobaczył to i krzycząc i potykając się biegł w naszą stronę.
Rozpierzchliśmy się. Biegłem z Jankiem, gnaliśmy co tchu. Nie czuliśmy strachu. Razem było nam raźnie i wesoło. Zatrzymaliśmy się.
- Zaczekaj. – Dyszałem i śmiałem się na zmianę.
- Co?
- Słyszysz coś? Nikt nas nie goni.
Rozejrzałem się. Byliśmy w zagajniku, którego zawsze tak się baliśmy. Drzewa były ogromne, prawie nie przepuszczały słońca. Szumiały tam w górze, tu na dole było jednak cicho i chłodno. Krzaki wokół ścieżki były rozłożyste i nieruchome. Spojrzałem na tak samo przestraszonego Janka.
- Wiesz gdzie iść?
- Nie wiem. Chyba powinniśmy biec dalej prosto.
Ruszyliśmy powoli ale z każdym krokiem przyśpieszając. Nasze własne oddechy poganiały nas nawzajem. Krzaki biły po nogach i twarzach. Janek chwycił mnie za rękę.
- Puść!
Wypadliśmy na słońce i bielejące pola. Między wysokimi topolami widać było wieżę kościoła
- Bałeś się?
- No.
- Ja nie. To głupie, przecież tam nic nie ma.
- Może. Coteraz robimy?
- Możemy pójść do parku. Poczekamy na chłopaków.
Polami doszliśmy do wyasfaltowanej szosy a nią do wioski. Przed nami był park z obciętymi koronami drzew, pobielonymi pniami, łańcuchami dookoła. To miejsce było z reguły zajęte przez miejscowych pijaczków i czekających na najbliższy autobus. W nocy to była noclegownia dla tych, którzy zbyt dużo wypili i nie mieli sił bądź kolegów, którzy odprowadziliby ich do domów.
Siedzieliśmy w milczeniu. Słońce powoli stawało się coraz czerwieńsze. Janek wstał.
- Muszę iść. Matka się wkurza kiedy się spóźniam na kolację.
- Dobra. Ja też idę. Będę jutro tutaj z rana.
Wracałem omijając park. Nigdy nie szedłem sam jego środkiem. Zawsze ktoś mnie zaczepiał albo wyzywał gdy wiedział czyim jestem synem, a ojciec akurat mu podpadł. To się często zdarzało.
Zobaczyłem ją na skrzyżowaniu. Kiedy mnie ujrzała pełna gniewu zaczęła wybierać witkę z drzewa. Wiedziałem, że tego nie uniknę. Nie bałem się.
- Nie uciekniesz mi. Ja ci dam. Gdzie ty łazisz? Co? To ja siedzę w domu, zamartwiam się, a ty w najlepsze harcujesz!
Śmignęła gałęzią po moich nogach. Krzyknąłem.
- Nie drzyj się! Jeszcze się zdążysz napłakać. Gdzie byłeś, co?
Szedłem co chwilę na nią zerkając, obawiając się jej gałęzi. Nie uderzyła mnie więcej ale gałąź cały czas trzymała w dłoni. Doszliśmy do furtki podwórka.
- Wchodź! Na co czekasz. Resztę dnia spędzisz w domu.
W kuchni panował zaduch. Mimo lata matka paliła w piecu. Gotowała na nim. Pełno było też papierosowego dymu. Przy oknie siedział ojciec z weterynarzem. Na stole stała do połowy opróżniona butelka żytniej. Spojrzeli na mnie przelotnie. Widziałem, że weterynarz był w tych samych slipkach i klapkach, miał tylko na sobie jeszcze letnią rozpiętą koszulę. I rozbitą wargę.
Kiedy weszła za mną matka poszedłem do siebie, właściwie do naszej sypialni. Usiadłem na łóżku i wyglądałem przez okno jak chłopaki grają w piłkę. Słyszałem rozmowę z kuchni.
- Sukinsyn.
- Jest kurwa z durnej rodziny, co ty się dziwisz. Popieprzony on, jego ojciec i jego synowie.
- Nie popuszczę mu jak go spotkam. Spiorę go tak, że popamięta.
- Ty!? Gdybym ja tam nie wpadł to on by cię tym bacikiem zajeździł. By się jeszcze twoją żonką zajął. Hahaha!
Matka zajrzała przez drzwi. Pokiwała gniewnie palcem.
- Zaraz podam ci kolację.
Słyszałem szczęk kieliszków i śmiechy. Opowiadali jak sprali tego z bacikiem. Naraz zrobiło mi się go żal. Przypomniałem sobie jak desperacko biegł do swojej łódki. Matka zawołała mnie na kolację, kanapki z serem i dżemem z truskawek. Kiedy wszedłem wstawali od stołu i przenosili się do pokoju. W przejściu weterynarz pogłaskał mnie po głowie. Usiadłem tak by widzieć jak chłopaki grają w nogę. Matka podała mi mleko.

 
  STRONY PARTNERSKIE I POLECANE PRZEZ MAGAZYN CEGŁA  
   
  Portal turystyczny Noclegi-Online Wrocław  Kalambur