Nie tak dawno… unosiłam się w powietrzu. Wirażowanie i perturbacje nie były mi obce.
Srebrzysta w księżycowej poświacie słońca przemierzałam stepy-Akermany; jałowe ziemie wieczystej żałoby; spróchniałe domostwa do odkorniczania; i zbutwiałe przystanie Nowych Lądów…
Słona bryza nieraz osiadała mi na dziobie…
Zanurzona w obłokach błękitu; podziwiałam mieniące się ostre łuski i dawałam nura…
Wygrzewałam się na iskrzących połaciach bieli; otłuszczona i sapiąca (musiałam tylko wystrzegać się harpunów).
A potem w głowie mi się poprzewracało - patrzyłam na świat zwisając głową w dół; uczepiona pazurami sufitu. Świetnie słyszałam (nawet szepty turystów w odległej jaskini).
I spadłam, niestety, wprost do dziecięcego wózka; żeby mi matki chrzestne mogły pleść koronkowe warkocze.
Teraz chodzę… (nie narzekam, że chód mój niemalże ślimaczy);
Czasem tylko unosząc ręce ku niebu; czuję, że ktoś obciął mi skrzydła…
|