Związek Literatów Polskich
Oddział w Krakowie
KRAKÓW 1997
spod czapki śniegu
zerkają w stronę słońca
zmarznięte drzewa
kropla za kroplą
spływają z moich okien
witraże zimy
kruszeją lody
kra kra z radości krzyczą
gawronie chóry
wezbrana rzeka
dorównać pragnie niebu
rozlewa błękit
marcowe słońce
starczyło żeby rozgrzać
serce pierwiosnka
wiekowe dęby
podobnie jak ja mają
zielono w głowie
trzepoczą skrzydła
milionów kropel wody
huczy wodospad
ciepłe sny stygną
gdy wdziera się przez okno
powiew przedświtu
chodź na majówkę
słyszysz w katedrze lasu
konwalie dzwonią
pod niebem łąki
płonie ognisko słońca
sen nietoperza
rzeka potrafi
nadać najtwardszym głazom
szlif łagodności
w rybackie sieci
ławicę ryb przywiodła
szczęśliwa gwiazda
po skalnej ścianie
człowiek idzie do nieba
razem z butami
skaliste szczyty
od wieków patrzą na świat
kamienną twarzą
zdyszane miasto
złapało późną nocą
miarowy oddech
nocą witraże
wznoszą bezbarwne modły
o promień światła
pędzel jutrzenki
na sinym dachu nieba
maluje freski
kropelki rosy
ociera promień słońca
z policzka róży
konają puszcze
zielone szyje ściska
pętla asfaltu
cekiny nieba
nawet gdy się wypalą
nadal nam świecą
wyciągam ręce
upadam na kolana
zbieram poziomki
leśne maliny
kuszą by zakosztować
dzikiej słodyczy
potędze wiatru
zuchwały opór stawia
wydęty żagiel
piaski pustyni
uschły z próżnej tęsknoty
za glorią pereł
tylko pająki
potrafią ciągle plotąc
nic nie poplątać
poranne słońce
rzuciło jasne światło
na mroki życia
z leśnej gęstwiny
wyszła mi na spotkanie
zgubiona droga
przed wiejską chatą
w niedzielne popołudnie
ugięta ławka
po parasolu
spływają łzy rzęsiste
requiem dla lata
przywarły ciałem
w blasku świateł latarni
ćmy samotności
w ramionach ziemi
złożyło swoje ciało
spróchniałe drzewo
sterczą łodygi
dmuchawce tracą głowy
kiedy wiatr wieje
noce się dłużą
już nie pogania czasu
sekundnik cykad
patrzę ze szczytu
jak potok chmur zalewa
senną dolinę
ucichły ule
snujmy jak złote pszczoły
słodkie marzenia
w stalowym niebie
przegląda się dzień cały
strapiona dusza
upartym drzewom
na próżno wiatr przywraca
zrzucone liście
na wrzosowisku
strudzony dzień wygląda
zmierzch nie nadchodzi
jesienną porą
snują się po ulicach
dymy bez ognia
staruszka jesień
na żółtych kartkach pisze
testament liści
idź jak Tezeusz
z nicią babiego lata
w labirynt zimy
nastała zima
wiewiórka twardy orzech
ma do zgryzienia
zima tak mroźna
że tylko Styksu wody
nieskute lodem
nie czas na miłość
Amor wypuszcza strzały
lodowych sopli
swoje haiku
pędzelkiem piszesz co dzień
na kartkach powiek
ja tobie wszystko
a ty półksiężyc w serce
i kamień w wodę
tak bardzo kocham
że często zapominam
mówić ci o tym
mojemu sercu
jesteś najbardziej drogą
drogą donikąd
usta kobiety
całują pomarańczą
mówią cytryną
kwiaty w wazonie
jeszcze jedna ofiara
naszej miłości
drapieżne zwierzę
nosi na swoich plecach
łagodna pani
żurek z kiełbasą
połyka w pustej kuchni
tłuste romanse
zdjąłem piżamę
wtem mnie za gardło chwycił
krawat sumienia
ślimak i człowiek
pierwszy ma dom na plecach
drugi na głowie
to pierwsza wiosna
którą oglądać będę
okiem jesieni
ludzką oziębłość
na próżno pragnie przebić
serca przebiśnieg
szare gołębie
przynoszą szarym ludziom
skrzydlate myśli
strumienie czasu
skutecznie gaszą ogień
człowieczych pragnień
stary kawaler
przez niedomyte okno
zerka na miłość
wyłącznie ślepcy
mogą mieć jasny ogląd
ciemnoty świata
w amforze ciała
jak w lampie Aladyna
drzemie potęga
kolejny miesiąc
przebiegłem w bezsensownej
pogoni jutra
co za paradoks
świat który gonię biegnie
w przeciwną stronę
nasza planeta
stała się dla swych bogów
kulą u nogi
gdzie jesteś Boże
gdy niewidoma prosi
o grosz żebraka
prowadź mnie Boże
twojego linoskoczka
po pętli życia
gdy spłodzę syna
i własny dom zbuduję
wyrosnę drzewem
pies wylizuje
wrzody i krwawe rany
mej samotności
kłamliwy zegar
wskazuje czas co wraca
do punktu wyjścia
zazdroszczę kretom
że odnajdują radość
w spoczynku w ziemi
wynajmę pokój
w piwnicach codzienności
emigrant z raju
na czole starca
Bóg rzeźbi dłutem czasu
zakręty życia
z pierwszego piętra
śmierć mnie przekwateruje
na parter nieba
chcę tak jak motyl
odejść niepostrzeżenie
na wieczną łąkę
przyjdzie przed świtem
po cichu na paluszkach
złodziejka smutków
każda sekunda
czyni z naszego życia
wielkie rozstanie
życie jest złudą
zrozumiesz to gdy w końcu
śmierć cię obudzi
przed śmiercią w morzu
choć myślą każda rzeka
wraca do źródła
wyschnięte źródło
nie roni kropel wody
chociaż las płonie
ma wiarę w Boga
straciwszy wiarę w życie
oczodół pusty
śmierć jest artystką
rozmywa świat jak pędzel
impresjonisty
księgi wieczności
zapiszą nasze życie
krótkim haiku |