W szóstym dniu mojego pobytu w wariatkowie pozwolono mi wreszcie opuścić izolatkę. Przydzielono mi pokój w końcu korytarza na pierwszym piętrze – w budynku A – dla umiarkowanie stukniętych. Miałam dzielić go z dziewięćdziesięcioletnią staruszką cierpiącą na syndrom księżnej Anastazji, ale dzień wcześniej przy kolacji ktoś wepchnął jej w plecy dwa pięciocentymetrowe pilniki do paznokci i biedaczka dogorywała teraz w gabinecie chirurga.
Póki co więc, ku mojej niezmiernej radości zajmowałam pokój sama. Mogłam rozkoszować się jego pustką, ciszą i prostotą, którym dorównywały jedynie wrzaski
i przekleństwa dobiegające z sąsiednich pokoi.
W wolnych chwilach, a miałam ich doprawdy nazbyt wiele obserwowałam szpitalne życie na zewnątrz – spoglądając w niemyte od wielu lat, zakratowane okno bez klamki.
Wokół szpitala rozciągał się olbrzymi park, zapełniony licznymi dębami i topolami, pomiędzy którymi rozstawiono drewniane, niepomalowane ławki. Pacjenci, których stan pozwalał na opuszczanie szpitalnych pokoi mogli spacerować po krętych, parkowych alejkach i cieszyć się chwilową wolnością.
- Lekarstwo – odwróciłam głowę i aż podskoczyłam, gdy do pokoju wtargnęła z impetem gruba pielęgniarka, niosąc na tacy obiad i tabletki. Zaczekała, aż je połknę i już zamierzała odejść, gdy zagadnęłam ją o wyjście do parku.
Kobieta miała może pod pięćdziesiątkę, ciężki, tytoniowy oddech i gruby, ochrypły głos, który przydawał jej groźnego wyglądu, choć jej spojrzenie nie zdradzało szkodliwości.
- Lekarz nie wyraził jeszcze zgody – powiedziała nieco znudzonym głosem i otworzyła drzwi do wyjścia.
- Ale za oknem jest tak spokojnie i słonecznie – zaczęłam płaczliwie – na powrót podchodząc do okna. - Proszę spojrzeć... - Lecz nim siostra zdążyła podejść, ogarnęła mnie niepohamowana żądza wybicia szyby i wyrwania krat, co zresztą natychmiast wprowadziłam w czyn.
- To niemożliwe, niemożliwe, to on to on! - krzyczałam bez opamiętania, a pulchne ręce pielęgniarki próbowały odpędzić mnie od okna.
- Opanuj się kobieto, bo nigdy już nie ogrzejesz się w promieniach wiosennego słońca... - Na chwilę odwróciłam głowę i spojrzałam w jasnozielone oczy pielęgniarki.
- Czy pani także widzi tego psa? - Pielęgniarka nachyliła się by spojrzeć przez okno.
- Tego ubranego w marynarkę? - W odpowiedzi tylko kiwnęłam głową. Wzruszyła ramionami najwyraźniej nie zdziwiona. - Czarny doberman stojący na dwóch łapach. Też mi wielkie zjawisko?!
- Jak to, wielkie zjawisko? To przecież pies ubrany w marynarkę! Rozmawia
z pacjentami... Pani to nie dziwi? - Kobieta założyła ręce i roześmiała się.
- Oj, oj, a gdzie my jesteśmy? W parlamencie? – Choć – dodała po chwili zawahania – to chyba niezbyt właściwe porównanie...
- Ale wie pani, to nie jakiś tam pies tylko Gladek, a właściwie Beethoven, duch wiedeńskiego kompozytora, który wcielił się chwilowo w ciało dobermana mojej ciotki, choć podejrzewam, że być może to Behemot, a może nawet sam mistrz Woland... - Pielęgniarka udając zaciekawienie pokiwała ze zrozumieniem głową i niemal bezszelestnie wyszła
z pokoju.