myśmy umarli
wtedy kiedy była młodość i trzeba było rosnąć
myśmy maleli
otwieraliśmy żyły i przyglądaliśmy się sobie nawzajem i krwi rozchlapanej na lustrze
za naszych czasów Chrystusowie wspinali się na krzyże po ścianach jak małe zwinne czerwone robaczki które dokładnie wiedziały gdzie ich miejsce miały doskonałą przyczepność i orientację w terenie
albo instynkt który wytyczał im kierunek
albo nieuchronność
tyle ich wtedy było na ścianach na gwoździach tyle było w ich oczach krwi
byliśmy piękni, młodzi byliśmy bliżej Boga niż kiedykolwiek byliśmy aroganccy na tyle, że projektowaliśmy skrzydła w naszych chorych umysłach nakłuwaliśmy niebo rozpostartymi nagimi ramionami
marzyliśmy o właściwościach ptaków
o skrzydłach w stadzie gniazdach ponad ziemią
tymczasem wracaliśmy do pomieszczeń i doliczaliśmy się nowych Chrystusów
nad ranem białe ściany całe w błyszczących wilgotnych smugach czerwieni
to oni opuszczali kryjówki zostawiali po sobie ślady zdradzające ich kroki jak śluz po ślimakach
odwracaliśmy głowy żeby nie patrzeć ale tyle ich było na sufitach framugach drzwi wylęgających się spod podłogi z szafek nagich kalekich rannych agresywnych
|