poubierały się naiwnie w kolorowe sukienki
i delikatne płaszczyki
wybierały się na południowy spacer
w słońcu
tak smutno wyglądają
ich kruche ciała
zdezorientowane, marzną, drżą
spędzone w ciasne stada
ich czyste ubranka
niedzielne buciki rozrzucone w błocie
zgwałcona młodość
ich twarze rozstrzelane
pod murem drzew
ich niedowierzanie jak poranna i wieczorna mgła
otula prośbą o litość
przechodniów brodzących w krwi
nie będą dorastać
malować ust czerwoną szminką
i nosić złotych obrączek
odcięte od matki
kochankowi wyrwane z ramion
uklękły na ziemi, pachnącej dymem z ich palonych ciał
gryząc przekrwione wargi
splatając ręce w pierścionkach dzieciństwa
z kolorowego plastiku
myślały, że schwyciły życie w płuca
jakże się pomyliły
chłód i bolesność jesieni
która rozczesała ciernistą dłonią
głowy ich domom rodzinnym
przyprowadziła wiatr
w twardych butach
i o spierzchniętym sercu
pod którego dotykiem pękła krucha bibuła skóry
chude ciałka, w których widać ścięgna myśli
chwytają ruch
iskier z ognisk – ich parzących dłoni
na łodygach płomieni
kwitną bolesne pąki śmierci
brudne liście popiołu
zastąpią marzenia ślicznych dziewczynek i
rześkich chłopców
płaczą matki
opuszczeni kochankowie
smutek niosą czarny na skrzydłach
wrony
chrzęszczą kości, mięśnie wdeptywane w ziemię
pękają gałązki życia
zagrabione w stosy
kadr
liść – dziecko z obezwładnionymi nadgarstkami
dekoltem rozdartym do kolan
krew cieknie z nosa rozbitego o ziemię
na rudych rzęsach połyskują łzy
przez moment ich śliczne kamyczki
uszlachetniają błoto
w którym uwięzione giną, w niespodziewanym
dramacie samotności i bezsilności
filigranowy aniołek z rudymi piegami
i czupryną podpłynął do mnie
schwycił mnie za kostkę
przed konaniem
jesteśmy przez chwilę razem
jego boskość i cierpienie
anioły też umierają
w słońcu
|