M. na Moście Opatowickim
obliczająca odległość pomiędzy spienioną powierzchnią
i dnem
grubość wody w zwodniczym puchu
przez którą trzeba się przegryźć jak przez styropian
żeby wszystko wyglądało inaczej
M. na rondzie
objeżdżana przez sprawy z konieczności i w pośpiechu
w centrum mrówczego automatyzmu
bezpłciowego warkotu pojazdów
bezimiennego masowego zgrzytu
M. w szpitalu
gdzie wszyscy umierają
nawet gdy wychodzą po założeniu opatrunku
M. z przezroczystym opatrunkiem na mózgu
przez który widać posegregowane zwłoki uczuć
gotowe i wygolone jak prostytutki na autostradzie
które złapały swoją ostatnią okazję
M. z zabandażowanymi oczami po krótkim
zabiegu przywracającym wzrok
M. w piwnicy gdzie wszystko wygląda znajomo
i zapach tak ciepły jak skóra własnego ciała
i imię znajome ze wszystkich kątów dźwięczy w uszach
M. na czubkach rzęs
Tatr
każdy krok – delikatne wygięcie w stronę ziemi
pomiędzy krokami – przerwa
śmiertelna przerwa
urwisko
trzeba dobrze odmierzać kroki żeby nie utrafić
w przerwę
M. szuka tu schronisk
ale schroniska są niżej
gdzieś w pół drogi najczęściej
pomiędzy usiłowaniem
a ciosem wiatru
M. na szczycie, gdzie już nie dojeżdżają kolejki wysokogórskie
bez przewodnika, asekuracji i odpowiedniego obuwia
pomiędzy pięściami powietrza
złośliwie omijającego płuca
spogląda w dół
na wierzchołki drzew, podłączone do ziemi – z miłości
do krwi, jej krwi
M. zahipnotyzowana wzrokiem ciszy
dźwiękiem membrany powietrza
krzykiem strąconego kamienia
wypełniającymi myśli
ułożone w muszlach szpitalnej czaszki
M. na balkonie
uczy się zmieniać kształt
na coraz bardziej podobny do ziemi
uczy się nie przeżywać
|